Marzenia o lepszym świecie

Przyszłość chwilowo odwołana

Paulina Wilk
Czyta się 5 minut

Nie trzeba otwierać oczu, by poczuć, że zjechał tu cały świat. Przy Knightsbridge w powietrzu wisi ciężki aromat oleju oud, roznoszony przez bliskowschodnich nuworyszy objuczonych torbami z Harrodsa. Między Piccadilly a Soho słodycz duszonej kapusty wyznacza granice chińskiego zgiełku. Wzdłuż Brick Lane idzie się jak pies wiedziony obietnicą gęstego bengalskiego curry.

Już nie wiadomo, kto jest gościem, kto tutejszy. Są jeszcze kieszonki unikające niekontrolowanej penetracji: prywatne kluby i wyelegancone, zawsze ciche uliczki Chelsea, minimalistyczne butiki przy Sloan Square, stołówka w Royal Academy of Arts i programy członkowskie w galeriach sztuki – tam można jeszcze przywdziać arystokratyczne poczucie wyższości nad światem, jak perły.

Ale poza tym miasto się poddało. Miasto się oddaje – każdemu, kto go potrzebuje, kto go zapragnął i dotarł tu kuszony imperialną legendą, wieloetniczną obietnicą. Każdemu, kto chciałby wziąć prywatny odwet na kolonialnej historii i poczuć, że teraz jego jest na wierzchu. Arabowie finansują najśmielsze budowle, Chińczycy wykupują całe ulice, syn Pakistańczyka został burmistrzem.

Ulice są za wąskie, stacje metra za ciasne, mosty zapchane; nawet Tamiza się korkuje. Za dużo wszystkiego. Za dużo jak na jedno miasto, próbujące utrzymać królewski fason. Lubię patrzeć, jak się stara i jak trwa z godnością, mimo że jego szaty każdy z milionów przybyszów ciągnie w inną stronę. Londyn jest już stary i, jak majestat królowej, znużony swą popularnością. Każdego dnia tłumy przy Buckingham, pstrykają zdjęcia, zadzierają głowy. Każdego dnia potulne kolejki do British Museum, by zobaczyć dzieła zwiezione w wątpliwych moralnie okolicznościach. Każdego dnia ogonki turystów przed Tower. Nikt nie pamięta, że jakiś szaleniec staranował tu ludzi na moście, że nożownik dźgał na oślep. Miasto musi żyć, musi gnać, traci własną pamięć, aby przetrwać.

Na co dzień jest milion powodów do narzekań.

Że w wagonikach duszno i pociągi się spóźniają. A system kolei podziemnej uruchumiono w 1861 roku i jego nieprzerwane działanie to cud.

Że mieszkania za drogie. A przecież nie ma drugiego tak pożądanego miasta w Europie. Londyn jest szczytem emancypacji – dla ekspatów i afrykańskich uchodźców na równi. Poza nim nie ma już niczego na skali pragnień.

Że obcokrajowcy zmienili go w tygiel. A przecież takie było marzenie ludzkości, chcieliśmy globalnej sumy, jakiegoś pępka, w którym można zobaczyć planetę i nas w całości. No i proszę – oto Londyn. Miasto niegdyś panujące nad światem, a dziś przezeń opanowywane. Awers i rewers ludzkiej cywilizacji.

Po osiągnięciu mety i przepełnieniu czary nadchodzi czas zwątpienia i rozkładu. Dokonuje się nieznacznie, jak w biologii. Dokonałby się i tak, ale krzykliwi ludzie wolą wywołać katastrofę. Wolą Brexit – nierealne pragnienie odrębności w świecie, w którym nie ma już prawdziwych wysp.

Co by powiedział Winston Churchill? Stoi zgarbiony na postumencie przy Westminister. Czeka zmartwiony i zdeterminowany w ciężkim płaszczu, wsparty na lasce. Patrzy na parlament, na Big Bena. A ten właśnie zamilkł. Po 157 latach nieprzerwanego wybijania kwadransów i godzin został obłożony rusztowaniami. Słuch grupki konserwatorów musi być chroniony. Zwycięstwo kilkuosobowej mniejszości nad biegiem historii.

Czas w Londynie stanął. Na cztery lata. W ich trakcie Brytania, która zapragnęła znów poczuć się Wielka, opuści wspólną Europę. I nagle świat poczuł się w uliczkach Londynu niechciany, urażony. Zaczął pakować manatki, przenosić siedziby, transferować pracowników. Liczba migrantów już maleje.

Miasto wpadło w zakrzywienie czasu, jego przyszłość została zawieszona. Cieszą się Hongkong, Dubaj i Singapur – teraz ich kolej.

Czytaj również:

Ziemia

Dzicy goście

Julia Fiedorczuk

Jak wielu Polaków, już któryś raz z rzędu spędzamy wakacje w Chorwacji, szczęśliwie – na dalmackiej wyspie. Jest wieczór, doskonała pogoda, powietrze przejrzyste, taras mieszkania wychodzi na spokojną zatokę okoloną skałami, dalej widać już tylko morze i zarys sąsiedniej wyspy na horyzoncie. Zajmujemy się zwykłymi sprawami, czytamy, gotujemy, planujemy następne dni, kiedy nagle ktoś z dołu woła – „Delfin! Delfin!”.

Porzucamy wszystko i zaczynamy wpatrywać się w morze. Wiadomo, że tu żyją, ale rzadko podpływają tak blisko. W ujściu zatoki ukazuje się płetwa, potem szary grzbiet – tylko tyle. Delfin oddala się. Mimo wszystko czujemy radość i ekscytację – jakiż to gość nas odwiedził!

Czytaj dalej