Śniadanie na trawie Śniadanie na trawie
i
„Zły pasterz”, Jan Brueghel (młodszy), ok. 1616 r. (domena publiczna)
Wiedza i niewiedza

Śniadanie na trawie

Łukasz Łuczaj
Czyta się 4 minuty

W dawnej Polsce wiosenna łąka karmiła nie tylko pszczoły, ptaki i bydło, lecz także ludzi. Zwłaszcza tych najmłodszych, którzy sięgali po soczyste, surowe młode liście, nektar z kwiatów czy po prostu owoce.

Dobrą znajomość roślin oraz ziół zwykle przypisujemy starszym zielarzom i zielarkom. Tymczasem w społecznościach żyjących blisko natury nawet kilkulatki stają się ekspertami w tej dziedzinie. Jedno z badań na ten temat pokazało, że dzieci Majów jeszcze przed ukończeniem 10. roku życia bez kłopotu rozpoznawały kilkaset gatunków roślin w swoim otoczeniu. Podobnie było w dawnej Polsce, gdzie nawet jeszcze w XX w. już pięcio- czy sześciolatki pasały gęsi i bydło. Czasem dla bosych, ubogich młodych pastuszków las i łąka były miejscem, w którym po prostu mogli napełnić brzuchy. Dzieci uczyły się rozpoznawania jadalnych gatunków jedne od drugich, młodsze od starszych. I oczywiście unikania tych trujących.

Przekąskami młodych pasterzy zwykle były surowe młode pędy roślin i owoce. Na początku maja dzieci zjadały m.in. rozwijające się pędy sosny (nazywane majkami), rzadziej świerka i jodły, albo środki z młodych łodyg tataraku, sitowia leśnego i jeziornego. Żywiły się też smacznymi listkami, np. szczawiku zajęczego nazywanego zajęczą kapustą, czy młodymi liśćmi buka i lipy. Liście są bogatym źród­łem wielu składników odżywczych: witaminy C, flawonoidów, kwasu foliowego oraz innych. Wygłodniałym nierzadko dzieciakom kilka garści słodkawych zielonych pędów mogło dostarczyć tych paru kalorii więcej i substancji niezbędnych do prawidłowego rozwoju.

Rośliną, która cieszyła się wielką popularnością w całej Polsce, był szczaw. Dzieci zjadały jego młode liście na surowo albo pomagały matkom zbierać je na zupę. Zielenina ta nie była wyłącznie pokarmem biedoty, należała do naszych narodowych warzyw i szkoda, że dzisiaj coraz rzadziej po nią sięgamy. Do zupy oraz innych dań używano różnych gatunków o kwaśnych liściach, takich jak szczaw zwyczajny, pol­ny czy rozpierzchłokwiatowy. Pomijano jednak odmiany o gorzkim smaku, do których zalicza się szczaw tępolistny i sku­piony – nazywany szczawiem końskim lub kobylakiem. Ich korzenie i owoce stosowane były natomiast jako lek na biegunkę dla krów i ludzi. Warto jednak zaznaczyć, że nie są to gatunki trujące i w niektórych krajach spożywa się je po pozbyciu się goryczki (uzyskuje się to poprzez dłuższe gotowanie i odlanie wody). Ciekawą odmianą jest szczaw kędzierzawy, niemający liści strzałkowatych – przypominają one kobylaki, ale są węższe i pofałdowane. Nie są też gorzkie, w smaku trochę przypominają szpinak i mogą być spożywane podobnie jak on – w postaci zupy, papki albo na surowo.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Szczególną przekąskę stanowiły kłącza paprotki zwyczajnej. Mają słodko-gorzki smak, przywodzący na myśl lukrecję. W dawnych czasach były rarytasem. W Karpatach dzieci oraz pasterze często zjadali je na surowo, a w czasie drugiej wojny światowej słodzono nimi kawę i herbatę. Istnieje również legenda, wedle której słodkie kłącze paprotki uspokoiło płaczącego małego Jezusa podczas ucieczki Świętej Rodziny do Egiptu. W Polsce górale także używali pędów tych roślin zamiast smoczka dla małych dzieci. O dziwo przedstawiciele tego samego gatunku w Wielkiej Brytanii nie mają tak przyjemnego smaku. Nie nabierzcie się jednak – za słodycz nie odpowiadają tu zwykłe węglowodany, tylko zapewnia ją związek chemiczny, który zachowuje się jak typowy słodzik, czyli mami nasze zmysły, ale zawiera mało kalorii. A skoro już mówimy o słodyczy – niegdyś dzieci uwielbiały też wysysać nektar z kwiatów, zwłaszcza z „głuchej pokrzywy”, czyli jasnoty białej, plamistej czy purpurowej, jak również z miodunki ćmej, żywokostu lekarskiego, a nawet żmijowca pospolitego.

Oczywiście przekąskami były także leśne owoce, przede wszystkim borówka czernica i poziomki. Na Podkarpaciu szczególne znaczenie miała dzika czereś­nia, nazywana tam trześnią, pospolita na skrajach pól. Stanowiła okazję do pożywienia się przed żniwami, kiedy często panował największy głód.

Przekąski dziecięce opisała w swojej pracy Rośliny dziko rosnące zbierane w okolicach Babiej Góry Urszula Janicka-Krzywda, etnografka badająca tradycje tego masywu. Wyniki jej badań opublikowano w 2008 r. w tomie Dzikie rośliny jadalne. Zapomniany potencjał przyrody. Oprócz spożywania wspomnianych wcześniej przekąsek typowych dla całej Polski dzieci na pastwisku babiogórskim uzupełniały swoje skromne menu, zbierając obrane z płatków i listków środki dziewięćsiła bezłodygowego, smakiem przypominające młodą kalarepę, oraz korzeń tej obecnie rzadkiej rośliny. Nazywano ją tam góralskim kwakiem (kwak to po góralsku brukiew, inaczej karpiel). Inną częstą przekąską pastuszków była tzw. zajęcza marchwa (jej nazwa botaniczna to zerwa kłosowa). Nie zbierajcie jednak teraz tych gatunków! Obecnie oba występują dość rzadko, a dziewięćsił jest pod ochroną prawną. Zanika zresztą z powodu zaniechania wypasu w górach.

Jeszcze inny rodzaj dawnej przekąski stanowią rośliny, których pędy wygrzebywano z ziemi podczas jesiennej lub wiosennej orki. W moich stronach, czyli okolicach Krosna i Jasła na Podkarpaciu, do lat 70. XX w. dzieci pozyskiwały w ten sposób kłącza czyśćca błotnego zwanego kuśmyrką czy kuczmurką. Na Nizinie Sandomierskiej zbierano dawniej podczas orki czarne z zewnątrz, pożywne bulwy groszku bulwiastego nazywane tam pyr­ciokami, czyli ziemniaczkami. Przypuszczalnie pieczono je na ognisku, choć są jadalne też na surowo.

Kiedy myśli się o wiośnie, trudno nie wspomnieć o sokach drzewnych, głównie z brzozy, klonu pospolitego i klonu jaworu. Poza walorami smakowymi miały one również znaczenie odżywcze, ponieważ sok brzozowy zawiera około 1% cukru, a klonowy grubo ponad 2%. Jeszcze po drugiej wojnie światowej dzieci strugały rynienki z drewna i zbierały sok do słoików albo zawieszały szklane butelki przywiązane do złamanych gałęzi brzozy.

Na pewno spożywanie wymienionych tu roślin łagodziło stan wygłodzenia i niedożywienia wiejskich dzieci. Szukały one przede wszystkim słodkiego smaku i związanych z nim kalorii. Dodatkowo na pewno odreagowywały monotonną zimową dietę, w której prawie jedynym źródłem witaminy C była kiszona kapusta. Dzisiaj dzieci są przekarmione, nadpodaż kalorii jest znaczna. Mimo to deficyty witamin oraz mikroelementów bywają duże, dlatego o zdrowych przekąskach przodków prosto z łąk i lasów warto nie tylko czytać, lecz także po nie sięgać.

Czytaj również:

Urwał nać! Urwał nać!
i
zdjęcie: Kat Nesterenko/Unsplash
Dobra strawa

Urwał nać!

Michał Korkosz

Skórki, nacie, liście – te niechciane części owoców i warzyw, dawniej skazywane na śmietnik, dziś stają się nieraz najbardziej pożądanymi kąskami. I dobrze, bo przecież kto zjada odpadki, ten piękny i gładki.

Przed oczami mam bardzo wyrazisty obraz: w późnoletnie popołudnie siedzę przy stole, oglądając kres­kówkę. Dołącza do mnie babcia, zaopatrzona w jabłka, miskę i nożyk. Bez zbędnych pytań, czy mam ochotę na owoce, zaczyna je kroić i obierać, wycinając najpierw gniazda nasienne, a następnie pozbawiając skórki wraz z kilkoma milimetrami miąższu. Pięknie wyszlifowane, soczyste kawałki jabłka lądują w moich ustach. W ten sposób przez lata byłem przyzwyczajany do konsumpcji warzyw i owoców – uczony, że ich skórkę, liście, nacie czy kwiaty trzeba zutylizować przed jedzeniem. Okazuje się jednak, że takie postępowanie często jest niesłuszne.

Czytaj dalej