Robin Dunbar przekonuje, że religijność jest wytworem ewolucji i ma wielkie znaczenie dla przetrwania ludzkiego gatunku.
Badacze i badaczki, którzy próbują wyjaśnić fenomen religii z perspektywy ewolucyjnej, twierdzą, że nie ma ona sensu adaptacyjnego – jest raczej czymś w rodzaju błędu, skutku ubocznego jakichś mechanizmów, w które wyposażyła nas ewolucja. Życie religijne homo sapiens wiąże się przecież – także dosłownie – ze znacznymi kosztami. Poza tym religijne praktyki często nie przyczyniają się do przekazania genów (asceza, celibat), a w niektórych przypadkach wręcz utrudniają trwanie jednostek i społeczeństw, np. dźinijska sallekhana, czyli rytualne zagłodzenie się, czy zbiorowe samobójstwa członków rozmaitych sekt.
W książce Religijni (wyd. Copernicus Center Press, 2023) Robin Dunbar mierzy się z wielkim pytaniem o genezę i rolę wierzeń w historii ludzkości. podejmuje polemikę z tą teorią. Jego zdaniem to mało prawdopodobne, by tak doniosłe zjawisko było pozbawione korzyści adaptacyjnych. Przedstawia więc argumenty na rzecz pozytywnej – z punktu widzenia naszego gatunku – funkcji religii i jej konkretnych form.
Z pewnym uproszczeniem można powiedzieć, że według Dunbara religia jest przedłużeniem… iskania. Ssaki naczelne żyją w grupach z obawy przed drapieżnikami czy konkurencyjnymi gatunkami. Jednak życie w stadzie wywołuje nowy rodzaj stresu – związany z wewnętrznymi konfliktami. Podstawowym sposobem jego łagodzenia jest iskanie. I mimo że od dwóch milionów lat przedstawiciele naszej linii ewolucyjnej nie mają futra, głaskanie nadal wyzwala w nas endorfiny. Problem z iskaniem i głaskaniem polega jednak na tym – wyjaśnia Dunbar – że wymagają one intymnego kontaktu, a jeśli grupa jest duża, nie każdy osobnik może sobie taką bliskość zapewnić. Dlatego wśród ludzi pojawiła się potrzeba wynalezienia innych sposobów wyzwalania endorfin. Są nimi śmiech, taniec, śpiew, opowiadanie historii – i właśnie rytuał religijny (który zresztą najczęściej łączy ze sobą te inne formy).
Książka brytyjskiego badacza jest zatem kolejną propozycją wyjaśnienia istnienia religii poprzez jej funkcję. Problem z tego rodzaju teoriami wiążą się z tym, że ignorują to, co religia twierdzi sama o sobie. Dunbar słusznie krytykuje popularną teorię, wedle której religia powstała jako sposób kontrolowania społeczeństwa przez elity, legitymizujące za pomocą mitologii i rytuałów swą władzę. Badacz trafnie podkreśla, że władza dopiero wtedy może posługiwać się takimi metodami, kiedy istnieje pewna dyspozycja religijna wśród społeczeństwa, tak by określona symbolika została uznana za wiarygodną. Innymi słowy, dopiero kiedy ludzie wierzą w bogów, można wykorzystać tę wiarę do świeckich celów, ale istnienie tych świeckich celów nie wyjaśnia wiary w bogów ani początków tej wiary.
Kłopot w tym, że tę samą krytykę można zastosować też w odniesieniu do propozycji Dunbara. Jeśli religia sprzyja spoistości społecznej, przezwycięża trudności istniejące wewnątrz grupy i wyzwala endorfiny, wciąż nie wiadomo, dlaczego potrzeba do tego symboli i obrzędów religijnych. Z jakiego powodu jako gatunek nie poprzestaliśmy na samym śmiechu? Zamiast składać ofiary z ludzi i zwierząt, mogliśmy skoncentrować się – powiedzmy ‒ na kabaretach, które wiązałyby się z niższymi kosztami i skuteczniej pełniłyby funkcje wymienione przez badacza.
Pewne mielizny przyjętej przez Dunbara koncepcji widać także w innych punktach wywodu. Na przykład, kiedy autor zastanawia się, dlaczego religie sprawiają, że osoby tego samego wyznania sobie pomagają, odwołuje się do fizjologii mózgu, wydzielania się hormonów itp. – i zupełnie nie bierze pod uwagę oczywistego faktu, że religie, a przynajmniej badane przez niego chrześcijaństwo, po prostu zalecają swoim wyznawcom pomaganie sobie nawzajem. Kolejny przykład: w rozdziale poświęconym relacji między zjawiskami w mózgu a praktykami religijnymi Dunbar wskazuje na możliwe fizjologiczne uwarunkowania mistycznego „doświadczenia Boga”. W swoim wywodzie płynnie przechodzi do badań nad mózgami medytujących mnichów buddyjskich, które – według niego – potwierdzają jego przypuszczenia. Problem jednak w tym, że buddyjski mnich podczas medytacji najczęściej nie koncentruje się na żadnym bóstwie.
Mimo jednak tych uwag krytycznych – Religijni wciąż pozostają bogatą i wartościową lekturą. Dunbar nie tylko streszcza najnowsze badania dotyczące różnych aspektów ludzkiej religijności, lecz także otwiera nowe ciekawe perspektywy interpretacyjne. Opisywane zaś przez niego praktyki – takie jak Droga Krzyżowa na Filipinach, w trakcie której pokutnicy sami zgłaszają się na ukrzyżowanie, czy Towarzystwo Panaceum, którego założycielki wierzyły, że odnalazły w Wielkiej Brytanii pierwotną lokalizację raju – dowodzą znajomości literatury religioznawczej i same w sobie stanowią czytelniczą ucztę.
W Religijnych Dunbar rozwija teorie, które polscy czytelnicy mogą znać z jego poprzednich książek. Starając się umiejscowić w czasie początki istnienia religii, sięga po swą koncepcję „intencjonalności”, czyli stopniowalnej umiejętności myślenia o treściach własnego lub cudzego umysłu. Pierwszy stopień intencjonalności to samoświadomość („myślę, że…”); drugi – umiejętność wyobrażenia sobie, o czym myśli ktoś inny („myślę, że ty myślisz, że…”); trzeci – wyobrażenie sobie tego, co wyobraża sobie ktoś inny („myślę, że ty myślisz, że ja myślę/on myśli…” itd. Stopnie te są skorelowane z rozmiarem mózgu. Skoro zaś zaistnienie społeczności religijnej wymaga intencjonalności określonego stopnia – według Dunbara co najmniej piątego – to analizując prehistoryczne szczątki i objętości czaszek naszych przodków, jesteśmy w stanie wskazać, kiedy pojawiły się warunki dla narodzin religii – mniej więcej 200 tys. lat temu.
Badacz przekonująco odpowiada też na pytania, których religioznawcy i historycy religii nawet nie stawiają, jak choćby to: dlaczego istnieje tak wiele różnych wierzeń? Skoro religia jest uniwersalną ludzką dyspozycją, można by oczekiwać jednego uniwersalnego wyznania, a jednak nieustannie powstawały i nadal powstają najrozmaitsze odłamy i kulty.
Aby wyjaśnić tę kwestię, autor odwołuje się do koncepcji „liczby Dunbara”, dzięki której zasłynął i którą rozwijał od lat 90. Oznacza ona liczbę relacji, jakie w sposób naturalny możemy nawiązać z innymi ludźmi, czyli około 150. Nasze mózgi nie są dostosowane do funkcjonowania w dużych społecznościach. Z tego powodu religie uniwersalistyczne (czyli te, które objęły znaczne obszary świata i różne grupy etniczne) stale wchodzą w konflikty z oddolnymi ruchami, wszelkimi schizmami, sektami i herezjami, których centrum stanowią niewielkie wspólnoty. W analizowanych przez Dunbara przypadkach ilekroć zwiększa się liczebność danej sekty – dzięki biologicznej reprodukcji czy konwersjom – tylekroć pojawiają się konflikty wewnętrzne i następują rozłamy. Podając przykłady m.in. z historii chrześcijaństwa oraz islamu (w którym pierwszy rozłam nastąpił już kilka miesięcy po śmierci Mahometa!), Dunbar dowodzi, że sama odległość geograficzna i wynikający z niej brak komunikacji prowadzą do kulturowego zróżnicowania. Przychodzi ono niejako naturalnie. Wspólnota składająca się z około 150 osób może rozwiązywać wszelkie wewnętrzne konflikty – doktrynalne czy teologiczne – ale gdy się powiększa, staje się to niemożliwe.
Mimo że w swoich wywodach Dunbar nierzadko sięga po pewne racjonalistyczne interpretacje i pozytywistyczne argumenty, nie twierdzi, że wraz z postępem wiedzy naukowej staniemy się w pełni świeccy. Przeciwnie: przekonuje, że chociaż treść wierzeń będzie się zmieniać, ludzkość jako gatunek prawdopodobnie zawsze pozostanie religijna.