„Przekroczyłam kordon i znalazłam się po stronie drzew i zwierząt. Występuję więc w ich imieniu. Skończyłam studia biologiczne, lecz dopiero lata życia w lesie nauczyły mnie rozumieć mowę zwierząt. I znam ją tak dobrze, że należałoby mnie spalić na stosie jako czarownicę” – wspominała Simona Kossak. W 1971 r. wysłannik „Przekroju” odwiedził ją i fotografa Lecha Wilczka w ich mateczniku, w sercu Puszczy Białowieskiej.
W sercu puszczy, 6 kilometrów od Białowieży, jest uroczysko. Teraz przysypane gęstym, świeżym śniegiem. Miejsce to nazywają Dziedzinką; na ładnej polance leśniczówka, stodoła obok rozłożystego drzewa, dębowe, grubo ciosane niby-krzesła i okrągły stół, przy którym ciepłą porą jada się wszystkie posiłki, przy blasku świec zapalanych w zabytkowym kandelabrze. Zza wewnętrznego ogrodzenia wybiega Żabka, locha – pełniąca tu funkcję oswojonego, „złego psa”. Leniwie wychodzi na powitanie gościa Hepunia, oślica spragniona czułości. Z impetem wybiega spokojny, wielki pies – Troll, który mamusię miał bokserkę a tatusia wilczura: stworzenie wielkiej urody, inteligencji i dobroci serca. Zanim zdążę podejść do ganku, kruk – Korasek najpierw dziobie mi nogę na wysokości kostki a potem kradnie z kieszeni długopis; na szczęście jest przekupny i za jajko – oddaje. W drzwiach gospodarze – drobna, ładna pani zoolog – Simona Kossak i znany fotografik, autor wielu albumów o zwierzętach – Lech Wilczek. W jednej połowie leśniczówki znajduje się część zbiorów krakowskiej Kossakówki – piękne meble, obrazy, stara broń, a w drugiej, u Wilczka – kolekcja warszawskich zegarów i lamp. Dwie sowy patrzą przenikliwie na przybysza; może ma mysz w kieszeni… Tu, na Dziedzince, zegary stanęły – nikomu nie spieszno. Oaza spokoju, azyl dla nerwów i płuc.
Dwie drogi do Białowieży