Szczęśliwi minimaliści Szczęśliwi minimaliści
i
rysunek: Joanna Grochocka
Wiedza i niewiedza

Szczęśliwi minimaliści

Maciej Świetlik
Czyta się 12 minut

Pirahã nie boją się śmierci, bo skoro żyją, dlaczego mieliby się nią przejmować? Nie planują, co będzie, i nie wspominają, co było. Są pogodni, zajęci tu i teraz – mimo to wywołali jedną z największych lingwistycznych wojen na świecie.

Członkowie zamieszkującego dorzecze Amazonki ludu Pirahã okreś­lają samych siebie słowem híaitíihí – „prości”, wszelkich obcych nazywając aoói – „krzywi, pokręceni”. „Prości” posługują się językiem niespokrewnionym z żadnym innym żywym narzeczem na świecie. Składa się on z jedynie 11 głosek (kobiety używają tylko 10), brak w nim liczebników i nazw kolorów. Daniel Everett, misjonarz przedzierzgnięty w antropologa, jedyny spoza plemienia, który dobrze poznał mowę Pirahã, utrzymuje ponadto, że ich składnia nie wykazuje rekurencji – cechy, która wedle dominującej w lingwistyce teorii jest fundamentalną zasadą każdego ludzkiego języka, a nawet wyróżnia homo sapiens jako gatunek. Dzięki tej kontrowersyjnej tezie świat usłyszał o zaledwie 300-osobowym plemieniu i jego badaczu. Co więcej, wywołała ona ferment w świecie nauki, angażując w gorącą dyskusję najtęższe umysły pokręconych.

Brazylijski western

W 1977 r. 26-letni Everett ląduje awionetką na rzece Maici w Amazonii. Jego plan jest ambitny: poznać język izolowanego ludu (co mu się powiedzie). Pracę młodego lingwisty misjonarza ma zwieńczyć przetłumaczenie Biblii. Mniema, że zapoznanie rdzennych mieszkańców z historią objawienia spowoduje ich konwersję na chrześcijaństwo (tu pełna porażka). Historię niemal 30-letnich badań nad językiem i kulturą Pirahã Everett podsumuje w książce Nie śpij, tu są węże! wydanej w 2008 r. (w Polsce – w 2020 r.). Ta ze swadą napisana relacja jest też udokumentowaniem procesu rozpuszczania się autora w kulturze, którą przyszło mu badać.

Everetta do Amazonii wysłała Sum­mer Institute of Linguistics – powiązana z amerykańskim Kościołem prezbiteriańskim instytucja analizująca języki tutejszych ludów w celach ewangelizacyjnych. Trudność misji polega na tym, że nikt z Pirahã nie zna żadnej obcej mowy (poza zupełnie szczątkowym portugalskim). Dla badacza, który ma talent do języków, nie okaże się to największą przeszkodą. Gorsza sprawa, że Everett nie był przygotowany na spotkanie z odmienną kulturą, co niemal będzie kosztowało życie jego i towarzyszącej mu rodziny.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Pirahã uważają swoje ziemie skupione wokół biegu Maici za najlepsze miejsce do życia. Rzeka zarówno w porze deszczowej, jak i suchej zapewnia im wystarczającą ilość pożywienia, uzupełnianą przez zbieractwo i polowanie w amazońskiej dżungli. Te sprzyjające warunki pozwalają na życie, w którym kultura materialna jest ograniczona do minimum, a konsumpcyjna oferta świata zewnętrznego nie wydaje się – poza drobnymi wyjątkami – atrakcyjna dla „prostych”. Ta cecha wsobności i braku pozytywnej waloryzacji dla zdobyczy świata zewnętrznego odróżnia Pirahã od innych plemion, które znacznie łatwiej uległy akulturacji po spotkaniu z białymi. Pirahã – odkryci przez portugalskich poszukiwaczy złota ponad 200 lat temu – zachowali swój model kulturowy, roztropnie nie dążąc do intensyfikacji kontaktów z obcymi.

Obok misjonarzy (Everetta i jego dwóch poprzedników) sporadyczną łączność ze światem zewnętrznym zapewniają żyjący z handlu rzecznego kupcy. To najczęściej metyskiego pochodzenia kabokle, którzy skupują dary Amazonii, głównie orzechy brazylijskie, w zamian ofiarując przedmioty uznawane przez Pirahã za przydatne: haczyki na ryby, baterie, ubrania czy broń palną, a także cachacę – alkohol wytwarzany z trzciny cukrowej. (Handel tą ostatnią jest zakazany na terenach rdzennych przez FUNAI, czyli brazylijską Narodową Fundację ds. Indian).

„Gorzka woda” – jak Pirahã nazywają cachacę – będzie katalizatorem antropologicznego dojrzewania narratora. Upojeni przez brazylijskiego kupca mężczyźni z wioski dadzą mu się namówić na zabicie misjonarza i jego rodziny w zamian za nową strzelbę. Obudzony w środku nocy Everett słyszy rozmowę pijanych zagrzewających się do zabójstwa. Niczym samotny sprawiedliwy ze starego westernu (dużo w książce tego typu autokreacji) Dan chowa swoją żonę Karen oraz trójkę dzieci w jedynym zamykanym pomieszczeniu i idzie wprost do chaty, skąd dochodzą bełkotliwe głosy. Rozbraja sąsiadów, wśród których z żalem rozpoznaje swoich zaprzyjaźnionych nauczycieli języka, i wraca ze zdobytym arsenałem – łukami, maczetami oraz dwiema strzelbami – na werandę, by trzymać straż nad śpiącą familią. Nazajutrz dochodzi do ugody z mężczyznami z wioski. Ta nocna przygoda daje mu do myślenia. Jak to możliwe, że jego informatorzy z wioski, z którymi zdążył się zżyć podczas ponadpółrocznego pobytu, tak łatwo dali się namówić rzecznemu handlarzowi, który uważał, że biały intruz psuje mu interesy, do próby morderstwa? Everett pojmuje, że nic nie wie o kulturze gospodarzy i samo studiowanie języka to za mało.

Skupieni wyłącznie na teraźniejszości

Swoje początkowe zaniechanie na tym polu badacz tłumaczy rozczarowaniem związanym z ubóstwem kultury materialnej i brakiem wyraźnych rytuałów. Pirahã w porze suchej żyją na plażach nadrzecznych, zadowalając się rachitycznymi altanami dającymi nieco cienia. W porze deszczowej, gdy brzeg się podnosi, wznoszą prowizoryczne chaty, które nieskładnie rozrzucone wzdłuż rzeki nie tworzą żadnych strukturalnych planów znanych z etnologicznych lektur opisujących architekturę Janomamów czy Bororo. Wyrabiają łuki i strzały, a także kosze do przenoszenia orzechów, które – co ciekawe – porzucają po dokonaniu wymiany, a przed kolejną wyprawą wyplatają nowe. Brak tu przywiązania do przedmiotu. Mają własne pirogi z kory, ale wolą kupować lub kraść bardziej wyporne i wytrzymałe kanoe Brazylijczyków. Everett pragnący pomóc swoim „podopiecznym”, najmuje nawet instruktora, by nauczył „prostych” budowy kajaku. Z powodzeniem wykonują oni łódkę ze szkutnikiem, jednak następną starym zwyczajem kupują u sąsiadów. „Pirahã nie budują kanoe” – oznajmiają zdziwionemu Everettowi. Import wiedzy z zewnątrz nie jest dla nich wartością.

Kolejną cechą kultury Pirahã, którą Everett odkrywa, jak się okaże – konstytutywną, jest ich skupienie się na czasie teraźniejszym i powiązany z tym brak zainteresowania tym, co wymyka się bezpośredniemu doświadczeniu. Pirahã żyją tu i teraz i są szczęśliwi. Nawet jedni z najszczęśliwszych na świecie, jak to później podliczą psycholodzy z MIT podczas kolejnej wizyty Everetta nad Maici. Jeśli któryś z myśliwych zapyta badacza o zwyczaje panujące w jego kraju, to po to, by mieć powód do śmiechu, a nie dowiedzieć się czegoś, co wykracza poza bezpośrednie doświadczenie.

Czy można nawrócić empirystę?

Ograniczenie pola doświadczenia będzie przyczyną klęski ewangelizacji. Członkowie plemienia poważnie traktują tylko te wydarzenia, które sami zaobserwowali, ewentualnie znają z relacji świadka. Everett przytacza następującą wymianę zdań z mieszkańcami wioski:

– Dan, powiedz nam: Jezus wygląda bardziej jak ty czy my?

– Nie wiem, nie widziałem go.

– Może twój ojciec go widział?

– Nie, Jezus żył bardzo dawno temu.

– To czemu ty nam w ogóle o nim opowiadasz?

Everett już wyposażony w antropologiczny aparat pojęć stwierdza niemal brak rytuałów w badanej kulturze. Wiąże to z niechęcią do formalnego kodowania abstrakcyjnych kategorii i przywiązaniem do konkretu. Nie znajduje też mitów początku, które wedle etnologicznej wykładni powinny cementować każdą ludzką wspólnotę. Everett wiąże tę lukę z niechęcią do mówienia o tym, co odległe w czasie. Odnotowuje jednak zdarzenia – tańce, podczas których mieszkańcy wioski wcielają się w duchy zmarłych lub te zamieszkujące puszcze, a może należałoby powiedzieć: podczas których duchy wcielają się w członków plemienia, bo te występy mają charakter mediumiczny.

Kontakt z duchami jest doświadczeniem dnia powszedniego i wydaje się równie realny jak wieczorne pogawędki przy ognisku z innymi mieszkańcami wsi. Pewnego dnia 1980 r. Everett budzi się, słysząc gwar nad rzeką. Biegnie tam z córką, oczy zebranego tłumu zwrócone są na przeciwległy brzeg, ale ani Dan, ani jego córka Kris niczego nie dostrzegają. Mieszkańcy wioski widzą tam ducha o imieniu Xigagai, który wykrzykuje – według ich relacji – że każdy, kto dziś wejdzie do dżungli, zginie. Everett zdaje sobie wówczas sprawę z dystansu, jaki dzieli go od społeczności, z którą zdążył się już zżyć.

Pirahã mimo odczuwanej sympatii też nie uznają Everetta za swojego. Amerykanin nie jest skłonny porzucić swoich nawyków, choćby żywieniowych. Kiedy znużony miejscową dietą zamawia z oddalonego miasteczka sałatę, dowiaduje się od jednego ze swoich nauczycieli z wioski: „Dan, nie jesteś Pirahã. Pirahã nie jedzą sałaty”. Badacz stara się zmniejszyć ten dystans, „zejść z werandy” (jego dom jest znacznie solidniejszy od chat pozostałych mieszkańców wioski) i uczestniczyć w życiu społeczności. Idzie z bosonogimi myśliwymi do dżungli, zakłada jednak na siebie cały ekwipunek kolonialnego zdobywcy, co czyni tyle hałasu, że łowcy zostawiają go w lesie i polują sami. Prawdziwą różnicę między nimi ujawnia moment, w którym Everett zgodnie z purytańskim wychowaniem postanawia ukarać swoją najstarszą córkę za nieodpowiednie zachowanie. Każe jej wziąć witkę i czekać na niego poza wioską. Mieszkańcy, widząc płaczące dziecko, dopytują, co zamierza zrobić. Sami nie stosują kar cielesnych – niespełniony misjonarz przyjmuje cenną lekcję od rdzennych mieszkańców i również z nich rezygnuje.

Everett chciał ewangelizować Pirahã, by uchronić ich od lęku przed śmiercią, tyle że oni tego lęku nie odczuwają. Śmierć jest tam namacalnie bliska, tamtejsza kultura jej nie wypiera. Eschatologiczne obietnice nie przemawiają do szczęśliwych ludzi skoncentrowanych na teraźniejszości. Everett dochodzi do wniosku, że kultura, z której wyszedł, z jej zinstytucjonalizowaną religią, pozostaje od zarania na etapie postulatów i nie ma pogodnym minimalistom nic do zaoferowania. Co więcej, przestała przemawiać również do niego. Ostatecznie Everett po latach staje się ateistą, jak sam przyznaje – pod wpływem kultury, którą przyszło mu badać. Gdy oznajmi to rodzinie, żona się z nim rozwiedzie, a dwoje z trójki dzieci zerwie z nim kontakt. To osobisty bilans Everetta z wyprawy do krainy Pirahã. Ale nie koniec zmagań z hermetycznymi społecznościami.

Między nami lingwistami

Doświadczenia, które leżą u podstaw porażki w życiu osobistym Everetta, stają się trampoliną dla jego kariery akademickiej. Ta nabiera tempa dzięki artykułowi opublikowanemu w 2005 r. na łamach czasopisma „Current Anthropology”. Stawia w nim tezę, że w badanym przez niego języku nie istnieje rekurencja, czyli wynikanie jednej struktury z drugiej. W składni, jaką posługują się Pirahã, nie można osadzić zdania w zdaniu. Wypowiedź: „Dan mówi, że zna Boga, który stworzył gwiazdy” jest niemożliwa, przybierze ona raczej formę: „Dan mówi, że zna Boga. Bóg stworzył gwiazdy”. Ta teza ustawi Everetta na kursie kolizyjnym z najbardziej wpływowym lingwistą na świecie, Noamem Chomskim. Autorem dominującej od półwiecza na gruncie lingwistyki gramatyki generatywnej – koncepcji, wedle której kompetencja językowa jest nieodłączną i wspólną całemu gatunkowi ludzkiemu cechą. Zawartą w kodzie genetycznym homo sapiens umiejętnością nauki języka poprzez rozpoznawanie jego struktur. Posłużmy się jeszcze ulubioną przez Chomskiego metaforą kosmiczną, która dobrze obrazuje uniwersalistyczny charakter jego teorii języka: „Gdyby marsjański lingwista wylądował na Ziemi, musiałby dojść do wniosku, że ludzkie języki są podobne, różnią się, ale w nieznaczny sposób”.

W 2002 r. w głośnym artykule The Faculty of Language, opublikowanym wspólnie z M.D. Hauserem i W.T. Fitchem w „Science”, papież lingwistyki ogłasza, że rekurencja jest nieodłącznym składnikiem każdego ludzkiego języka, a wręcz tym, co odróżnia język człowieka od sposobów komunikacji innych żywych istot. Chomskiego otacza grupa wyznawców, którzy skłonni są tępić wszelką herezję na polu uniwersalistycznej teorii języka. Everett, publikując swój artykuł trzy lata później, na reakcję nie musi długo czekać. Krytycy posądzają go o sfałszowanie badań (w końcu nikt poza nim nie zna Pirahã), zarzucają mu również, że jego artykuł nie jest niczym innym jak tylko próbą zaistnienia w naukowym świecie poprzez krytykę autorytetu Chomskiego. Sam Chomsky swojego byłego kolegę i ucznia (Everett był pracownikiem Wydziału Lingwistyki w MIT w latach 80.) nazwał w wywiadzie dla brazylijskiego dziennika „Folha de S.Paulo” szarlatanem. Temperatura sporu jest wysoka. Tom Bartlett, ceniony redaktor działu naukowego „The Chronicle Review”, tak charakteryzuje lingwistyczne potyczki: „Językoznawcy to grupa uczonych głęboko podzielona na frakcje, uczonych, którzy nie mogą zgodzić się nawet co do tego, o co się kłócą, i którzy mają tendencję do krytykowania swoich adwersarzy jako głupców, oszustów lub głupców i oszustów jednocześnie. Podobne podziały obecne są w różnym stopniu we wszystkich dyscyplinach, ale językoznawcy wydają się niezwykle wrogo nastawieni. Słowo »brutalny« pojawia się raz po raz, podobnie jak »złośliwy«, »śmieszny« i »dziecinny«”.

Wejście w spór z jednym z najważniejszych intelektualistów XX w. ma swoją cenę. W australijskim filmie dokumentalnym Gramatyka szczęścia widzimy Everetta, który organizuje kolejną wyprawę nad Maici, tym razem w towarzystwie kognitywisty, profesora Teda Gibsona z MIT. Chcą zebrać materiał do komputerowej analizy struktur języka Pirahã, by wykazać na modelach możliwych gramatyk tego języka brak rekurencji. Wyprawa ponosi fiasko, bo FUNAI cofa Everettowi zezwolenie na wejście do rezerwatu, tłumacząc to ochroną rdzennej kultury przed misjonarzem. Prawdziwym powodem jest list, a właściwie donos brazylijskiej lingwistki Cilene Rodrigues wysłany do instytucji udzielającej zezwolenia na badania w Amazonii. W piśmie do FUNAI oskarża ona Everetta o rasistowskie konkluzje jego badań. Pomijając wykraczającą poza standardy naukowej debaty praktykę, zarzut należy uznać za chybiony. Amerykański badacz ceni wiedzę plemienia, która obejmuje rodzime środowisko, przyznaje, że nawet dzieci Pirahã znają tysiące gatunków flory i fauny Amazonii. Nawet jeśli w swojej książce autor romantyzuje Pirahã, używając stereotypu „dobrego dzikiego”, to zarazem niejednokrotnie podkreśla funkcjonalność sposobu życia tego ludu. Z rozbrajającą szczerością dokonuje też rozrachunku ze swoją misyjną przeszłością: „Późno zrozumiałem, że to forma kolonializmu”.

W filmie widzimy Everetta, który bezskutecznie próbuje interweniować w centrali FUNAI w stołecznej Brasílii. Przy okazji chce wygłosić wykład na tamtejszym uniwersytecie, jednak sala świeci pustkami – poza grupką studentów przychodzi tylko dwoje pracowników Wydziału Lingwistyki. Sprzyjający wykładowcy profesor, przepraszając, tłumaczy mu powód bojkotu: „Nasz wydział jest bardzo »generatywny«”. Oto kolejna grupa mówi mu: nie jesteś jednym z nas.

Spór o pierwszeństwo

W swojej kolejnej książce, wydanej w 2012 r. Language: The Cultural Tool Everett rozwija tezę zawartą w poprzedniej, która mówi – w kontrze do uniwersalistycznej szkoły – że nie da się wyjaśnić języka bez odniesienia do kultury, w której jest zamocowany. Dla Everetta brak czasu dokonanego, kwantyfikatorów, liczebników czy określeń kolorów u Pirahã wypływa wprost z ich wartości kulturowych – skupienia się na bezpośrednim doświadczeniu i teraźniejszości. Język ten charakteryzuje też wielość kanałów dyskursów – może być on gwizdany, mruczany, a nawet krzyczany. To osiągalne dzięki temu, że jest tonalny (jak np. chiński), czyli to samo słowo może mieć wiele znaczeń, jak choćby przywołane wcześ­niej aoói („obcy”) – w zależności od intonacji i rozłożenia akcentów może oznaczać także „skórę”, „ucho” lub „skorupę orzecha”. Każdy z kanałów jest używany w innych okolicznościach: gwizdany – podczas polowania, krzyczany – w porze deszczowej. Dla Everetta to kolejny dowód na pierwszeństwo kultury względem języka. Tym samym odkurza on etnolingwistyczną, relatywistyczną teorię języka, którą sformułowali Edward Sapir i Benjamin Lee Whorf – antropolodzy badający na początku XX w. języki rdzennych ludów Ameryki Północnej. Doszli oni do wniosku, że języki da się wyjaśnić tylko poprzez różnice kulturowe. To pozostaje w sprzeczności z uniwersalistycznym paradygmatem, który podkreśla podobieństwa we wszystkich ludzkich językach i na wiele lat odsunął relatywistyczne teorie w cień.

Zmieniony i poobijany Everett schodzi z linii lingwistycznej wymiany ognia i w ostatniej swojej książce How Language Began: The Story of Humanity’s Greatest Invention sięga głębiej w czas (to bardzo nie w stylu Pirahã!), zajmując się homo erectus i początkami języka. Nad rzeką Maici, jak widzimy w ostatniej scenie Gramatyki szczęścia, zbudowano łazienki i zainstalowano agregat prądotwórczy, a młodzi Pirahã uczą się portugalskiego w wioskowej szkole. Konserwatywny model niedopuszczający zewnętrznych wartości załamuje się. Jednak zasada bezpośredniości doświadczenia, która pozwala eliminować nadmiar informacji, stanowi rzecz co najmniej wartą przemyślenia dla nas, uczestników cywilizacji szumu nieprzerwanych strumieni bitów.

Czytaj również:

Więcej niż 1000 słów Więcej niż 1000 słów
i
rysunek: Mieczysław Wasilewski
Wiedza i niewiedza

Więcej niż 1000 słów

Andrzej Kula

„Słowa dzielą, obrazy łączą” – mawiał Otto Neurath. Dlatego ten tekst prawdopodobnie nie powinien być tekstem. Zresztą czy literami da się w ogóle opowiedzieć o opus magnum austriackich wizjonerów?

„Jak długo żyją zwierzęta” – to napis w lewym górnym rogu. Pod nim zaczyna się linia ciągnąca się od prawej do lewej. Później zakręca, wraca i tak kilka razy. To linia czasu. Bieg­nie od zera, by na pierwszym zakręcie osiągnąć 10 lat (na drugim – 20, na trzecim – 30 itd.). Widać na niej kontury zwierząt, każdy jest podpisany. Dodatkowo różnią je kolory. Czerwone to ssaki, czarne – ptaki, niebieskie – pozostałe kręgowce, żółte – bezkręgowce. W sumie na infografice znajduje się 40 zwierząt, zaczynając od najkrócej żyjących owadów, na dożywającym 150 lat żółwiu olbrzymim kończąc.

Czytaj dalej