Między czasami i masłem jest ta różnica, że dobre są tylko czasy stare, a masło — świeże. Opinia taka o czasach utarła się zapewne dlatego, iż jakość starych trudno sprawdzić. Jeśli jednak zadać sobie ten trud i pogmerać w szpargałach, to łatwo można stwierdzić, że np. zapusty w Roku Pańskim 187… nie były obchodzone wcale tak wiele przykładniej niż dzisiaj, a i umartwienia wielkopostne dalekie były od wzoru surowości. Niech świadczy o tym 6 powyższych rysunków i poniższych tekstów.
1.
Doroczna tańcówka zapustna w Operze Warszawskiej. czyli tzw. „Śledź” nazywała się podówczas Redutą i obowiązywały na niej maski. Ułatwiało to zaawansowane flirty osobników płci naturalnie się dopełniających. Flirty takie nosiły miano „awantiurek”. — O młodym i tyle wytwornym ile kochliwym Sienkiewiczu krążyła w owych latach gadka, iż na jednej z Redut w Operze poznał zamaskowaną damę, która — rzecz jasna — miała „postać królowej, chód anioła”, nie mówiąc o „torsie, jakby dłutem Fidiasza rzeźbionym’*. Mimo tylu zalet, dama łatwo obdarzyła względami dwudziestoparoletniego pisarza i dopiero wtedy dała się namówić na zdjęcie maski. Sienkiewicz ujrzał jej twarz i… zemdlał.
W jednej z lóż Opery zwykł był siadać Zaruba XIX-tego wieku, mistrz karykatury i malarstwa rodzajowego — Franciszek Kostrzewski. Szkicował raz zawzięcie, kiedy przez parter teatru jął przeciskać się między tańczącymi parami młodzieniec w czarnej pelerynie, prowadzący na smyczy żywe prosię, co wszyscy uznali za szczyt oryginalności pomysłu. Ktoś na to zapytał artystę:
— Co widzę! Waćpan świnię portretujesz?
Kostrzewski był zwolennikiem tzw. sarmackiego humoru, więc wskazał na wirującą bliżej parę i odparł:
— Nie. Tę jałówkę, co walcuje z osłem.
2.
Do rytuału popielcowego należały „klocki”. Tradycja owa wyglądała w ten sposób, że uliczne andrusy przygotowywały sobie śmieszne figurki, wycinane z kartonu lub drzewca i figurki te przypinały sunącym w stronę kościołów damom do tiurniur, czyli sztucznych wzdęć toalety w tylnych okolicach ciała. Ryzyko zauważenia manewru przez damę było minimalne, gdyż trzeba było chyba przybijać klocek do tiurniury gwoździem, żeby dama poczuta to poprzez obfite nawarstwienia bielizny, gorset i rodzaj poduszeczki podłożonej pod suknię.
Kiedy jednak „klocek” był już przypięty, andrusy poczynały gwizdać, śmiać się i wytykać swą ofiarę palcami, ta zaś była zobowiązana udawać, że nic nie zauważa. Kobieta bowiem tamtych czasów musiała być — nieziemska. Jako „niebios mieszkanka”, winna była grać wobec mężczyzn rolę istoty tylko przypadkiem i na krótko przebywającej wśród śmiertelnych. Jeśli udawało jej się od niechcenia zdobyć męża i jeśli mąż po ślubie odkrywał, że uwielbiana ma np. kolana, to stawało się to tylko miłym dodatkiem do jej zaświatowości.
Skoro więc dama się spostrzegła, że ma przypięty „klocek”, nie powinna była, a nawet nie mogła — unieruchomiona gorsetem — obejrzeć się, co jej wisi na „derierze”. Musiała wśród śmiechu i gwizdów sunąć niebiańsko dalej, podczas gdy lowelasi oglądali się za nią i targali bokobrody, szepcząc:
— Ładna, szelmutka!
Równocześnie myśleli, że przyjemnie było by taką uszczypnąć w policzek. Szczypanie w tych czasach — rzecz dziś niezrozumiała — było zalecaną formą rozładowywania namiętności.
3.
Te same andrusy, co przypinały w Popielec modnym damom do tiurniur „klocki”, czasami zapominały o damach i zaczynały chórem gęgać. — Stawało się to wówczas, gdy w polu widzenia pojawiał się tzw. „pensjonat”, czyli stadko dziewcząt w wieku szkolnym, toczących się do kościoła gęsim dwuszeregiem, pod wodzą nieodzownej „Francuzki”. — Istota, zwana Francuzką, była zazwyczaj pozbawiona płci. Cierpiała na katar żołądka i tylko dlatego nauczała w Polsce francuskiego, że we Francji nikt nie chciał się uczyć po polsku. Jedna z nich zyskała sobie wszakże w Warszawie dużą popularność i sympatię, kiedy uratowała życie córce mecenasowej Z.
Pensjonarki miały czyste sumienia, mniej czyste uszy ale za to były b. romantycznie kochliwe. Otóż właśnie córka mecenasowej Z. zwierzyła się pewnego razu swej Francuzce, że musi się z miłości otruć. Mądra opiekunka przyrzekła dostarczyć desperatce trucizny, lecz miast esencji octowej dała jej senesu. — Będący przeciwieństwem śmierci szybki ruch, do którego została zmuszona lekarstwem pensjonarka, kazał jej zapomnieć o samobójstwie: została uratowana!
4.
Najwytworniej w Warszawie było dać sobie posypać głowę popiołem u Św. Krzyża. Ogromną nawę kościoła zalewały od rana tłumy ludzi. „Pospólstwo” przychodziło, żeby się modlić, wyspowiadać z zapustnych grzechów i odleżeć pokutę krzyżem na flizach kościelnej posadzki. „Wielki świat” roztaczał dalej odpowiednie do chwili powaby. Do wziętych funkcji towarzyskich należały kwesty na biednych, zastępujące składki dzisiejszej Ubezpieczalni Społecznej. — Po bokach kościelnej nawy zasiadały przy stolikach arystokratki w tym wieku, że mogły się podobać już tylko Panu Bogu i dopuszczały do swego towarzystwa za grube pieniądze (składane „na cele”) dorobione żony mieszczan. Któregoś z Popielców do stolika księżnej L. podeszła kupcowa D. i zapytała:
— Czy księżna pozwoli się dosiąść?
Księżna obejrzała mieszczkę przez face-a-main, potem porozumiała się szybko w myśli z Opatrznością i odparła:
— Proszę. Wszak wszyscy winniśmy się dziś umartwiać!
Tymczasem, prowadzony przez matkę za rękę, wchodził do wnętrza Św. Krzyża 6-letni chłopczyk:
— Mamo, czy to jest mieszkanie Bozi?
— Tak — odszepnęła matka. — Bądź cicho!
— Jeśli to jest mieszkanie Bozi, to gdzie jest kuchnia?….
5.
Te na ogół dość ciemne i ponure czasy miały jedną przewagę nad naszymi: używano wówczas wiele mniej niż dzisiaj alkoholu. O ile dziś, jak mówi statystyka, pije u nas każdy obywatel Państwa, poczynając od drugiego roku życia, o tyle wówczas pijali tylko dorośli, tylko mężczyźni i to nie wszyscy.
Ale zdarzały się wypadki, że mąż, co wyszedł w tłusty wtorek na krótką kolacyjkę z przyjaciółmi, wracał do domu z opóźnieniem, bo w sobotę po Popielcu.
Wówczas między nim a żoną wywiązywała się taka mniej więcej rozmowa:
— Gdzie byłeś, duszko?
— Na nieszporach, mój aniele.
— Jakoś dziwnie niepewnym idziesz krokiem…
— Widocznie nazbyt długo słuchałem organów, a wiesz, że to mi szkodzi.
Tu rozmowa przechodziła w akcję, różną w zależności od środowiska, w jakim spóźnienie męża miało miejsce: żona dostawała spazmów lub mąż tłuczkiem po głowie. Zyskać jednak przebaczenie żony mąż mógł tylko jednym sposobem. Tak wtedy, jak i dzisiaj. — Kupieniem jej nowego kapelusza.
6.
Konspiracyjnym przedłużeniem karnawału były dla mężczyzn lokale śniadankowe, ze słynnym „Lijem” na czele. — Tam schodzili się, by pod pozorem konferencji dodawać uroku życiu napojami wyskokowymi i widokiem „kelnereczek — cud dzieweczek”, ponętniejszych, niż trącące naftaliną żony. Rozmowy najchętniej toczono na polityczne tematy.
— Cóż tam słychać nowego? — pytał Antoni Szuster, właściciel sklepu z papierem w „Hotelu Europejskim”.
— Znakomicie! — odpowiadał Kocio HejWnosiedłóbski. — Najdalej na wiosnę Anglia wypowiada wojnę Rosji. Byleśmy zrobili powstanie, a przyślą nam pomoc na balonach.
— Ależ, panowie! — oponował Szuster. — To było by samobójstwo. Musimy wzmocnić kraj. rozbudować przemysł a mądrą polityką starać się o stanowisko w świecie. Wojaczką mało co wskóramy przeciw takiej sile…
— Zmilczałbyś pan! — rzucał wzburzony Kocio. — Tak mogą mówić tylko zdrajcy!
— Święta racja! — zrywał się radca Ficowicz, podniecony szóstym kieliszkiem starki. — Polskimi szablami wyżeniem wraże armaty!
Tak to w Warszawie rozmawiano u „Lija” Anno Domini 187… w Wielkim Poście, bowiem pewne cechy narodowe są nieśmiertelne.
Tekst pochodzi z numeru 98/1947 r., (pisownia oryginalna), a mogą Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.