
Na środku ulicy leży sobie stado, auta cierpliwie omijają je bokiem. Taki obrazek wciąż jest w Indiach aktualny, a nawet pojawia się coraz częściej. Jednak za tą sielanką kryje się napięcie – kłótnie o status krów w tym kraju stały się poważną kwestią polityczną.
Pierwsze lata XXI w., wąska uliczka gdzieś w najstarszej, północnej części Kalkuty liczącej blisko 5 mln mieszkańców. Najpierw słyszę tumult. Odgłosy, choć chaotyczne, wydają się radosne. Na końcu uliczki dzieje się coś podniosłego, ekscytującego, ale żeby zobaczyć co, trzeba się przecisnąć przez skłębiony tłum. Ludzie z jego brzegów są zasysani do wewnątrz, gdzie tkwi przyczyna zamieszania. Po chwili lądują znów na obrzeżach, jednak już inni, rozpromienieni. Ja też chcę zobaczyć, pozwalam się zassać. Przepychana przez inne ciała, w ścisku, docieram do środka.
Oto w niedużej klatce na drewnianym wozie znajduje się cielę. Jasnobrązowe, obwieszone girlandami, z łbem umalowanym na znak odprawionej ceremonii hinduistycznej, ale chyba przestraszone zgiełkiem. Duże oczy wędrują to w jedną, to w drugą stronę. A może to tylko odruch, może zwierzę już się przyzwyczaiło, że jest w centrum uwagi. Pewnie zaraz po urodzeniu uznano je za święte. Ktoś natychmiast dostrzegł jego wyjątkowość, uwierzył w jego błogosławiony status; ktoś wpadł na pomysł, jak na nim zarobić. Młode stworzenie ma zadbaną i czystą skórę, jest dobrze odżywione, a z jego pleców, mniej więcej w połowie długości kręgosłupa, wyrasta piąta kończyna. Chudsza niż cztery nogi, na których stoi, zwisa bezwładnie na bok.
To właśnie ta – uznana za cudowną – anomalia odpowiada za sakralny status cielęcia i sprawia, że setki osób tłoczą się teraz i wsuwają dłonie przez szczebelki. Chcą dotknąć boskości, musnąć choćby opuszkiem, a potem przyłożyć palec do czoła, uszczknąć odrobinę błogosławieństwa. Przy wozie dwóch mężczyzn pokrzykuje na tłoczących się ludzi: „Nie tak blisko! Odsuńcie się, musimy jechać dalej!”. Mam zaledwie chwilę, by spojrzeć na cielę, z tyłu napierają niecierpliwi, tłum wypluwa mnie z powrotem na zewnątrz. Patrzę, jak wóz przesuwa się powoli, otoczony ruchomym wianuszkiem głów i ramion. Domyślam się, że na końcu tej miejskiej pielgrzymki jest jakaś świątynia, w której nastąpią rytuały. Ludzie staną w kolejce z kupionymi pośpiesznie darami: koszyczkami owoców, kwiatowymi girlandami, kadzidłami. Duchowni zarobią, celebracjom nie będzie końca aż do zmroku. Dopiero wtedy cielak odpocznie.
Życie indyjskich krów ma cztery wymiary. Pierwszy, słynny na cały świat, to wymiar boski wyrastający z mitów, wierzeń i zakorzeniony w starożytnych świętych tekstach – Wedach. W tej tradycji krowy, tak jak owo pięcionogie cielę z Kalkuty, są uosobieniem sił wyższych. Jeśli chodzi o wymiar polityczno-gospodarczy, odgrywają rolę symboliczną, ale traktuje się je znacznie bardziej przedmiotowo – jako pretekst do pogłębiania podziałów etnicznych i wzbudzania nienawiści na tle religijnym, jako obiekty, które stają się podstawą funkcjonowania całych branż oraz źródłem zysku dla państwa i polityków. Właśnie ten wymiar nieszczęśliwie zyskał na znaczeniu w ostatniej dekadzie, odkąd Indiami rządzą hinduscy nacjonaliści próbujący włożyć wszystkich wyznawców hinduizmu do jednego worka, a inne wierzenia zepchnąć na margines. Krowy są również fundamentem indyjskiego świata kulinarnego – w gastronomii nie ma stworzeń ważniejszych: na klarowanym krowim maśle (ghee) smaży się w domach na całym subkontynencie, dzieci kochają słodkie jogurty, a ich rodzice nie obejdą się bez mleka. Krowy dosłownie żywią półtoramiliardowe społeczeństwo. Czwarta sfera jest najbardziej prozaiczna, pozbawiona znamion cudowności. To życie codzienne tych zwierząt, czyli chodnik albo asfalt. Tam spotkałam je po raz pierwszy.

Mieszkanki ulic i zaułków
Była czerwcowa noc, upalna i duszna. Pozbawiona kolorów, bo zmącona drobinami pyłów piaskowych nawiewanych przez wiatr z Radżasthanu. Taksówka wcisnęła się w przydworcową ulicę w centrum Delhi, o tej porze wyglądającą jak kulisy nieczynnego teatru. Sklepiki, które za dnia oferują feerię barw i tandetnych skarbów, zostały zamknięte, bure rolety zasłoniły okna. Zniknęła magia. Na ruchomych drewnianych straganikach pospali się sprzedawcy, którym nie opłaciłoby się wracać pieszo do domu. Obwoźni handlarze postanowili przenocować tam, gdzie zastał ich wieczór, by przed świtem ruszyć dalej. Ale do świtu daleko, było dopiero po drugiej, a na podłogach w recepcjach tanich hotelików leżeli zmęczeni boje, służący, kelnerzy i tragarze.
W rozwidleniu uliczek dziwny widok, mrugałam nieprzytomnymi oczami. Stado potężnych ciemnobrązowych krów ułożyło się w okrąg. Wyglądały jak żywa instalacja – tymczasowe rondo. Kierowca pokornie objechał je z wolna, żadnej nie płosząc. Zwierzęta nawykły do silników i ludzi, jednak nasz przyjazd je zbudził – spokojnie uniosły łby, nieśpiesznie kręcąc pyskami. Nie ruszyły się z miejsc, gdy wyskoczyliśmy z samochodu, by wyładować plecaki i zafundować pobudkę obsłudze jednego z hotelików. Patrzyłam zahipnotyzowana na te duże zwierzęta, ulokowane pośrodku ludzkiego świata, jakby były najzupełniej na miejscu i u siebie. Mnie wydawały się przybyszami z innego porządku, a cała ta scena – ich łagodna obecność pośród miejskiego bałaganu – zapadła mi w pamięć jako wrażenie kosmiczne.
Spotkanie z krowami tuż po pierwszym lądowaniu w Indiach było natychmiastowym spełnieniem egzotycznej obietnicy; dowodem, że oto przyjechałam do kraju niezwykłego, w którym nic nie jest takie jak u nas. Następnego dnia, gdy upał stał się jeszcze koszmarniejszy, w lekkim letargu popędziłam w dół hotelowych schodów, by zobaczyć, jak krowy radzą sobie wśród trąbienia, krzyków sprzedawców i w pełnym słońcu. Już ich nie było. Zmartwiłam się, lecz rozbawiony recepcjonista powiedział, że mogę być spokojna. Wrócą pod wieczór, poszły jeść.
Jeść? Dokąd? Rozejrzałam się – wszędzie zgiełk, tłok, hałas. Dyszące milionami spraw miasto, gęsto utkane z budynków, doszczętnie zakorkowane. Leżą na ulicach, nawet tych wielopasmowych. Krowy, całe grupy krów z cielętami, a czasem olbrzymie, ważące nawet ponad tysiąc kilogramów byki. Ten obraz wcale nie odchodzi do przeszłości, pojawia się wręcz coraz częściej. Im bardziej miasta się rozrastają, pochłaniając obszary wiejskie, tym więcej stad w zurbanizowanej przestrzeni. Im więcej ludzi szuka w stołecznym Delhi szczęścia (obszar metropolitalny to blisko 30 mln mieszkańców), tym więcej potrzeba mleka. I choć w mieście pracują zawodowi „kowboje”, których zadaniem jest odławianie bezpańskich, błąkających się krów (podobno zabierają z ulic około 10 tys. zwierząt rocznie), to końca współistnienia ludzi i bydła nie widać. Zresztą nikt by go nie chciał, obie strony czerpią korzyści.
Wszystkie są nasze
Taką scenę ujrzałam w Delhi już dwa dni po pierwszym spotkaniu z krowim rondem. Staliśmy z kolegą Indusem na balkonie bloku, w którym wspólnie z przyjacielem wynajmował on małe mieszkanie. Obaj właśnie ukończyli aplikację adwokacką, szykowali się na pierwsze rozmowy o pracę w kancelariach. Ich lokum znajdowało się w dzielnicy zamieszkanej przez klasę średnią, w powietrzu wisiały ambicje i obietnice przyszłości – Indie wkraczały w nowy wiek z impetem godnym lotu na Księżyc. Lada chwila dużo miało się zmienić. Rozmawialiśmy o marzeniach i możliwościach, gdy tuż pod nami usłyszałam brzdęk metalu. Opuściłam wzrok i zobaczyłam jasno umaszczoną krowę, która uderzała rogami w metalową furtkę domu naprzeciwko. „Co ona robi?” – spytałam. Zanim nadeszła odpowiedź, jak na zawołanie z domu wyszła kobieta i w małym naczyniu dała krowie najwyraźniej przygotowane na tę okazję owoce, które cierpliwie przytrzymywała, aż ta zjadła, lekko machając ogonem, by odgonić owady. A gdy skończyła jeść, wycofała się i ruszyła, by walić w następną furtkę. Kobieta zdążyła dotknąć czubka jej łba i przytknąć dłoń do swojego czoła. Wszystko odbyło się dość szybko i bezceremonialnie jak odebranie codziennej poczty od listonosza. Kobieta i krowa się znały, odegrały scenę bez zawahania. Na pytanie, czyje to zwierzę, mój znajomy odpowiedział po prostu: „Nasze”. I znów usłyszałam, że nie powinnam się o krowy martwić, bo są ważne dla wszystkich, nic im nie grozi.
To akurat okazało się nieprawdą już kilka godzin później, gdy kolega wiózł mnie swoim niebieskim motorem na targowisko, gdzie można było kupić cały świat i jeszcze coś. Po drodze w korkach kazał mi zawiązać na twarzy chustę, żebym nie wdychała spalin. Poczerniała błyskawicznie, na spoconej twarzy miałam smolistą warstwę, zalewaną potokami łez z podrażnionych oczu. Grzaliśmy się w korkach, wędziliśmy w ropnych oparach dymu wydobywającego się z rur spalinowych. Podobnie jak krowy polegujące przy krawężnikach albo i w samym środku ulicznego rwetesu. W jaki sposób obojętnieją na przetaczającą się magmę ludzi oraz pojazdów, nigdy się nie dowiedziałam.
Tę samą zdolność mają w Indiach psy śpiące na chodnikach, po których przelewają się tysiące ludzi, zmuszonych od czasu do czasu dawać susa nad psim brzuchem czy ogonem. Śpią jak zaklęte, jak nieprzytomne. Krowy inaczej: mielą wciąż szczękami, zerkając na ruch uliczny jak samozwańcze policjantki. I trochę też nim kierują, a raczej wymuszają pierwszeństwo. Bydło trzeba ostrożnie objeżdżać, aby nie najechać, nie spłoszyć, nie skrzywdzić – to dla wyznawcy hinduizmu niedopuszczalne. Dla wyznawców innych religii niebezpieczne, ale o tym później. Najczęściej leżenie na ulicy nie kończy się tragicznie (jeśli nie liczyć długofalowych skutków wdychania potwornego smogu), jednak w samym Delhi dochodzi rocznie do kilkuset wypadków drogowych z udziałem zwierząt. Niektóre kończą się śmiercią – ludzi albo bydła.
Jeszcze tego samego dnia, gdy wieczorem wracaliśmy pieszo osiedlowymi uliczkami z kolacji u sąsiada, natknęliśmy się na krowy szperające w dzielnicowym wysypisku śmieci. To przerwa pomiędzy domami, niezabudowana i chyba niczyja, bo mieszkańcy zaczęli tam zrzucać odpadki: pudła, resztki jedzenia, szmaty, gruz. I sporo plastiku. A krowy przeżuwały tamtejsze znaleziska, z jednorazowymi torebkami z cienkiej folii włącznie. Znajomi Indusi opowiadali mi, jak to się kończy. Zwierzęta dogorywają później ze spuchniętymi jak bania brzuchami. Teraz już, zgodnie z prawem, takie opakowania są zakazane i zniknęły z wielu sklepików czy straganów. Ale dzikie wysypiska śmieci, odpadki z tworzyw sztucznych walające się przy krawężnikach czy w rogach uliczek to nadal codzienny widok. I wciąż otwarta stołówka dla miejskich, a także wiejskich zwierząt. Bo na wsie cały ten przetworzony kram resztek cywilizacji też dociera.
Kurz i brud
Los miejskich krów nie zawsze maluje się w różowych barwach, a uspokajające słowa: „Nie martw się o nie” to zaklęcie mogące odwracać uwagę od szarej rzeczywistości. Część krów niczyich błąka się i nie dojada, ale o niektóre udaje się zadbać – w wielu miastach wprowadzono już odpowiednie regulacje: zwierzęta albo mają właścicieli, albo znajdują się pod opieką specjalnych schronisk, do których odprowadza się je na noc po dniu spędzonym na swobodnych wędrówkach. Nie we wszystkich miastach sprawy mają się tak samo. O ile krowy wciąż łatwo spotkać na arteriach Delhi czy innych miast północnych Indii, o tyle już w objętym akcją higienizacji i oczyszczania Bombaju znacznie o to trudniej, nie mówiąc o miastach tak nowoczesnych i zwesternizowanych jak Bangalur, w którym rozwijają się przemysł technologiczny i branża IT. Tam krowy i byki, zadbane i wypieszczone, można spotkać przy świątyniach, gdzie pełnią – podobnie jak słonie – rozmaite funkcje rytualne i symboliczne, a ich utrzymywanie (czasem w imponującej liczbie) świadczy o zamożności miejsc kultu.
Na obrzeżach Bangaluru działa zarządzany przez fundację Art of Living przybytek, w którym kilkaset krów toczy szczęśliwe życie. Prowadzona tam goshala, czyli rodzaj sanktuarium dla tych zwierząt, to jeden z ośrodków, których nad Gangesem od lat stopniowo przybywa. W takich miejscach krowy mogą swobodnie się paść, żyją w czystości, przyjmują też odwiedziny. Opiekunowie troskliwie je dokarmiają i regularnie doją. To sytuacja, w której krowia powszedniość styka się z ideałami – zarówno tymi z hinduskich wierzeń i nauk ajurwedy, jak i współczesnymi, osadzonymi w ekologii, które przypominają o szacunku i godnym współistnieniu ludzi oraz innych istot żywych.
W oceanie indyjskiej codzienności taka idylla to sytuacja wyjątkowa. Choć krowich przytułków przybywa, zwykle nie są dostatecznie finansowane i nie mogą zapewnić zwierzętom wiele więcej ponad przetrwanie. W rodzinnych gospodarstwach los tych samych krów, które Indusi wielbią, bywa w rzeczywistości przygnębiający. I dowodzi, jak żywy jest rozdźwięk między sferą wartości a realnymi możliwościami.
Mam w pamięci taki obraz. Jest ranek, mniej więcej połowa 32-godzinnej podróży z Bombaju do Kalkuty. Pociąg toczy się coraz wolniej, bo zbliżamy się do niedużego miasta. Wcześniej pędziliśmy wśród pól, znad których unosiła się biaława mgła. Ale ludzie już w pracy, tu i ówdzie miga jakiś kolorowy strój, turban, niemal czarne cielsko bawołu wodnego polegującego w błotnej kałuży. Upał szybko tężeje, a wraz z rosnącą temperaturą mocy nabierają zapachy. Smród informuje, że zaraz zaczną się zabudowania. Marginesy miast to ziemia niczyja, zaśmiecona, zasikana. Czuć ją z daleka. Wreszcie są – pierwsze domy, pierwsze krowy. Jedno bez drugiego nie istnieje. Wielu rodzinom krowy, jak kiedyś w Polsce, gwarantują przeżycie; to żywicielki, karmione pierwsze, utrzymywane niemałym wysiłkiem. Gospodarstwo bez bydła – oto bieda prawdziwa.
Nieotynkowane domy, które mijamy, straszą brzydotą, rechoczą jak niespełniona obietnica, że kiedyś będzie jak w mieście. A jest wciąż jak na wsi, lecz nie tej idyllicznej, z glinianą chatką i szumiącymi nad nią palmami. Niewykończone budynki bez szyb próbują coś udawać. Otaczające je uprawy rosną na pestycydach kupionych na kredyt. Pociąg na starych szynach toczy się już w żółwim tempie, mogę się uważnie przyglądać. Są domek i skromne obejście, zakurzone klepisko, porozrzucane kanistry na wodę (gdzieś niedaleko musi być studnia głębinowa, a może pompa), dymi się mały ogień w palenisku zaimprowizowanym z kilku cegieł, na nim osmolony aluminiowy gar, pękaty u spodu (w takich gotuje się ryż). Z boku domu dwie wymizerowane krowy, ich żebra mogę policzyć z odległości kilkunastu metrów. Przy nich dziewczynka. Bosa, w pobrudzonej sukience, włosy bure od kurzu. Nie może się zdecydować, która zabawka będzie lepsza: pognieciona plastikowa butelka po wodzie czy uwalany w błocie albo odchodach krowi ogon. Wybiera ogon, majta nim na boki. Zwierzę okręca łeb. Matka przy ścianie domu lepi placki z krowiego łajna zmieszanego ze słomą, kilka szybkich ruchów dłoni i plask – kolejny placek ląduje przyklejony do ściany. Będzie na opał.
Jedziemy dalej, wsuwamy się na stację. Do okien wagonów przylgnęli sprzedawcy, proponują smażone warzywne samosy, małe paczuszki czipsów, tosty z omletem doprawionym zielonymi papryczkami chili, gorący chai – słodką herbatę gotowaną na krowim mleku. A ja się zastanawiam. Ile bydlęcych odchodów przesiąka co dzień do wód gruntowych w miasteczku? Ile jest zachorowań na czerwonkę? Ile zakażeń z powodu brudnych rąk? Ile takich dziewczynek z biegunką, której nie udaje się w porę zatrzymać? Odpowiedź znam. Za dużo.
Indyjski rząd w ostatnich latach zapoczątkował wielką akcję budowania wiejskich toalet. Powstały ich miliony. Z badań wynika, że mieszkańcy zgodnie z przeznaczeniem używają najwyżej połowy. Reszta latryn służy za składziki, szopki dla kóz. Kołowrót prozaicznych dramatów kręci się od lat. Krowy nie są tu niczemu winne. One też chorują i cierpią z niedostatku troski, wiedzy, świadomej opieki.

Kłótnie polityków
W ostatniej dekadzie te niewinne i na ogół bardzo łagodne zwierzęta, kojarzone z macierzyńską opieką, ciepłem i pokorą, stały się przedmiotem religijnego sporu, a nawet wielkiej ideologicznej wojny. Rządząca od 2014 r. Indyjska Partia Ludowa kieruje się przekonaniem, że ze względu na wyznawców hinduizmu (a także sikhizmu, dźinizmu i buddyzmu) krowa, jako zwierzę święte, powinna de facto i de iure uzyskać status stworzenia nietykalnego. Władze dążą do uniwersalizacji prawa pomimo wielowiekowej w Indiach tradycji uboju krów na mięso czy korzystania z ich skór podtrzymywanej przez wyznawców innych religii, np. muzułmanów czy chrześcijan.
Obecnie w większości indyjskich stanów obowiązują już całkowite lub częściowe zakazy uboju krów, nie wolno ich również eksportować. Napędzana argumentami religijno-politycznymi nienawiść prowadzi do przemocy – organizowania linczów, najczęściej na muzułmanach, którzy tradycyjnie trudnią się wyprawianiem skór albo jadają wołowinę (co pozostaje dozwolone). Hindusi na nich często napadają, katują, a domy i warsztaty – podpalają. Prawicowe władze albo biernie przyglądają się takim aktom przemocy, albo wprost do nich podżegają. Dochodzenia to spektakle, w których dyskryminowani muzułmanie nie mają szans. W tym politycznym zwarciu zwierzęta traktuje się przedmiotowo. W zakazie ich uboju czy atakach na hodowców nie chodzi o krowie dobro, lecz o szykanowanie i marginalizowanie wyznawców islamu stanowiących aż 14% indyjskiego społeczeństwa. A także o budowanie monolitycznego obrazu hinduizmu.
Zgodnie z tą ideologiczną narracją krowy były w hinduizmie święte od zarania, ale dowody historyczne dają bardziej złożony obraz tego zjawiska. Dla jasnoskórych nomadów i pasterzy, którzy przywędrowali do dzisiejszych Indii z Azji Centralnej w drugim tysiącleciu przed Chrystusem, krowy wcale nie były święte. A to oni dali początek kulturze bramińskiej i późniejszemu hinduizmowi. Krowy jedzono i poświęcano w ofierze bogom, dopóki osiadły tryb życia i rolnictwo nie nadały bydłu nieco wyższego statusu – krowa zaczęła się kojarzyć z żywicielką dającą mleko, masło, jogurty i maślanki, mogła być też pomocna w uprawie roli.
Dopiero po okresie wedyjskim (lata 2000–700 p.n.e.) nastąpił odwrót od rytualnego uboju krów, pojawiła się idea chronienia tych zwierząt, ale nadal były zjadane przez wyznawców hinduizmu i buddyzmu. Ich uboju nie zakazał nawet cesarz Aśoka uważany za pioniera filozofii non violence (bezprzemocowej), rządzący zjednoczonym po raz pierwszy subkontynentem w III w. przed Chrystusem. W częściach eposu Mahabharata oraz w kodeksie Manu – będącym podstawą praktycznych tradycji hinduizmu – pojawiają się zapisy zabraniające uboju i spożywania krów. Jednak najpewniej dopiero we wczesnym średniowieczu wdrożono pierwsze zakazy, a zaledwie w wieku XIX indyjska klasa średnia, dojrzewając do pragnienia uniezależnienia się od Brytyjczyków i chcąc odróżnić się od muzułmanów, uczyniła z krów także ważny symbol religijnej tożsamości. Braminizm zrównał zabicie krowy ze zbrodnią zabicia bramina. Ta dość młoda idea, łącząca hinduizm i świętość krów, nasiliła tylko konflikt między hindusami a muzułmanami w Indiach Brytyjskich. W 1947 r., po opuszczeniu kraju przez kolonialistów, wyznawcy dwóch religii rzucili się do rzezi – według różnych szacunków zginęło od 0,5 do 2 mln ludzi. Wskutek tzw. podziału powstały dwa wrogie państwa – Indie i Pakistan – dysponujące arsenałem atomowym. Dziś podsycanie politycznego hejtu jest więc igraniem z wielką traumą i nuklearną iskrą.
Prawda o Indiach nie jest taka, jaką nachalnie próbuje wmówić społeczeństwu i światu Indyjska Partia Ludowa. W ostatnich wyborach w czerwcu 2024 r. mieszkańcy pokazali rządzącym czerwoną kartkę, odbierając premierowi i jego partii większość parlamentarną (Narendra Modi ma teraz rząd koalicyjny). Wyborcy zaprotestowali w obronie pluralizmu i złożoności swoich tradycji, również tych kulinarnych, bo przecież indyjskie stoły odzwierciedlają całą skomplikowaną rzeczywistość kulturową i duchową tego społeczeństwa.
Często powtarzany stereotyp mówi, że większość Indusów to wegetarianie. Nieprawda. Dietę wegetariańską stosuje około 46% społeczeństwa. Około, bo trudno tam cokolwiek policzyć dokładnie. Chociaż nie brak głosów, że krowy powinny zyskać status zwierząt narodowych (a co za tym idzie chronionych, tak jak tygrysy), to prozaiczny fakt jest taki, że… nikt nie wie nawet, ile i jakich gatunków bydła żyje w kraju. We wrześniu 2024 r. ruszył pierwszy w dziejach spis powszechny, który ma objąć pasterzy wędrownych (co najmniej kilkanaście milionów osób) oraz ich stada. Pasterze – trudniący się najstarszą profesją, jaką jest hodowla i wypas zwierząt – przetrwali w Indiach mimo zmian cywilizacyjnych, industrializacji terenów zielonych i nieprzychylnego im prawodawstwa. Już w czasach rządów brytyjskich uchodzili za symbol zacofania, ale i w Indiach niepodległych byli nakłaniani czy przymuszani do osiedlania się, nigdy też nie uzyskali ochrony dla stad i swojego stylu życia. Dopiero kilkanaście lat temu zagwarantowano im ustawowo dostęp do łąk, lasów i pastwisk. Jest szansa, że kiedy zostaną policzeni, będą mogli ubiegać się o inne prawa i gwarancje przetrwania.
Pasterze to ostatni widoczny łącznik między sferą ludzi a światem bogów i wierzeń. Pozostawili bowiem swój wyraźny ślad w świętych eposach. Bóg Kryszna był pięknym młodzieńcem. Jako pasterz spędzał dni nad brzegiem rzeki, gdzie czarował i uwodził pasterki grą na flecie. Na niezliczonych malowidłach oraz rycinach jego młode, barwione na niebiesko ciało pojawia się w otoczeniu białych krów i zgrabnych dziewcząt.
Krów i motywów bydlęcych jest w indyjskiej tradycji religijnej wiele, pojawiają się w rozmaitych postaciach i pełnią różne funkcje. Do najsłynniejszych należy Kamadhenu, niebiańska krowa o cudownych mocach, matka wszystkich krów. Zrodziła się (według jednej z wersji) podczas ubijania kosmicznego oceanu mleka. Ubijanie pozwoliło stworzyć amrytę – nektar nieśmiertelności (przy tej okazji powstała cała armia niezwykłych istot i demonów). Prakrowa przedstawiana jest zwykle z kobiecymi piersiami i głową. Może spełnić wszystkie życzenia. Na byku – Nandim – poruszał się bóg Sziwa; jego wierzchowiec symbolizował wyzwoloną duszę, a imię zwierzęcia kojarzono z cechami boskimi: radością i zadowoleniem. Posągi byka (często z białego kamienia lub malowane na biało, co miało odzwierciedlać czystość i sprawiedliwość) można spotkać w wielu świątyniach przystrojone girlandami, narzutami, barwnymi proszkami.
W szerszym ujęciu krowa stała się w hinduizmie symbolem matki karmicielki, siły boskiej, łagodności i obfitości, jak również Dewi – kobiecej formy boskości. O stopniu uwielbienia tych zwierząt świadczy szacunek, z jakim duchowe właściwości przypisuje się nie tylko im, lecz także pięciu produktom, które się od nich pozyskuje: mleku, jogurtowi, masłu, urynie i odchodom. Dla wielu wyznawców skrzywdzić, urazić, zabić czy zjeść krowę znaczy dosłownie własnoręcznie zbezcześcić stworzenie boskie. Najgłębszym, codziennie okazywanym wyrazem uwielbienia dla symbolicznego, niebiańskiego aspektu ich życia jest ten niepozorny gest – dotknięcie krowiego łba, poklepanie po boku, czułe, ale zwyczajne muśnięcie, a następnie przytknięcie dłoni do własnego czoła albo złożenie rąk w geście namaste. Jeśli szukać najpoważniejszych dowodów na to, że wiara wciąż przenika indyjską codzienność, poddawaną przecież sekularyzacji i ulegającą zmianom gospodarczym, to właśnie kryje się ona w tak niepozornych zachowaniach. Żadne z nich nie jest na pokaz. Ot, spotkanie z boskim ciałem, które przystanęło w poprzek ruchliwej ulicy.
Cudowna żywicielka
Przyszłość indyjskich krów będzie pełna sprzeczności. Kolejne zakazy ich hodowli i uboju skażą część zwierząt na smutny los. Hodowcom nie będzie się opłacało trzymać zwierząt starych, nierozpłodowych, niemlecznych i takich, które nie przynoszą zysku. Już teraz wypędzają je z hodowli, dlatego rośnie liczba zwierząt bezpańskich, którym trzeba zapewnić miejsce w przytułkach. Krowy i byki są coraz rzadziej potrzebne na wsi, znikają z rolniczego pejzażu tak samo, jak niemal zniknęły z polskich gospodarstw. Wypas wolny i wędrowny przetrwa, jeśli będzie miał ochronę prawną. Ale największe szanse na dobre życie zyskują krowy mleczne, w szczególności oryginalne rasy indyjskie, których – m.in. wskutek ochrony polityczno-religijnej – nigdy nie krzyżowano z gatunkami importowanymi. Bo właśnie te krowy produkują rodzaj mleka ostatnio uznawany za najzdrowszy, czyli tzw. mleko A2. I tu na pomoc zwierzętom rusza współczesna nauka.
Wiemy, że mleko krowie może być ważnym składnikiem ludzkiej diety, jednak w ostatnich latach wzrosła liczba alergii i przypadków nietolerancji pokarmowej, za którą odpowiada występująca w mleku kazeina. Jej dwa najpopularniejsze warianty nazywają się A1 i A2. Różnią sią tylko jednym aminokwasem, lecz niektóre badania wskazują, że A1 nasila problemy żołądkowe i trawienne. Dlatego coraz częściej mówi się o promowaniu hodowli tych gatunków krów, które produkują mleko A2. I, co ciekawe, wytwarzają je gatunki niekrzyżowane (uważa się, że około 5 tys. lat temu niemal wszystkie krowy dawały ten wariant). Hodowana tradycyjnie i separowana populacja krów indyjskich jest pod tym względem w światowej czołówce. Według indyjskiego National Bureau of Animal Genetic Resources aż 98% krów w kraju produkuje mleko A2. Aby je spopularyzować, trzeba systemowych zmian w hodowlach i mleczarniach, ale skoro w ciągu zaledwie kilku lat wybuchł światowy boom na napoje roślinne – zastępujące ludziom mleko – różne scenariusze wydają się możliwe.
W ciągu ostatnich dwóch dekad Indie stały się pełnoprawnym uczestnikiem globalnej gospodarki. Ma to dla krów znaczenie o tyle, że również Indusi nauczyli się łączyć wartość symboliczną z ekonomiczną. Mówiąc wprost: im większa opłacalność hodowli krów, tym większa szansa na inwestowanie w ich lepszy los. Być może doceniając odżywcze składniki indyjskiego mleka, przypomnimy sobie o boskiej, życiodajnej sile, jaka drzemie w naturalnym obiegu energii – ze słońca i deszczu do gleby, z wyrastającej na niej trawy do krowich żołądków i wreszcie do ludzkich organizmów. Jeśli chwilę się zastanowić, proces ten zachwyca swoją niesamowitością. Trudno o bardziej przekonujący obraz krowy jako żywicielki.
***
Już wieczór i w małej świątynce obok ruchliwego ronda w północnej Kalkucie odwrócony do mnie plecami bramin zaczyna ostatnią modlitwę. Pudźę oznajmia potrząsając mosiężnym dzwonkiem. Palą się kadzidła i lampka z knotem zamoczonym w klarowanym maśle. Mosiężny posążek byka Nandi zostanie teraz wykąpany, i to w polewanym z kubełka mleku, a następnie opłukany wodą, obwieszony girlandą szafranowych i cynobrowych kwiatków. Obok kamienna bogini Durga miażdży demony, padają pod stopami jej tygrysa. Trąbi przejeżdżający autobus wypchany ludźmi. Przy straganie obok tłoczą się mężczyźni w przepoconych po pracy koszulach, siorbią herbatę, zapalają papierosa i wskakują do następnego autobusu. Ale zdążą jeszcze złożyć dłonie przed świątynką, przymknąć na chwilę oczy. Pęd nie pozwala na więcej, zgiełk nie cichnie.
Zwiedziłam wiele miejsc kultu, oglądałam różne krowie posągi. Nigdy nie odnalazłam tamtej uliczki, w której spotkałam cielę o pięciu nogach. Nikt znajomy o nim nie słyszał. Czasem wątpię, czy to się w ogóle wydarzyło. Bo czy to możliwe? Czy ktoś widział kiedyś Boga?