W Kenii świt wygląda jak krwawa wstęga. W Peru poranek to wielka cisza. W Indiach jest porą ulotnej świeżości. A w Seulu nie ma go wcale.
Wódz mówi, że miasto jest niebezpieczne. W przeciwieństwie do ziemi, przez którą teraz idziemy; ona nie ma przed nim tajemnic. Mówi też, że chłopcy z jego plemienia udają się do buszu na wiele miesięcy i wracają do wioski dopiero wtedy, gdy nauczą się radzić sobie z zagrożeniami. Małymi i wielkimi. „Nie bój się stada pędzących antylop. Bój się tego małego pająka. Jeśli ukąsi, umrzesz”. Odsuwa kijem drobnego stawonoga szybko pokonującego nierówności na chłodnej jeszcze ziemi. Ledwie zdążam go dostrzec, a znika w ciemności. Światło zapiętej na głowie latarki wykrawa niewielki krąg w zupełnej, niepoddającej się negocjacjom czerni. Zmrok w Masai Marze zapadł wczoraj w okamgnieniu, nieodwołalnie. Zdążyłam jeszcze dostrzec idących ku nam Masajów w czerwonych kraciastych kangach; w ich strojach odbijało się niknące światło dnia, wydawało się, że świecą. A po chwili nie widać już było niczego. Czerń nakryła nas, siedzących wokół ognia, jak ciężki smolisty płaszcz.