Wschody słońca zasługują na taką samą porcję zachwytu co zachody, a jednak nie doczekały się aż tylu wielbicieli gotowych polować na nie, przeżywać je i utrwalać na zdjęciach. Niesłusznie – poranek jest znanym we wszystkich religiach i mitach świętem początku.
Kiedy wsłuchuję się w słowo „poranek”, odczuwam je jako radosne. Uśmiecham się do niego mimowolnie i musi minąć dobra chwila, zanim uświadomię sobie, że oprócz poranków słonecznych i świeżych język polski zna również poranki ciężkie, zimne oraz ponure. Skąd więc to wyłącznie pozytywne skojarzenie? Co mnie tak głęboko uwarunkowało?
Myślę, że odpowiada za to jedna piosenka z lat 70., zaliczana do polskiej klasyki i wciąż chętnie grana w radiu: Radość o poranku, do której słowa napisał Jonasz Kofta. „Jak dobrze wstać/skoro świt,/jutrzenki blask/duszkiem pić” – śpiewała najpierw Marlena Drozdowska z zespołem Grupa I, a potem m.in. Hanna Banaszak i Majka Jeżowska. Kto nie słyszał tego utworu choć raz? Pełnemu energii głosowi artystek towarzyszą w tej kompozycji poranne ćwierkanie ptaków, „otrząsający się z rosy bez” i obietnica szczęścia, które w taki dzień po prostu „musi przyjść”.
Różane i mgliste
W codziennym życiu nie zastanawiamy się nad znaczeniem słowa „poranek” – używamy go intuicyjnie. Na wszelki wypadek zajrzę jednak do słowników. We współczesnym PWN-owskim Słowniku języka polskiego znajduję jasną definicję – to „początek dnia bezpośrednio po wschodzie słońca”. W starszym słowniku Witolda Doroszewskiego poranek okazuje się pojęciem o wiele mniej ostrym i oznacza „początek, wczesną porę dnia, rano, ranek”. Myślę, że dopiero obie te definicje razem obejmują dość szerokie pole znaczeniowe, w jakim poruszają się użytkownicy języka polskiego, posługując się słowem „poranek”.
Przykłady z literatury polskiej, które Doroszewski przytacza w celu zilustrowania tego wyrazu, zwracają uwagę kolorystyką, daleką od majowej idylli z tekstu Kofty. Mamy tu: „siną barwę poranka” w Dziennikach Żeromskiego, „mglisty poranek poprzerzynany promieniami […] słońca” w Kartkach z podróży Kraszewskiego i niepokojący czerwony poranek, któremu „krew do głowy wali” w wierszu Tuwima O świcie. Dzięki temu od razu wiemy, że mieszkamy na Północy. Przewijająca się na stronach eposów Homera „różanopalca” Jutrzenka kojarzy się z łagodniejszym klimatem i nieco bliższą równika szerokością geograficzną. Nawiasem mówiąc, „różany” znaczy tu nie tyle „różowy”, ile różowawy, a czasem też żółtawy, perłowy. Poranny wygląd nieba ma u Homera barwę i aksamitność róż oraz kształt smukłych palców.
Mówiąc o „poranku życia”, mamy na myśli dzieciństwo, ewentualnie wczesną młodość. Słowo „poranek” ze swoją jasną konotacją dodaje tym okresom blasku, opromienia je skojarzeniami z tym, co dobre. Trudno powiedzieć, gdzie leży granica wieku, do którego ta metafora się odnosi: czy jest to 15, 17, a może 20 lat? W przypadku każdej osoby może być inaczej, reguł nie ma, trzeba to wyczuć. Wiadomo jedno: aby młodość zasługiwała na miano „poranka”, musi być naiwna i świeża, nietknięta przez upływ czasu ani poważne cierpienie. To ten okres w życiu, kiedy wszystko jest jeszcze przed nami i choć teoretycznie wiemy o nieuchronności śmierci, nasz młody organizm zdaje się zupełnie nie przyjmować tego do wiadomości. „Dosyć łez, po co te smutki?/Czas się nareszcie rozchmurzyć!/Poranek życia tak krótki,/trzeba go użyć” – pisał Adam Asnyk w wierszu Pijąc Falerno.
Doroszewski zanotował też ciekawy homonim odnoszący się do poranka: czasownik „poranić się”, który oznacza zarówno „stać się poranionym”, „zranić jeden drugiego”, jak i „zabrać się do czego rano, wstać rano; pośpieszyć się”. To drugie znaczenie wyszło obecnie z użycia, a szkoda, bo mogłoby wzbogacić język i cieszyć uszy w urokliwych zdaniach, takich jak to zaczerpnięte z XVIII-wiecznej komedii Kawa Adama Kazimierza Czartoryskiego: „Jakżeś się okrutnie poranił, mój dobrodzieju! dlaczegóż nie później?”, gdzie „poranił” oznacza właśnie „pośpieszył”.
Świętość początku
„Poranek mądrzejszy od wieczoru” – mówi polskie przysłowie. Znaczy ono tyle, że jeśli trafi nam się twardy orzech do zgryzienia, jakaś trudna sprawa do rozstrzygnięcia, lepiej nie podejmować decyzji od razu, tylko pójść spać i poczekać z rozwiązaniem problemu do rana, kiedy głowa jest świeższa, a spojrzenie na świat jaśniejsze. Podobno Finowie mają przysłowie odwrotne: „Wieczór mądrzejszy od poranka”. Skąd taka rozbieżność ludowych intuicji? Być może stąd, że Finlandia leży jeszcze dalej na północ niż Polska i są tam takie okresy w roku, kiedy Finom już od samego rana bardzo dotkliwie brakuje światła. Wyobraźmy to sobie: wstaje się rano, a za oknem dzień w dzień zamiast słońca widać przytłaczający ciemnoszary świt – nie, to zdecydowanie niedobry moment na konfrontację z trudami życia, lepiej trochę to odwlec, zaczekać z tym do wieczora.
Kiedy wnikniemy w sens poranka nieco głębiej, okaże się, że jest on nie tylko naturalną przyjemnością życia, lecz także ma wartość filozoficzną, a dla niektórych nawet religijną. W jasności, świeżości i radości tej pory dnia przejawia się niewyczerpana świętość początku. Poranek jest wiecznym początkiem: światłem, które wynurza się z ciemności codziennie od nowa, początkiem pozaludzkim i nieuchwytnym, bo kto z nas potrafiłby co do sekundy wskazać moment, w którym na świecie robi się jasno? Nikt tego nie wie. Bez względu na to, jak uważnie przyglądalibyśmy się wznoszącemu się zza horyzontu słońcu, światło zawsze zaskoczy nas tym, że w pewnej chwili już tu jest.
Poranek jest kąpielą dla znużonego umysłu i warto dla niej wstać wcześniej: wschód słońca stanowi widowisko niesłusznie oglądane przez ludzkość rzadziej niż zachód, a przez niektórych nigdy niewidziane, no chyba że z konieczności. Zachody słońca uchodzą za romantyczne i szczególnie malownicze, w rejonach turystycznych urządza się nawet specjalne wycieczki w miejsca, w których można je obejrzeć i sfotografować, podczas gdy wschody cieszą się zdecydowanie mniejszą estymą. A przecież „każdy dzień to małe życie, każde przebudzenie to małe narodziny, każdy nowy poranek to mała młodość”. Ta przypisywana Arthurowi Schopenhauerowi myśl zasługuje na coś więcej niż wpis w zbiorze aforyzmów. Jest bowiem najkrótszą, najlepszą receptą na niezmarnowanie sobie życia. Mówi do nas mniej więcej tyle: doceń to, co masz, i dobrze wykorzystaj czas, który został ci dany. Wstań wcześnie, przed innymi, a przyłapiesz świat znowu in statu nascendi.
Nic dziwnego, że poczesne miejsce dla bogini świtu znalazło się we wszystkich najważniejszych religiach politeistycznych i związanych z nimi mitologiach, m.in. w litewskiej, rzymskiej, greckiej, hinduskiej. W toku badań porównawczych nad tymi wyobrażeniami udało się zrekonstruować hipotetyczny praindoeuropejski archetyp bogini świtu albo – mówiąc ostrożniej – udało się wyodrębnić zaskakująco obszerny zbiór podobieństw mogących wskazywać na jeden wspólny pierwowzór tej bogini w różnych religiach. Nadano mu imię Haeusos (Hausos), zbudowane na podstawie imienia germańskiej Ostary (Ēostre), litewskiej Ausrine, łacińskiej Aurory, greckiej Eos i wedyjskiej Uszas, etymologicznie związane z blaskiem, zorzą, płomieniem i złotem, a także wschodem, latem oraz świtem. Na podstawie Rygwedy, indoaryjskiego zbioru hymnów, gdzie bogini świtu Uszas wymieniana jest obok najważniejszych bogów wedyjskich, przypuszcza się, że w panteonie praindoeuropejskim jej prawzór musiał odgrywać rolę niebagatelną.
Boginie świtu lubią to samo
W mitologiach, których przekaz dotrwał do naszych czasów, boginie świtu łączy ze sobą rzeczywiście niemało. Regułą jest np. to, że się nie starzeją albo co najmniej w nieskończoność odradzają, zawsze mają jednak wyraźny początek: Homer w Iliadzie nazywa boginię Eos „narodzoną o poranku”, podobnie jak Rygweda łączy narodziny Uszas z codziennym wydarzeniem wyprowadzenia rydwanu Słońca z niebiańskiej stajni.
Boginie świtu mają swoje stałe kolory, zaczerpnięte – jak można się domyślić – z naturalnej palety barw widywanych tuż przed wschodem słońca i w jego czasie: złoto, szafran, czerwień, karmazyn. Grecka Eos, w pieśniach Safony nosząca złote sandały, i łotewska słoneczna bogini Saule, pobłyskująca w ludowych pieśniach pozłacanymi bucikami, obdarzone są podobnym gustem. Ponadto Saule i jej córki lubią zakładać chusty tkane ze złotej nici. Homer ubiera Eos w stroje szafranowe, podobnie Owidiusz, który z Aurorą kojarzy żółcień i złoto, choć nie stroni również od czerwieni oraz fiołkowego fioletu. W źródłach indyjskich natomiast w obrazie bogini świtu wyraźnie zaznaczają się mocne czerwienie, nieobce w tym kontekście także ludom Północy, często podbijane złotem. Czy nie tu mają źródło złoto-czerwone dekoracje na chrześcijańskie święta Bożego Narodzenia, które nałożyło się w kalendarzu na o wiele dawniejsze święto zimowego przesilenia, znane pod nazwą Jul albo Szczodre Gody?
Ważna wiadomość: boginie świtu lubią tańczyć! Nic dziwnego – taniec to radość i harmonia, lekkość i pochwała istnienia. O wedyjskiej Uszas mówi się, że ubiera się w haftowane stroje jak tancerka, o greckiej Eos wiadomo, że ma specjalną przestrzeń do tańca koło swojego domu po wschodniej stronie nieba, o łotewskiej Saule – że jej pozłacane buty służą do tańca na srebrzystym wzgórzu, a o litewskiej Ausrine – że obdarowuje ludzi swoim tańcem w czasie letniego przesilenia. A więc ci z nas, którzy rozpoczynają dzień od tańca, bezwiednie czczą boginię świtu, tak samo jak osoby wykonujące po przebudzeniu serię asan znaną jako Powitanie Słońca (Surya Namaskar).
Boginie świtu mają także swoje ulubione wehikuły. Eos u Homera jeździ rydwanem, osobiście kierując dwoma zaprzężonymi do niego końmi: Lamposem i bardziej znanym Faetonem. Skojarzenie Eos z rydwanem i końmi stało się w grece tak trwałe, że poeta Bakchylides przydzielił bogini nawet stały epitet „białokonna”. Aurora w Eneidzie Wergiliusza podróżuje – jak przystało na Rzymiankę – kwadrygą zaprzężoną w czerwono-złote rumaki, być może podpatrzoną przez poetę na malowanej greckiej wazie, ponieważ był to popularny motyw zdobniczy. Saule ma zawsze do dyspozycji powóz konny na miedzianych kołach albo też – uroczy akcent bałtycki – zgrabne sanki z rybich ości. I tylko Uszas przemieszcza się wierzchem na czerwonych krowach.
W kwestii miejsca zamieszkania – jak wiadomo – liczy się po pierwsze lokalizacja, po drugie lokalizacja i po trzecie: lokalizacja. Boginie świtu wiedzą, gdzie najlepiej żyć: lubią zamieszkiwać wschodnie krańce świata i wyspy oblewane przez fale oceanu. Eos mieszka tam, gdzie Okeanos nie sięga – hen, daleko na wschodzie. Słowiańska Zorza upodobała sobie (znaną m.in. z bajki Puszkina) wyspę Bujan, siedzibę Słońca i trzech wiatrów: wschodniego, zachodniego i północnego. A w popularnym litewskim micie zakochany mężczyzna podąża za Ausrine aż do jej domu na wyspie u kresu morza przekonany, że w jej osobie ściga drugie Słońce.
Wbrew pozorom boginie świtu mają pełne ręce roboty, i to ciężkiej. Kto z nas czułby się na siłach, żeby co rano rozwierać bramy nieba? A właśnie tym zajmują się „różanopalce” istoty: zarówno Eos, jak i Uszas czy Aurora. Wypuszczając codziennie światło z powrotem na świat, regulują rytm życia, umożliwiają uprawy i owocowanie. Także w wierzeniach słowiańskich Zorza Poranna otwiera rano drzwi przed Słońcem, podczas gdy jej bliźniacza siostra Zorza Wieczorna zamyka je u schyłku dnia.
Z przykrością trzeba odnotować, że w wielu mitologiach zaznaczył się mizoginiczny motyw lenistwa i próżności bogiń świtu. Zapisały się w nich mianowicie pretensje, że zamiast nieść ludziom światło, boginie poranka zajmują się sprawami stereotypowo kojarzonymi z kobiecością. W mitach greckich i rzymskich widzimy np. Eos i Aurorę, które ociągają się z porannym wstawaniem, tak jakby mówiły: „Jeszcze tylko pięć minut!”. Mitologia Bałtów z kolei przedstawia w niekorzystnym świetle Gwiazdę Poranną, która zamiast wyjść rano ze złotej sypialni i zająć się swoimi obowiązkami, stroi się bez końca i szyje sobie nowe spódnice.
Jedyną rzeczą, której boją się – i to panicznie – boginie świtu, jest woda. Niewykluczone, że przeświadczenie to wzięło się z obserwacji słońca ginącego co wieczór w odmętach wód i pozostawiającego ludzi w niepewności, czy następnego dnia na pewno znów pokaże się nad horyzontem. A może z banalnego doświadczenia, że nie ma dla człowieka nic gorszego, niż obudzić się rano w mokrym ubraniu lub mokrej pościeli, kiedy ogień w piecu już dawno wygasł.
Wieczorny brzask
Wielką wagę do poranka przywiązuje się oczywiście również w Kościołach chrześcijańskich. W katolicyzmie jutrznią nazywa się część liturgii godzin odmawianą o wschodzie słońca. W ludowym języku nazywano te poranne modlitwy chwalbą lub chwałkami, co jest dokładnym tłumaczeniem łacińskiego słowa laudes i w pełni wyraża sens porannej modlitwy, czyli wdzięczność za kolejny dzień życia.
W prawosławiu z kolei jutrznię odprawia się bezpośrednio po nabożeństwie nocnym, a przed prymą, czyli pierwszą liturgią dzienną, w jednym ciągu. W cerkiewnej praktyce wszystko dzieje się wieczorem. Jest tak, ponieważ zgodnie z biblijnym porządkiem stworzenia świata dzień liturgiczny zaczyna się właśnie od wieczoru. Ukazuje to Księga Rodzaju, gdzie po każdym dniu tworzenia pojawia się formuła: „I nastał wieczór, i nastał poranek”. Dokładnie tak dzieje się wieczorem w cerkwi: zaraz po wieczerni następuje jutrznia, co można poznać po tym, że zgaszone zostają lampki oraz świece i świątynia przez pewien czas tonie w symbolicznej ciemności. Ponowne zapalenie świateł symbolizuje poranek. Wstawajmy wcześnie. Kto rano wstaje, temu bogini świtu daje: nowe życie, więcej czasu, hart i pogodę ducha.