Strachy z głębin Strachy z głębin
i
ilustracja: Igor Kubik
Wiedza i niewiedza

Strachy z głębin

Adam Węgłowski
Czyta się 4 minuty

W słynnych Szczękach Stevena Spielberga łowca rekinów Quint, grany przez Roberta Shawa, opowiada towarzyszom łowów mrożącą krew w żyłach historię ze swojego życia.

Podczas drugiej wojny światowej służył na amerykańskim okręcie przewożącym bombę atomową, która miała być użyta do ataku na Japonię. W drodze powrotnej, gdzieś na bezkresie Pacyfiku, jego jednostka została storpedowana przez japoński okręt podwodny. Poszła na dno w 12 minut, a tysiąc rozbitków rozpoczęło dramatyczną walkę o przeżycie. Amerykanie mieli tylko kilka tratew, wielu nie zdążyło nawet założyć kamizelek ratunkowych, taplali się w plamie ropy. Tymczasem w pobliżu pojawiły się krwiożercze rekiny: żarłacze. Znały smak ludzkiego mięsa, bo wojna w tej okolicy trwała już kilka lat…

Marynarze skupili się w ciasne grupy i starali się odstraszyć drapieżniki, zwabione najpierw ruchem ludzi w wodzie, a potem krwią. „Rekin ma martwe, czarne oczy, jak oko lalki. Kiedy zbliża się do ciebie, wydaje się, że nie żyje. Dopóki cię nie ugryzie” – straszył filmowy Quint. Żarłaczy były najpierw dziesiątki, potem setki. Nic nie mogło zapobiec masakrze.

To nie była historia zmyślona na potrzeby filmowego horroru. Do tego wydarzenia doszło naprawdę 30 lipca 1945 r. Ofiarami byli marynarze ciężkiego krążownika USS „Indianapolis”. Dopiero po paru dniach doczekali się akcji ratowniczej. Katastrofę i ataki żarłaczy przeżyło zaledwie 300 z nich. Całą zaś fabułę Szczęk luźno oparto na wydarzeniach z plaż New Jersey z 1916 r., gdy ofiarą rekina (lub rekinów) padło kilka osób, a amerykańska prasa straszyła zdjęciami morskich ludojadów.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Pechowy kaszalot

Ataki rekinów na ludzi są więc faktem, chociaż dochodzi do nich dużo rzadziej, niż można byłoby sądzić po filmowych i książkowych opowieściach. Jeszcze gorzej wyszły na kreatywności pisarzy i dziennikarzy wieloryby. Budziły przez wieki postrach, chociaż nie przejawiają wobec ludzi agresji. Bywało, że przypadkowo zderzały się z łodziami. Dochodziło też do wypadków podczas wypraw wielorybników. Niestety, powieść Moby Dick Hermana Melville’a (1851), zainspirowana historią statku wielorybniczego „Essex” staranowanego przez kaszalota, wyrobiła tym zwierzętom bardzo złą markę. Z ofiar ludzkich łowów wyrosły na monstra dybiące na morskich wędrowców.

Zresztą pracowali na tę opinię liczni ludzie pióra na długo przed Melville’em. Już w Biblii pojawiał się morski potwór Lewiatan, a zwierz w rodzaju wieloryba połknął proroka Jonasza. Z kolei w średniowieczu straszono żeglarzy Aspidochelonem – morskim stworem wielkim jak wyspa. Zdarzały się nawet historyjki o wielorybach walczących z fantastycznymi kreaturami nazywanymi wężami morskimi, co też raczej nie ocieplało ich wizerunku.

W mackach szaleństwa

Nic jednak nie może przebić legend o atakującej statki olbrzymiej ośmiornicy zwanej Krakenem. Informacje o takich przypadkach można wytropić już w starożytności. Wielkiej kałamarnicy dopatrywano się m.in. w mitycznych potworach: Scylli (grasującej koło Sycylii) oraz Hydrze (pokonanej przez Heraklesa). Pliniusz Starszy w I w. wspominał też o potworze z okolic Gibraltaru. W miejscowości Carteia wielki głowonóg nachodził stawy w poszukiwaniu ryb. Swoim przeraźliwym smrodem odstraszał psy i ludzi, a gdy doszło do konfrontacji „[…] siekł kończynami członków, już mocniejszymi płetwami uderzał jak maczugą i zaledwie można go było za pomocą wideł ubić”.

Kilkanaście wieków później fantazjami o gigantycznych ośmiornicach zaczęli siać panikę nieulękli, zdawałoby się, żeglarze z kraju wikingów. Ich potomek biskup Erik Pontoppidan pisał jeszcze w XVIII w. w swojej Historii naturalnej Norwegii, że krakeny są tak gigantyczne, że mylono je z wyspami (niczym wspomnianego wcześniej Aspidochelona), mają olbrzymie ramiona i bez wątpienia istnieją, bo zdarzało się znaleźć na plażach ich szczątki.

Nic dziwnego, że z tych bajań skorzystali XIX-wieczni pisarze. O potworze biskupa Pontoppidana napomykają bohaterowie „Moby Dicka”, przerażający opis walki z głowonogiem zamieścił zaś Juliusz Verne w 20 000 mil podmorskiej żeglugi (1870). Monstrum z głębin zaatakowało tam okręt kapitana Nemo. „Była to ogromnej wielkości kałamarnica, długości ośmiu metrów. Posuwała się tyłem niezmiernie szybko w kierunku »Nautilusa«. Jej osiem ramion, a raczej nóg wyrastających z głowy, które zjednały tym zwierzętom nazwę głowonogich, było dwa razy większych od ciała i kręciło się jak włosy na głowie furii. Można było dokładnie widzieć na powierzchni macek dwieście pięćdziesiąt baniek różnorodnych, w kształcie półkulistych woreczków. Bańki te przylegały czasami do szyb »Nautilusa«, wytwarzając w sobie próżnię. Paszcza tego potwora, dziób rogowy w kształcie dzioba papugi, otwierała się i zamykała” – opisywał ze swadą francuski mistrz powieści przygodowej.

Całkiem niedawno w Nowym Jorku postawiono niewielki pomnik… ataku gigantycznej ośmiornicy na prom – ataku, który był tylko fake newsem! Tymczasem naukowcy nie ustają w poszukiwaniach coraz większych głowonogów kryjących się w głębinach oceanów. Wiedzą, że nawet kilkunastometrowe okazy wcale nie marzą o ludzkim mięsie. Choć warto pamiętać, że dochodząca do 4 m kałamarnica Humboldta uznawana jest za agresywną i znane są przypadki jej ataków na ludzi.

Strachy na lachy

A co w Polsce? Wyjąwszy średniowieczną „rybę biskupa” z Bałtyku i całkiem współczesną Paskudę z Zalewu Zegrzyńskiego (o której krążyły niestworzone konfabulacje w latach 80.), pozostaje nam pewne monstrum rzeczne. Tworzący w XV w. kronikarz Jan Długosz pod datą roku Pańskiego 1278 odnotował: „[…] złowienie potwora w jeziorze w pobliżu Krakowa”. Prezentował się iście diabelsko: „[…] oczy były czerwone, ogniste i płonące żarem, a kark kończył się kozią głową. Wszystkich zebranych ogarnęło na jego widok przerażenie […] a potwór napędziwszy ludziom strachu, skoczył do wody pod lód i jakby na skrzydłach latając i miotając się po całej przestrzeni jeziora, wywoływał straszliwy szum i łoskot”.

Zdaniem badaczy nie musi to być fikcja, lecz przekazywana do czasów Długosza i odpowiednio podkoloryzowana starsza opowieść o połowie… olbrzymiego jesiotra, który swoimi rozmiarami i kształtami napędził strachu naszym praszczurom. Dziś na widok takiego monstrum wędkarze nie daliby dyla, tylko sięgnęliby po komórki.

 

Czytaj również:

Australijskie wpadki ze zwierzętami Australijskie wpadki ze zwierzętami
i
ilustracja: Igor Kubik
Wiedza i niewiedza

Australijskie wpadki ze zwierzętami

Adam Węgłowski

Drapieżna odmiana koali żyje w koronach drzew eukaliptusowych. Gdy samiec Phascolarctos hodgsonii wypatrzy swój cel – a są nim najczęściej nieświadomi niczego turyści – zeskakuje z impetem z gałęzi, a potem wbija się pazurami w szyję i ramiona ofiary…

Ten groteskowy fake news o krwiożerczych futrzakach doczekał się niezliczonych fotomontaży, memów, a nawet tablic ostrzegawczych. Tak się jednak składa, że najniebezpieczniejszym zwierzęciem Australii jest homo sapiens. Nawet, gdy chce dobrze, wychodzi mu fatalnie.

Czytaj dalej