Co wam się dzisiaj śniło? I czy zastanawialiście się, co to może znaczyć? Bo przecież sny coś znaczą, prawda?
Wszak Zygmunt Freud właśnie Objaśnianiem marzeń sennych – wydanym w 1899 roku, ale opatrzonym znamienną datą 1900 – rozpoczął międzynarodową karierę psychoanalizy. Ta książka zawiera bardzo precyzyjne reguły interpretacyjne, które pozwalają wydobyć na wierzch niejawną treść i strukturę snu, a tym samym odsłonić prawdziwe motywacje, pragnienia i popędy śniącego. W codziennym życiu na jawie są one starannie ukryte, dopiero nocą dają o sobie znać, trzeba je tylko dostrzec, pochwycić i wyłowić.
Jednak doskonale dzisiaj wiadomo, że te zaproponowane przez Freuda reguły są cokolwiek problematyczne, a w każdym razie dalekie od ostatecznego rozstrzygnięcia tej kwestii. Po pierwsze, od zarania dziejów istniało całe mnóstwo domniemań i koncepcji, czym tak naprawdę są marzenia senne. Po drugie – w miarę rozwoju tradycji psychoanalitycznej przybywało domniemań i koncepcji tworzonych wprawdzie w tym paradygmacie, niemniej – radykalnie od siebie odmiennych. Własną ogłosił Alfred Adler, własną ogłosił Carl Gustav Jung, a potem już popłynęła rzeka tekstów i książek, których autorzy prezentowali mniej lub bardziej oryginalne pomysły albo modyfikacje pomysłów wcześniejszych.
Każdy z nich, rzecz prosta, przedstawiał na poparcie rozliczne sny swoich pacjentów, które w zastanawiający sposób odzwierciedlały założenia teoretyczne terapeuty. I tak pojawiła się osobliwa prawidłowość: pacjenci Freuda śnili sny freudowskie, pacjenci Junga – jungowskie, Adlera – adlerowskie i tak dalej, i tak dalej. Słowem – nadal nie było wiadomo, co tak naprawdę znaczą sny, uprawiano natomiast, w zależności od danej terapeutycznej denominacji, rozmaite warianty rozumienia i interpretowania snów, i udawano, że problem nie istnieje.
***
Dlatego niewątpliwie ożywczym impulsem była w tym kontekście wydana w 1979 roku książka Jamesa Hillmana The Dream and the Underworld. Jej sporą część wypełnia budowanie analogii pomiędzy światem marzeń sennych a wyobrażeniami Hadesu rodem z greckiej mitologii – nie to jest jednak najciekawsze.
Najciekawsze jest to, że Hillman brzmi w tej książce bardzo podobnie do J. Allana Hobsona, harwardzkiego psychiatry, który z tradycją psychoanalityczną nie ma nic wspólnego, i który zasłynął w latach 80. stworzeniem pierwszej rozbudowanej, koherentnej niepsychoanalitycznej teorii marzeń sennych opartej na restrykcyjnych założeniach psychologii empirycznej, a więc na eksperymentach, testowaniu hipotez i neurobiologii.
Teoria owa głosi, że marzenia senne… są bez sensu. Nie mają żadnej treści symbolicznej, nie niosą żadnego ukrytego przesłania, nie zawierają żadnej niejawnej historii czy opowieści, którą wytrawny interpretator może wydobyć na powierzchnię i jakkolwiek spożytkować. Odgrywają, owszem, pewną rolę w ramach ogólnej fizjologicznej ekonomiki naszego organizmu – są między innymi po to, żebyśmy się nie budzili, a ich struktura wynika wprost z reguł działania mózgu – jednak nic, ale to zupełnie nic nie znaczą.
Hillman mówi coś podobnego, aczkolwiek na tym nie poprzestaje. Okoliczność bowiem, że sny nic nie znaczą, nie zmienia ani kropli w tym, w jaki sposób ich doświadczamy i jak się czujemy, kiedy śnimy. Praca ze snem wciąż może być zatem pożyteczna, choć w zupełnie inny sposób niż to sobie wyobrażali Freud czy Jung.
***
Zamiast koncentrować się na domniemanym sensie albo ukrytej treści marzenia sennego, Hillman proponuje skupić się na samym doświadczeniu, które staje się naszym udziałem, kiedy śnimy. A jest to doświadczenie osobliwe i dziwaczne, kompletnie inne niż na jawie, w ramach której ośrodkiem naszej świadomości i decyzyjności jest racjonalne, zintegrowane ego, światem zaś, w którym owo ego operuje – przewidywalna i rządząca się skwantyfikowanymi regułami rzeczywistość materialna.
W marzeniach sennych to wszystko ulega daleko idącemu przeobrażeniu, a raczej rozpuszczeniu. Nasze ja nie jest naszym ja, możemy być przedmiotami albo kilkoma osobami naraz, bo tożsamość staje się płynna i rozproszona. Ludzie, których w snach spotykamy, choć przypominają z wyglądu naszych znajomych czy bliskich, są i nie są nimi zarazem, ich obcość, a jednocześnie podobieństwo do tych, których znamy, budzą niepokój i poczucie niesamowitości (Hillman mówi, że zachowują się jak cienie umarłych zaludniające Hades). Przedmioty materialne tracą swoją sztywną formę, stają się elastyczne i zmienne, przechodzą jedne w drugie, dowolnie zamieniają się miejscami. Struktura czasu i przestrzeni zostaje radykalnie zakłócona, swobodnie przemieszczamy się w przeszłości i przyszłości, jesteśmy dzieckiem, a chwilę potem starcem, by znowu za moment stać się dzieckiem i starcem jednocześnie.
***
Co nam mówi to doświadczenie? Na co wskazuje? Do czego odsyła?
Przede wszystkim rozmontowuje nasze poczucie solidności i stałości – nas samych, relacji i struktur, w których funkcjonujemy, integralności naszego ciała, niezmienności naszego świata. To wszystko trwa w czasie i ulega nieustającym przeobrażeniom, choć staramy się tego nie widzieć i ze wszystkich sił pragniemy, żeby tak nie było.
Ostatecznie jednak nasze życie dąży do śmierci, w śmierci zaś wszystko ulega takiej właśnie dekompozycji, jak w marzeniu sennym. Nieuchronny rozpad dotyka umysł i ciało, wraz z nimi znika cała rzeczywistość.
Śniąc więc, wprawiamy się niejako w umieraniu.
Niewykluczone, że na tym polega mądrość natury, która nas co noc przygotowuje do czegoś, czego tak bardzo się boimy. Może gdybyśmy byli na te przygotowania uważniejsi, może gdybyśmy wiedzieli, że umieramy za każdym razem, kiedy gasimy światło w sypialni, śmierć przestałaby nas tak przerażać i stała się czymś bardziej znajomym, bliskim, oswojonym?
W każdym razie można przynajmniej spróbować pomyśleć o tym w ten sposób.