W dosłownym tłumaczeniu greckie słowo synaísthesis oznacza równoczesne odczuwanie. Niektórzy po prostu tę zdolność mają, jak specjalny gratis. Inni, mniej szczęśliwi, doświadczają jej tylko pod wpływem substancji psychodelicznych albo jako rodzaj skromnej pociechy towarzyszącej dolegliwościom neurologicznym.
Pamiętam to wrażenie dość dokładnie, pojawiło się pewien czas po wypadku, w którym doznałam urazu głowy, i trwało jedynie przez chwilkę. Gdy widziałam określone kolory – zielony, różowy albo oba razem jak mieniącą się holograficzną folię – słyszałam w głowie niemożliwe do odtworzenia chrumknięcie, doskonale pasujące do tego zestawienia barw; niezapisywalny dźwięk, który powinien stanowić nazwę dla zielono-różowej kombinacji. Synestezja, czyli zdolność albo stan objawiające się odbieraniem bodźców za pomocą kilku zmysłów jednocześnie, to właściwość, którą niektórzy po prostu mają, jako pewien specjalny gratis, błąd w systemie. Towarzyszy im w codziennych sytuacjach, choć ich przy tym nie zakłóca. Inni, mniej szczęśliwi, doświadczają jej tylko pod wpływem substancji psychodelicznych albo jako rodzaj skromnej pociechy towarzyszącej dolegliwościom neurologicznym, jakby mózg starał się coś zrekompensować efektami specjalnymi. „Ona ma przemieszczenie zmysłów, do którego inni potrzebują narkotyków” – pisał Norman Mailer o Marilyn Monroe, która, jak wynika z relacji jej współczesnych, doświadczała rzeczywistości synestetycznie, lecz – nie znając tego pojęcia – nazywała to po prostu pogłębioną wrażliwością. Paradoksalnie u osób obdarzonych tą zdolnością używki nie zwiększają intensywności wielozmysłowych przeżyć.
Wymacać czasoprzestrzeń
Rozmawiam ze znajomym synestetą, u którego występuje mniej popularna odmiana tego fenomenu, synestezja przestrzenno-sekwencyjna. W jego przypadku „złe okablowanie” sprawia, że liczby i daty mają swoje miejsca w przestrzeni. Siódmy lipca jest po jego lewej stronie, liczba 47 na południowym zachodzie. Słowo „czasoprzestrzeń” ma dla niego niemal namacalny charakter. Mój rozmówca jest zawodowym muzykiem i kocha kolor niebieski. Gdy widzi błękitną „pastelozę”, ma ochotę schrupać elewację. Ale synestezja nie przydaje mu się w pracy i nie przekłada w żaden sposób na jego kompozycje. „To fajne, ale kompletnie zbędne i bez sensu, jakby mózg dzwonił pod zły numer” – mówi. Nieco inaczej o zbieżności barw i głosek pisał w swojej autobiografii Władimir Nabokow: „Długie »a« w alfabecie angielskim ma dla mnie odcień suszonego drewna, tymczasem francuskie »a« kojarzy mi się z gładkim hebanem”.
Wbrew rozpowszechnionemu przekonaniu, nie chodzi o to, że „widzi się dźwięki” czy „słyszy kolory”. Zmysły nie zamieniają się ze sobą, ale odbierają bodziec jednocześnie. Neurolog Oliver Sacks wyjaśnia, że dla prawdziwego synestetyka zbieżność zmysłów przestaje być jedynie przenośnią. Zmysły reagują u niego automatycznie i naturalnie, a skojarzenia między nimi są przypadkowe. Innymi słowy, gdy poetka Aleksandra Steć nadaje swojemu tomikowi tytuł Dotyk Twoich słów, to korzysta z dość banalnej romantycznej metafory. U synestetyka zaś słyszane dźwięki, np. trąbka albo szept, mogą naprawdę wywołać łaskotanie lub ból, jak w dosłownym tłumaczeniu greckiego słowa synaísthesis oznaczającego równoczesne odczuwanie.
Przyczyny tego zjawiska nie zostały dotychczas w pełni wyjaśnione. Synestezja z pewnością nie jest chorobą ani halucynacją, choć może pojawiać się tymczasowo u pacjentów neurologicznych. Pewien 45-latek, który przeżył udar mózgu, po rekonwalescencji odkrył, że trwale połączyły się w jego umyśle smak malin i kolor niebieski, a także błękitne światło i motyw przewodni z filmów o Jamesie Bondzie. W większości przypadków jest to po prostu jedna z rzadszych cech w szerokim spektrum ludzkiej wrażliwości, taka jak słuch absolutny. Pozytywnie urozmaica codzienne doświadczenia lub, jak u mojego rozmówcy, nie ma na nie wpływu. To rodzaj niewielkiego błędu w systemie, jakby przez przypadek odbierać dwie stacje naraz w starym telewizorze kineskopowym albo zrobić śmieszną literówkę. W końcu mózg to zadziwiający, choć niedoskonały „komputer”.
Korespondencję między zmysłami starali się odtworzyć artyści. Niektórzy z nich doświadczają synestezji naprawdę, jak Tori Amos, dla której każdy utwór ma swój określony świetlny wzór, a Billy Joel, pisząc słowa do piosenek, podąża za kolorami samogłosek. Dla Duke’a Ellingtona nuty miały nie tylko kolor, ale także zbliżoną do tkanin fakturę. Najsłynniejsze utożsamienie głosek z barwą znamy z wiersza Arthura Rimbauda: „A czarne, E białe, I czerwone, U zielone, O niebieskie”, jednak nie jest do końca pewne, czy poeta symbolista w rzeczywistości tak je odbierał, czy raczej zapisał swój świadomy zabieg twórczy.
Literatura i malarstwo awangardowe końca XIX i początków XX w. eksplorowało chętnie korespondencję między zmysłami, lecz prawdziwe pole do popisu uruchomiło się wraz z nadejściem kina. W słynnej Disnejowskiej Fantazji rysowniczka i animatorka Mary Blair dopasowała dźwięki do kształtów i barw, tworząc efekt imitujący synestezję. Podobne zabiegi możemy zaobserwować i dzisiaj w przedstawieniach typu światło–dźwięk, nawet na najprostszym poziomie grających fontann, których tak wiele zdobi rynki naszych miast, czy wizualizacji towarzyszących koncertom. Są to jednak wyreżyserowane próby odtworzenia synestezji, podczas gdy faktyczne zjawisko neurologiczne odznacza się przypadkowością, niespodziewanymi parami skojarzeń, które odczuwane są mimowolnie.
Pieniążki czy ciupcianie?
Niewielu spośród nas ma możliwość doświadczenia „gratisowych” doznań zmysłowych w taki sposób, jednak istnieją również zjawiska, które choć do ściśle neurologicznej synestezji nie należą, są z nią blisko spokrewnione. Kolekcjonerzy perfum pytają na przykład o zapachy „zielone” czy „fioletowe”, i nie chodzi o kolor opakowań. Z kolei wrażliwi na urok polskiej mowy wskażą słowa wywołujące ból zębów lub przykry skurcz w podołku. Kognitywiści dla odróżnienia nazywają te wrażenia ideastezjami i w celu ich zilustrowania powołują się często na „efekt Buba-Kiki”. W eksperymencie znanym pod tą sympatyczną nazwą badanym pokazano dwa kształty: jeden z nich przypominał gwiazdę o ostro zakończonych ramionach, a drugi – obłego kleksa. Aż 95% ankietowanych skojarzyło pierwszy z nich ze słowem „Kiki”, a drugi – z „Buba”, tak jakby litery czy głoski korespondowały z kształtami. Niektórzy badani podawali nawet cechy dodatkowe: „Kiki” przywodziło na myśl nerwowość czy pomysłowość, a „Buba” – lenistwo.
Jako człowieka słowa ten wymiar zjawiska zainteresował mnie najbardziej: polszczyzna ze swoimi szelestami i świstami wydaje się wyjątkowo sprzyjać synestetycznym doznaniom. Na potrzeby niniejszego tekstu przeprowadziłam więc małą ankietę. I tak, zgrzytanie zębów powszechnie wywołują wśród moich rozmówców zdrobnienia, zwłaszcza niesławne „pieniążki”, ale też wszelkie zdrobnionka okołocielesne czy mające w zamierzeniu konotacje erotyczne w rodzaju staromodnego już słowa „ciupcianie”. Liczba obrzydzonych jest tak duża, że aż dziwi, iż komuś przychodzi do głowy używanie takich słów jako komplementów. Niewielką sympatią cieszą się również słowa z zakresu nowomowy biznesowej („webinarium”!) i niektóre makaronizmy, jak „poszetka”. Pewne słowa brzmią, dla odmiany, jak coś smacznego (lub nie). Na przykład nazwy miejscowości: Moguncja to wyrafinowany mus czekoladowy, a Pudwągi – okrąglutkie kluski. Za to słowo „smaczliwka”, czyli polski odpowiednik egzotycznego awokado, wywołuje u mnie nieprzyjemny dreszcz gdzieś w okolicy śledziony. A przecież mogłoby kojarzyć się przyjemnie, ze smaczną śliwką!
Czy to, jakie mamy ideastezje, zależy od języka i kultury? Test z „Bubą” i „Kiki” dał podobne rezultaty w Indiach i Stanach Zjednoczonych, ale już dla mówiących językiem songe mieszkańców Papui-Nowej Gwinei „Buba” równie dobrze mogła zamienić się miejscami z „Kiki”. Sprawdziłam więc, jakie słowa brzydzą czy irytują użytkowników innych języków. W angielskim szczególnie złą sławą cieszy się słowo „moist”. Uczestnicy jednego z badań aż w 20% zgodzili się, że wywołuje w nich wrażenia równie przyjemne, co drapanie paznokciem po tablicy. Tu źródłem nieprzyjemności jest nie tylko samo brzmienie słowa, ale też jego trafne skojarzenie z desygnatem, bliskość cielesnych miazmatów. Osobiście kojarzy mi się z nasączonym ciastem typu muffin, ale jego polski odpowiednik, „wilgotny”, przywołuje już raczej obrazy czegoś omszałego i bagnistego w rodzaju zamieszkanej przez robale kłody albo ściany zaatakowanej przez pleśń.
To przypadki, kiedy język w osobliwy sposób koresponduje z bardzo pierwotnymi cząstkami naszej psychiki, tymi, które wywołują fobię na tle owadów czy węży albo które budzą wstręt na widok nagromadzenia małych dziurek (ta reakcja ma swoją nazwę – trypofobia – i jest chyba najpopularniejszym spośród lęków rozpowszechniających się za sprawą Internetu). Obok słów przywodzących na myśl wydzieliny anglojęzyczni ankietowani wytypowali również „blog”. Za to moja anegdotyczna „grupa fokusowa” zareagowała wstrętem na mogące kojarzyć się fizjologicznie słowo „podmywać”, a także oznaczające czynność – skądinąd miłą – „smyrać” (jednemu z kolegów słowo na „s” nie jest w stanie nawet przejść przez klawiaturę) oraz „dosmaczyć”. Pochodzą z różnych znaczeniowo bajek, ale fonetycznie mają coś wspólnego: „m” następuje po innej spółgłosce. Badający ten fenomen naukowiec Paul Thibodeau twierdzi, że przyczyna może leżeć w fonetyce – pewne sekwencje głosek i liter miałyby sprzyjać ideastezjom.
Czy wobec tego każdy z nas jest, przynajmniej trochę, podatny na doświadczenia z pogranicza zmysłów, a pomaga nam w tym bogata mowa Mickiewicza, Leśmiana i zespołu KAT? Cóż, moja pyzata kotka nosi imię Buba. Przypadek? Spróbowałam wyobrazić ją sobie jako Kiki. Nie pasuje.