Bezkresna przestrzeń morza, potworny huragan, maszt małego jachtu łamiący się jak zapałka. „Blisko zagłada” – pisze żeglarz w swoim dzienniku. Na szczęście ta antarktyczna podróż w pojedynkę skończyła się dobrze.
29 listopada stała się rzecz przerażająca – barometr opadł poniżej skali i nadal szedł w dół. Lecz na długo przed tym było jasne, że coś całkiem nowego rozpęta się przeciw nam, sztorm bliski siły huraganu. To była przecież kraina przerastających wyobraźnię, stustopowych fal.
Łamiące się fale, tylko w połowie tak wysokie, spadając na ICE BIRD, mogłyby nas rozpłaszczyć. Teraz rosły z niewiarygodną szybkością i były coraz bardziej strome. Miałem doświadczenia z furią jesiennych sztormów Północnego Atlantyku, lecz nigdy nie widziałem niczego podobnego.
Pod wieczór oceniana przeze mnie szybkość wiatru przekroczyła 60 węzłów, a niektóre fale 40 stóp wysokości i więcej. Ogromne zapadliny, toczące się bałwany, których grzywy porywane wiatrem grzmiały wokół i łamały się ze straszliwą mocą. W powietrzu rozpylone, pędzące bryzgi.
ICE BIRD szedł z wiatrem, pod swoim sztormowym kliwrem, jak przedtem. Wszystko zostało uszczelnione.
Nagle rufę wyniosło w górę i jacht zatoczył się, tracąc kontrolę, mimo że szaleńczo wybierałem za liny sterowe. Następnie ogromna, wypiętrzona fala pękła z hukiem eksplozji, kładąc ICE BIRD na boku. Półki kuchenne z całą ich zawartością zostały wyrwane ze swych umocnień i rzucone w poprzek kabiny.
Cenny statecznik samosteru zniknął, a jego najistotniejsza część – mechanizm – została zgruchotana.
Nie jestem pewny, czy sztormowy kliwer podarł się w tym momencie, czy później, bo wszystko pogmatwało mi się w pamięci. Bądź co bądź wyszedłem na niebezpieczny dziób i ściągnąłem żagiel, byłem na wpół oślepiony przez słone bryzgi i dusiłem się od pędu powietrza; byłem jak wyssany przez wyjący wiatr, gdy usiłowałem nie dać się zmieść z pokładu. W końcu jednak doczołgałem się z powrotem do kabiny i z ulgą zasunąłem klapę za sobą.
Wicher w dalszym ciągu wzrastał, aż po raz pierwszy w moich dotychczasowych morskich podróżach usłyszałem cienki świst wiatru o huraganowej sile, pędzącego z szybkością przekraczającą 70 węzłów*. Całe morze było białe. Wielkie płaty i pasma piany wirowały poprzez wodospady wody. To nie są fale – pomyślałem – to są Śnieżne Góry Australii, które przewalają się i toczą wokół nas.
Wklinowałem się w róg koi, kurczowo ściskając liny sterowe, żołądek skurczył mi się od strachu.
Potem… serce, zdawało się, że staje – cały świat stanął dęba i schwytany przez nieprzepartą siłę zawirował w zawrotnych ciemnościach, aby runąć z powrotem w światło. Światło dzienne. Zobaczyłem je z przerażeniem, jak wpada przez rozwarty luk dziobowy. Moja opancerzona kabina została otwarta. ICE BIRD przetoczył się całkowicie wokół swej osi i wyprostował się. W tym momencie zamienił się w rumowisko.
Brodziłem w wodzie po kolana, a pierwszą myślą było zamknąć zionący otwór, gdzie przedtem była pokrywa przedniego luku.
Drugą – nie miałem odwagi o tym myśleć – była troska o mój maszt. Potykałem się o toczące się kanistry, odsuwałem na bok szczątki ubrań, materaców, śpiwór, rozłupane drzazgi drewnianych konstrukcji i mapy.
Dolne 7 stóp masztu, niebezpiecznie przechylone na prawą burtę, a pozostała jego 29-stopowa część zwisała głęboko w wodzie, utrzymywana przez szarpany pas blachy aluminiowej i wanty.
Reling zerwany i wszystko to tłucze się i łomoce, gdy kadłub jachtu nurza się w wodzie.
W momencie wywrotki wszystko uległo zmianie. Dumny jacht stał się w jednej chwili wrakiem. Może nadszedł kres. Teraz muszę walczyć, aby utrzymać się przy życiu.
Luk dziobowy został wyszarpnięty i jego zawiasy odskoczyły. Staram się zamknąć go tak dokładnie, jak się da, dociągając za pomocą windy bosmansztulu i talii. Stwierdzam z niedowierzaniem, że jakieś 8 stóp kabiny po prawej burcie zostało wgięte do środka – jak gdyby przez młot parowy – a wzdłuż listwy między oknami sika woda do wewnątrz przy każdym kołyśnięciu. Jaka niewyobrażalna siła odgięła stalową blachę o grubości ¹/ ₈ cala (ok. 3,5 mm)?
Mój zegarek na rękę, który wskazuje czas Greenwich do nawigacji, jeszcze chodzi. W radiu było zwarcie już przedtem, więc musiałem polegać na zegarku przy określaniu długości geograficznej, ufając, że ewentualny błąd uda mi się zredukować do minimum.
Pospieszne poszukiwanie rękawic jest bezowocne. Pewno nie będą potrzebne, jeżeli ICE BIRD zatonie. Pompa złamana. Chwytając wiadro, zaczynam czerpać wodę, aby żyć.
***
Po 6 godzinach jacht jest suchy aż do desek podłogi w kabinie.
Wtem – znowu mnie zalało. Ratuję ponownie pływające mapy i dziennik.
Jestem automatem czerpiącym wodę godzina za godziną, aktywnym wyłącznie dzięki instynktowi samozachowawczemu. Wiatr odszedł na południowy zachód i barometr idzie w górę. Chwilami przeświecają promienie słońca. W końcu zobaczyłem znowu słońce.
Koło południa ICE BIRD jest znów suchy. Biorę ołówek w odrętwiałe ręce, otwieram namokły dziennik i zapisuję wypadek. Sztorm uspokaja się, siła 10–9 st. Beauforta. Burzliwe fale załamują się ponad nami. Wszystko zniszczone i namoknięte. Muszę odpocząć.
Jednak uderzenia masztu w burtę natychmiast stawiają mnie na nogi. Cierpliwie odkręcam mocujące śruby, aż złamany maszt trzyma się na dwóch drutach. Podczas tego zauważam ze zdziwieniem, że mam głęboko zranioną lewą rękę w dwóch miejscach. Rany nie bolą ani nie krwawią – nigdy nic podobnego nie widziałem. Nie mogę sobie uświadomić, co się dzieje.
Rano palce mam tak zesztywniałe, że nie mogę nakręcić zegarka. Zrozumiałem więc, że moje ręce są odmrożone.
Resztki want i baksztagów oderwały się o g. 9.30 i ICE BIRD spłynął wolny od szczątków. Wyciągnąłem 35 wiader wody, potem jeszcze 18. Piecyk nie chce się zapalić. Jest znowu wieczór. Przytulając moje martwe ręce do ciała, przedrzemałem jakoś tę nieszczęsną noc.
1 grudnia. Praca w wirującym śniegu, ręce znowu chronione przez wilgotne rękawice. Klaruję dalej pozostałości rumowiska jachtu i przygotowuję windę na delikatnym bomie spinakera. Spróbuję go podnieść, jako tymczasowy maszt, jak tylko nadejdzie pogoda. Silnik jest nie do użytku, całkowicie zalany słoną wodą. Natomiast odniosłem zwycięstwo i uruchomiłem palnik mego skromnego prymusa, używając w tym celu impregnowanych zapałek. Zagrzałem gulasz i kawę. Łykając to, myślę: to musi być Boże Narodzenie.
W następnych dniach woda przymarzła do brzegów pokładu i śnieg padał nieustannie, ale była cisza. Wystarczy, aby podnieść 10-stopowy maszt i wciągnąć związany górą w węzeł sztormowy kliwer nr 2. Jak daremne mi się to wydaje. Potężna bariera lodowa Półwyspu Antarktycznego jest tak samo odległa od nas, jak Nowy Jork od Seattle.
Jednak z tym żałosnym gałganem żagla i z szybkością jednej mili na godzinę zwracam dziób ku temu srogiemu i dalekiemu schronieniu.
ICE BIRD musi być sterowany linami z kabiny, gdy wiatr wieje od rufy. Przy wiatrach w pół burty może iść samodzielnie swoim kapryśnym kursem.
Jedyna nadzieja uratowania moich paskudnie odmrożonych rąk to potężne dawki antybiotyku – tetracykliny.
A gdy ICE BIRD tak pełznie wolno na wschód przez najbardziej sztormowy ocean na ziemi, mój naprędce sklecony maszt ciągle się obłamuje.
Zadziwiające – umieranie nie wydaje się ważne, zaledwie jest wielkim rozczarowaniem. Niekiedy tylko myśl o moich osieroconych dziewczynkach bywa nieznośna.
***
9 grudnia piszę: Muszę zasłużyć się… przynależę do ludzkości… codziennie i idę spróbować, czy wyczerpanie 24 wiader pełnych wody osuszy zęzę, oraz sklarować zablokowaną windę podczas śnieżnej zawiei. Odnajduję siebie w krzyku z bólu w odmrożonych palcach. Czyżby były uratowane?
Chciałbym być zdolny do modlitwy, do wołania o pomoc, ale nie czuję się osamotniony. Mój dramat rozgrywa się na pustej scenie oceanu, ze śmiercią przyczajoną w pobliżu, lecz samotność nie była nigdy osamotnieniem. Nigdy nie doznałem tej całkowitej izolacji, jaką ktoś, pozbawiony przyjaciół, odczuwa w dużym mieście.
13 grudnia. Tej nocy 4 cale ciągle malejącego masztu odłamały się. Obniżam żagiel wśród bryzgów, które biją jak grad, i dociągam wanty, aby maszt zabezpieczyć. Wewnątrz kabiny umacniam stół i wszystkie inne ruchome przedmioty w okrutnym oczekiwaniu na nowy, potężny nadchodzący sztorm. Wczesnym popołudniem już się rozszalał, rosną mordercze fale.
Nadchodzi śmiertelny szok, ogromne wypiętrzenie fali i poprzez uderzenie serca, długie jak wieczność, stanąłem na głowie, a potem ICE BIRD przewalił się przez prawą burtę jeszcze raz.
Moje przygotowania opłaciły się: maszyna do pisania rozbiła się wprawdzie, rozmoczone suchary oklejają dach kabiny i śpiwór pływa w wodzie, ale mapy i dziennik są bezpieczne w plastikowych workach, a stół nie ruszył się. Dzięki zatkaniu szmatami wentylatorów do środka wdarło się tylko 21 wiader wody.
Następnego dnia zadziwia bezsensowny wpis: Dziś jest czytana moja praca o astronomii polinezyjskiej w Royal Society, w Londynie… Noc chłodna… śpiwór mokry… nie, wilgotny… Moralność teraz jakaś chwiejna… żadnego postępu. Blisko zagłada.
Lecz to była ta najciemniejsza godzina.
Uświadomiłem sobie, jaki jest sposób na przetrwanie. Idealnym, prowizorycznym masztem mógłby być długi, drewniany bom. Ale jest on zbyt ciężki i niesforny, aby go podnieść w górę rękami. Opracowałem sposób, w jaki to można by zrobić, i chociaż jeszcze fale pędzą wysokie, udaje mi się dopasować jeden koniec bomu jako piętę masztu, bo drugi jest rozszczepiony. Potem walczę z szotem grota, najmocniejszą liną na pokładzie, którą poprowadziłem do dziobu, na koniec przygotowuję na rufie windę.
Przygotowania te robiłem, czołgając się po skaczącym, rozhuśtanym pokładzie, i zajęły mi one czas od 8 rano do 4 po południu, bez przerwy. Lecz nie jest to za wiele, jeżeli życie zależy od ich rezultatu.
Zaczynam windowanie, prawie napięty z obawy – bom podnosi się o stopę, zatacza się, w końcu wchodzi w osadę. Ale wklinował się tylko o stopę. Przy drugiej próbie zaczyna jednostajnie podnosić się cal za calem aż do pionu. W godzinę później stawiam stary, bawełniany sztaksel, złożony na pół wzdłuż szwu. Nareszcie solidny maszt! Taki, na którym można nieść wszystkie żagle. Tej nocy piję rum z mlekiem dla uczczenia uroczystości odrodzenia nadziei.
Jestem tylko nazbyt świadomy, że tam, w Australii, za linią Granicy Daty obchodzą teraz, 24 grudnia, Boże Narodzenie.
Moje święta są białe. Serwuję wigilijną ucztę z rozmokłych sucharów przyjaznym ptaszkom, a wspaniałym upominkiem dla mnie samego jest pierwsza od 10 dni dobra obserwacja astronomiczna.
Jeżeli będziemy posuwać się z taką szybkością do przodu – a silny maszt jest tego gwarancją – to ICE BIRD i ja osiągniemy ląd na pewno jeszcze przed okresem zamarzania. Mam mimo wszystko szansę…
***
Podczas gdy ICE BIRD wczołgał się w Nowy Rok, stanęło przede mną pytanie wyboru dokładnego celu podróży. Decyduję się iść do bazy Stanów Zjednoczonych – Stacji Palmer – zamiast do stacji brytyjsko-argentyńskiej, która jest tylko o 40 mil bliżej. Lecz Palmer wydaje się nieskończenie łatwiej dostępna.
Czy uda mi się wysuszyć nawilgłe mapy tak, aby były zdolne do użycia? Czy niepewne wskazania kompasu i mój nieskorygowany czas na ręcznym zegarku pozwolą, abym trafił do lądu, do którego podejście napawa taką obawą? Czy wystarczy wody do picia?
18 stycznia przechodzimy Cape Horn. Cóż to w końcu takiego, jeżeli leży on o 360 mil dalej na północ? Opłynąłem go jednak pod żaglem i mam tradycyjny przywilej wypicia toastu za zdrowie królowej, trzymając jedną nogę na stole.
Uroczystość nie bardzo elegancka – moje ubranie cuchnie od zapachu zastarzałej uryny, a nieprzemakalne buty nosiłem dzień i noc bez przerwy, przez dwa miesiące.
Na kilka dni powitałem z radością towarzystwo dwóch wielorybów, którym nadałem imiona Sniffy i Snuffy. Były mniej więcej wielkości ICE BIRD i płynęły równo z nim lub przed dziobem. Po 9 dniach odeszły, a wraz z nimi moje stadka ptaszków lodowych.
Potem żeglowałem ostro na południe, ku Palmer Station, odległej teraz o 300 mil. W czasie tej żeglugi, czarno-białe delfiny Commersona baraszkują w pobliżu, a nad głową ukazują się nieprzyjazne petrele. Trzy duże dryfujące góry lodowe – świecą cukrowolodowym blaskiem błękitu, a morze jest nakrapiane biało. Jaskrawe kolory zachodu słońca z prawej burty zlewają się stopniowo, bez przerwy, w blade barwy jutrzenki, po lewej.
Jeszcze złe morze próbuje mnie cofnąć. Podnosi się wiatr przeciwny, zaczyna się zamieć śnieżna.
Pod wieczór mam jacht całkowicie uszczelniony przed nowym sztormem. Bryzgi znowu atakują kadłub. Wycie wiatru jest ogłuszające. Moje ręce umierają. Wpełzam do mokrego śpiwora i zapadam w sen przy dźwiękach wichury.
***
Święto australijskie – 26 stycznia. Wiatr wydmuchuje się. Temperatura w kabinie jest mało przytulna: –2°C, lecz tam, za wielkim morzem, w przerwach między zwałami chmur, wśród postrzępionych obłoków, odsłania się pole lodowe, podchodzące do stóp niebotycznych śnieżnych gór, a bliżej zębate, skaliste iglice i grupa jasnych gór lodowych. Nie odczuwam żadnego triumfu, gdy patrzę po raz pierwszy od prawie trzech miesięcy na stały ląd.
Trudna południowa obserwacja wskazuje na to, że jest to zachodni brzeg wyspy Anvers, na której południowym wybrzeżu leży Palmer Station. Pogoda uspokaja się tak gwałtownie, że jesteśmy nagle o 4.30 po południu unieruchomieni przez ciszę.
Teraz widzę wspaniałą panoramę 60-milowego półwyspu, okutego lodami, ze szczytem wznoszącym się na wysokość 9000 stóp z morza. Siedzę w kokpicie, dławiąc się z emocji, a tuż obok stadka pingwinów, szukających czegoś w wodzie, lądują ze słabym pluskiem. Światło przygasa.
Podnosi się ubywający księżyc po pastelowo zielonkawym niebie, zmieniając je w blade złoto. Posępne stoki lodowe wielkich gór stają się z niebieskich – różowofiołkowe, a potem głęboko purpurowe. Jestem na północny wschód od wyspy – tak wynika z mapy… Lecz następnego ranka okazało się, że to była tylko góra lodowa!
Ominęliśmy cypel wyspy Anvers i po 13 godzinach nieustannego ręcznego sterowania przebyliśmy szarpiącą nerwy drogę, między skalistymi szkierami i osadzonymi na dnie górami lodowymi – do Palmer jest jeszcze tylko 10 mil. Ten krótki odcinek jednak jest całkowicie nie do przebycia pod wiatr wiejący w twarz i z moim nieprzydatnym takielunkiem – może to trwać całe dnie, zanim go pokonam.
Gdy ciemności zapadły, zdjąłem kliwra, aby ICE BIRD poruszał się bardzo powoli i ostrożnie do przodu pod samym trajslem. Ośmielam się tylko drzemać – o 1 w nocy emocjonuję się, widząc zwodnicze, nieprzystępne światło w Palmer. Strzelam flarę, która z tego miejsca nie zdziałała nic więcej poza poparzeniem mi palców.
Wkrótce potem prawie zupełna cisza zamienia się nagle w wyjący sztorm, który popycha szybko jacht przez gładką wodę. Zębata skała przesuwa się obok, nie dalej jak o rzut kamieniem.
O 11 rano następnego dnia osiągnęliśmy pozycję różniącą się od tej o 11 wieczór tylko o 200 jardów (182 m) w kierunku na wiatr. Kilka razy ICE BIRD uderzył twardo o odłamy kry – małe góry lodowe – i błogosławiłem jego stalowy kadłub. Niewyraźna granica wielkich gór lodowych majaczy w mroku, a jacht ryje sobie drogę przez trzeszczącą kaszę lodową, co powoduje odgłos podobny do gry dzwoneczków. Bańki powietrza, unieruchomione 10 000 lat temu, uwalniają się, gdy lód zatapiamy w morzu.
Następnego dnia, przed świtem, gdy wiatr w końcu zawiał w kierunku Palmer, przyszła chwila śmiertelnego niebezpieczeństwa – bez żadnego ostrzeżenia ICE BIRD został wyniesiony na ogromnej przybojowej fali. Znaleźliśmy się w samym środku kipieli, wokół podwodne skały.
Trzy razy jacht wynoszony w górę zjeżdża poprzez biały, pienisty wir, zderzy się w końcu w jakimś momencie i cała przygoda i moje życie skończą się tu między zębatymi skałami, w lodowatej wodzie, około mili od ratunku.
6-stopowy kil musiał jednak przejść nad dnem z niewielkim zapasem kilku cali. Jestem jeszcze roztrzęsiony, ale wstający dzień ułatwia mi obejście wyspy Litchfield i wejście na osłonięte wody po raz pierwszy od opuszczenia Nowej Zelandii. JEST 2.30 W NOCY 29 stycznia.
Wspaniały, mały jachcik przeszedł 6100 mil morskich z Sydney, od chwili, gdy został bez masztu – 2500 mil, przy średnim przebiegu dobowym 41 mil.
Budynki w Palmer rysują się wyraźnie na tle wynurzających się lodów. Widzę skaliste molo, wzdłuż którego stoi mały statek podwodnika Jacques’a Cousteau – „Calypso”. Rzucam kotwicę obok niego i wołam:
– Jest tam kto żywy? Czy mogę przycumować do was?
Drzwi kabiny otwierają się, wyłazi bardzo przestraszona postać.
Rzucam mu linę i mocuję.
Pierwsza samotna podróż do Antarktydy jest zakończona!
*Szybkość 115 km/h
ilustracja: archiwum, nr 1762/1979 r.
Miary
1 mila morska = 1852 metry
1 jard = 1,82 metra
1 stopa = 30,5 centymetra
1 cal = 25,1 milimetra
1 węzeł – miara szybkości – 1 mila/1 godz. = 1,85 km/1 godz.
Słowniczek
Beauforta skala – 12-stopniowa skala siły wiatru, używana w nawigacji i meteorologii. Wiatr o szybkości 50 węzłów to 10°B; 60 węzłów to 11°B; powyżej 61 węzłów to huragan
bom – drzewce, do którego mocuje się dolny brzeg głównego żagla, tzw. grota
bosmansztul – ławeczka wyciągana na maszt, gdy chce się pracować w górze
Granica Daty – południk 180°; statek płynący na wschód po przekroczeniu tej linii „zyskuje” jeden dzień, to jest powtórnie wpisuje się tę samą datę w dzienniku
kliwer sztormowy – mały, trójkątny przedni żagiel, używany przy ciężkiej pogodzie
pięta masztu – dolny koniec masztu osadzony zwykle w dnie
reling – ochronny „płotek” z lin wokół pokładu
samoster – urządzenie utrzymujące jacht pod stałym kątem do wiatru, używane przez samotników
spinakerabom – lekkie drzewce do rozpinania dużego żagla na dziobie, tylko przy słabych wiatrach
statecznik – płyta z blachy, plastiku, dykty lub płótna, którą ustawia się zawsze w linii wiatru, gdy jacht zmieni kurs; siła, jaka działa wówczas na nią, powoduje uruchomienie mechanizmu samosteru
szot grota – lina służąca do obsługi głównego żagla – grota
wanty – stalowe liny utrzymujące i usztywniające maszt na boki
związany w węzeł kliwer – prymitywny sposób zmniejszania powierzchni żagla trójkątnego, przez związanie jego górnego rogu
fordewind – wiatr wiejący całkowicie wzdłuż osi jachtu, w sztormie prowadzi się jacht o 20–40° od tego kursu, aby wiatr i fala szły skośnie od rufy
Tekst pochodzi z numeru 1507/1974 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.