Rzeczywistość jest dużo straszniejsza niż moje filmy – mówi Sion Sono Rzeczywistość jest dużo straszniejsza niż moje filmy – mówi Sion Sono
i
mat. prasowe Pięć Smaków w Domu VOD.
Marzenia o lepszym świecie

Rzeczywistość jest dużo straszniejsza niż moje filmy – mówi Sion Sono

Sylwia Niemczyk
Czyta się 4 minuty

Śmieszy albo straszy, albo najchętniej i jedno, i drugie. Sion Sono to dzisiaj najciekawszy twórca filmowy z Japonii, który (a w każdym razie twierdzi tak w wywiadzie dla „Przekroju”) ma nieodparte wrażenie, że kino japońskie się już skończyło.

Zanim Sion Sono został sławnym reżyserem, obrazoburcą i prowokatorem przekraczającym granice smaku i wyobraźni, był – poetą. Jego wiersze były drukowane i popularne, ale pisane słowo to było jednak dla niego za mało. Jako reżyser zadebiutował eksperymentalnym, krótkometrażowym filmem Jestem Sion Sono!, w którym recytował swoje wiersze. Jego filmowa kariera nabrała rozmachu mniej więcej 20 lat temu, od nakręcenia Klubu samobójców (2001), opowiadającego o detektywie, który próbuje

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Ukryta forteca, czyli ostatnia dekada japońskiego kina Ukryta forteca, czyli ostatnia dekada japońskiego kina
i
kadr z filmu „Miłość obnażona” reż. Sion Sono
Doznania

Ukryta forteca, czyli ostatnia dekada japońskiego kina

Jakub Popielecki

W ostatniej dekadzie Japonia zniknęła z ekranów. A przynajmniej tak to wyglądało z kinowego fotela w pewnym kraju nad Wisłą. Czy to, że Japonia zmieniła się w filmową „ukrytą fortecę”, oznacza, że przez ostatnie lata faktycznie nie było tam co oglądać?

W kronice światowego kina hasło „Japonia” to ważna pozycja. Od Akiry Kurosawy aż po Takeshiego Kitano ciągnie się wianuszek reżyserów mistrzów, którzy od lat regularnie rzucali na kolana publiczność Cannes, Wenecji, Berlina i reszty globu. Dziś szeregowy kinoman z naszej części świata może mieć jednak problem z dopisaniem do listy jakiegoś „świeższego” nazwiska. A przynajmniej takiego, które nie byłoby nazwiskiem pary regularnych canneńskich bywalców Hirokazu Koreedy i Naomi Kawase.

Czytaj dalej