Ślubowanie Ślubowanie
Marzenia o lepszym świecie

Ślubowanie

Julia Fiedorczuk
Czyta się 7 minut

Aldo Leopold (1887-1948), amerykański leśnik, działacz ruchu na rzecz ochrony przyrody i autor Zapisków z piaszczystej krainy twierdził, że za edukację ekologiczną płaci się słoną cenę: cenę „samotnego życia w świecie pełnym ran”.

Wraca do mnie to zdanie, kiedy robię zakupy na targu w moim rodzimym Serocku, gdzie mili sprzedawcy, o ile nie zgłosić sprzeciwu, każdą marchewkę gotowi są zawinąć w oddzielną foliówkę. I prawie nikt sprzeciwu nie zgłasza, choć ludzie przychodzą przecież na targ po prawdziwe – „ekologiczne” – jedzenie. Doświadczam samotności, powtarzając rytualne: „Za torebkę dziękuję” i widząc wywołane tą deklaracją zniecierpliwienie.

Tak, pamiętam, to nie konsumenci i nie drobni przedsiębiorcy odpowiadają za zniszczenie planety. Ale kiedy sprzedawcy na milionach targów pakują miliony warzyw i owoców do milionów toreb, których nikt nigdy nie użyje ponownie, kiedy zdrowe kiszonki, w tym robiące zawrotną karierę polo-kimchi, jadą w świat w plastikowych wiaderkach, kiedy kolejna firma cateringowa proponuje detoks sokowy w plastikowych butelkach (sześć sztuk dziennie) – to cała nasza ziemska rzeczywistość po prostu wysyca się plastikiem.

Umierające oceany nikogo podobno nie obchodzą, sięgam więc w głowie po inne przykłady: przeprowadzane w 2020 r. autopsje wykazały obecność mikroplastików we wszystkich organach ludzkiego ciała. Plastik znajduje się w ludzkim mleku. W męskim nasieniu. W ludzkich płodach, o które w naszej szerokości kulturowej tak bardzo się troszczymy. W twojej wątrobie (to tyle, jeśli chodzi o detoks!). Naprawdę nic nie da się zrobić?

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Mielę to wszystko w sobie, obracam jak broń, którą mogłabym odpalić, psując dobre samopoczucie przy jednym czy drugim straganie. W końcu jednak nic nie mówię. Straszenie nie działa, moralizowania nikt nie lubi (ja też nie). „Bądź mądry, mój bólu” – powtarzam w duchu za Baudelaire’em. Ja też odwracam wzrok, kiedy już nie mogę. Jak powiedział pewien nauczyciel zen, ignorancja nie jest tożsama z niewiedzą. Ignorancja (w buddyjskim widzeniu świata – główna przyczyna cierpienia) objawia się wtedy, kiedy wypieramy coś, o czym dobrze wiemy. Wszyscy tak czasem robimy. Ja też.

Budzenie się z ignorancji w kontekście katastrofy klimatycznej i Szóstego Wielkiego Wymierania jest bolesne i tak: samotne. Odczuwam tę samotność, kiedy moi znajomi klną na deszcz w maju, jakby woda spadająca z nieba w czasie szczególnie intensywnej wegetacji nie była najcenniejszym darem. Kiedy duże radio z entuzjazmem zapowiada rekordowe upały. Kiedy słynna nauczycielka jogi pisze na swoim Instagramie o „komunii z naturą” na tle śródziemnomorskiego błękitu, z którym to ekskluzywnym pięknem mogą się zjednoczyć uczestnicy wystarczająco zamożni, aby zlecieć się po dobre samopoczucie z całego świata.

Jednak ta samotność nie jest dobrym stanem. Rodzi gorycz, złość, poczucie beznadziei. Prowadzi do wypalenia.

***

Jak wiedzą wszyscy aktywiści, na tego rodzaju frustrację pomaga poczucie wspólnoty. Znalazłam taką wspólnotę w Szkole Ekopoetyki przy Instytucie Reportażu, którą prowadzimy razem z Filipem Springerem i która działała, na przekór trudnościom, przez cały pandemiczny rok. Dzięki wspólnemu wysiłkowi ból i gniew udaje się przekuć w poczucie sprawczości – choćby minimalne i tylko lokalne. Świadomość, że inne osoby, zaangażowane w rozmaite formy twórczego działania i walki, doświadczają podobnych afektów, umożliwia odzyskanie jakiejś sensownej opowieści o swoim życiu, a bez opowieści, jak wiadomo, człowiek nie pociągnie. Trzeba wypowiedzieć żałobę, strach i złość, żeby pójść dalej – żeby w ogóle dało się zobaczyć, co jest dalej. Jak poruszać się w świecie pełnym ran, żeby się na coś temu światu przydać – i żeby mimo wszystko żyć pełnią własnego życia? Uczenie się świata wraz z innymi ludźmi to źródło wielkiej radości i motywacji.

Drugim zaś źródłem siły jest coś, co z braku lepszego słowa nazwę „ślubowaniem”.

***

„New York Times” przypomniał ostatnio niesamowitą historię Juliane Diller, peruwiańsko-niemieckiej biolożki, jedynej ocalałej pasażerki samolotu peruwiańskich linii lotniczych, który rozbił się w wigilię Bożego Narodzenia 1971 roku po uderzeniu pioruna. Diller, wówczas siedemnastoletnia, spadła z wysokości mniej więcej trzech kilometrów – i wylądowała w peruwiańskiej puszczy. Znała puszczę, bo jej rodzice założyli i prowadzili ośrodek badawczy Panguana w sercu Amazonii, walcząc o zachowanie jak największej części pierwotnego lasu. Diller ocknęła się po jakiejś dobie od katastrofy. Jej obrażenia były zaskakująco niewielkie: złamany obojczyk, potłuczenia. Miała przy sobie paczkę landrynek. Tak wyposażona wędrowała przez Amazonię 11 dni, pamiętając, czego uczyli ją rodzice: żeby znaleźć jakiś ciek wodny i iść zgodnie z kierunkiem strumienia, bo wtedy dotrze się w końcu do rzeki, a nad rzeką są ludzie. Wędrując przez najdziksze z możliwych środowisk, młoda dziewczyna, która w jakże tragicznych okolicznościach straciła właśnie matkę, ślubowała, że jeśli dane jej będzie przeżyć, poświęci życie pracy służącej ludziom i pozaludzkiej naturze. Tak też zrobiła. Skupiła swoje życie zawodowe na amazońskiej puszczy, która przyjęła ją i ocaliła.

Myślę o wartości ślubowania. Wiadomo, jaki jest los naszych rozmaitych postanowień (noworocznych i innych) – przeważnie nic z nich nie wynika. Zapał trwa krótko, brakuje wytrwałości, poddajemy się po paru dniach. A jednak ślubowanie – głęboko w sercu obrany kierunek życia – to coś innego i poważniejszego. Także Gary Snyder, poeta, którego często przywołuję, opisał takie doświadczenie. 13 sierpnia 1945 r. młody Snyder wspiął się na górę St. Helens. Dopiero na szczycie, w schronisku, przeczytał o bombach zrzuconych przez Stany Zjednoczone na Hiroszimę i Nagasaki parę dni wcześniej. Obejrzał wykonane z powietrza zdjęcia zbombardowanych miast. Napisał w dzienniku: „Poranne słońce na moich barkach, zapach jodłowego lasu i cienie wielkich drzew. Stopy w cienkich mokasynach wyczuwają grunt, a moje serce wciąż jest zjednoczone z ośnieżonym szczytem za plecami. Wstrząśnięty do głębi, przeklinając naukowców, polityków i światowe rządy, złożyłem ślub – coś w rodzaju: »Przysięgam na czystość, piękno i odwieczność góry St. Helens, że póki żyję, będę walczyć z tą okrutną, niszczącą siłą i tymi, którzy próbowaliby jej użyć«” (tłum. Mieczysław Godyń).

Dziś, 91-letni, wciąż dotrzymuje słowa.

Zniszczenie postępuje: w ciągu ostatnich 30 lat średnia temperatury w Panguanie wzrosła o 4 stopnie. W ostatnich dniach w Pakistanie (w miejscowości Jakobabad) temperatura (na krótko) przekroczyła granicę, za którą ludzkie życie nie jest już biologicznie możliwe. A jednak, jak mówi poeta Michał Książek, „piękno (nadal) istnieje i trzeba go bronić”. Póki żyjemy, nie ma innego wyjścia, niż tylko próbować, próbować, próbować. Bez poczucia wyższości wobec kogokolwiek. Bez przywiązania do własnej racji. Właśnie to ślubuję.

Czytaj również:

Polowanie na nurdle Polowanie na nurdle
i
zdjęcie: Flickr (CC BY-NC-SA 2.0)
Marzenia o lepszym świecie

Polowanie na nurdle

Ewa Pawlik

Początek wakacji to czas, gdy redakcje komponują dla swoich czytelników wszelkiej maści listy – co ze sobą zabrać, gdzie się w ogóle zabrać warto, dokąd z dziećmi, gdzie z czworonogiem, jaki kostium i który krem. My również mamy pewną propozycję, skierowaną do tych z Państwa, którzy wypoczywać będą nad Bałtykiem. 

Gorąco zachęcamy do zabrania ze sobą durszlaka! 

Czytaj dalej