Wiele przemawia za tym, żeby znów zamieszkać w koronach, wśród liści. Może będzie trochę niewygodnie, ale za to fantastycznie.
Nasi przodkowie zeszli z drzew prawdopodobnie około 5 mln lat temu. Część badaczy uważa, że stało się to za sprawą rosnącej w siłę fali międzygatunkowej niechęci pomiędzy ardipitekami i większymi, bardziej drapieżnymi kuzynami szympansów, którzy błyskawicznie przeskakiwali po gałęziach, ale na ziemi poruszali się dość niezdarnie. Dzisiejsze małpy zapewne plują sobie w brodę, widząc, do czego doprowadziła ludzkość ta desperacka z ówczesnego punktu widzenia decyzja. A jednak, pomimo pełnego sukcesu, jakim zakończył się proces sprowadzania człekokształtnych do parteru, do dzisiaj w naszych umysłach zakorzeniony jest pewien rodzaj nostalgii za starymi, dobrymi czasami, kiedy wylegiwanie się w cieniu liści stanowiło podstawę programową typowego dnia. Mózg człowieka ciągle postrzega drzewa jako oazy bezpieczeństwa i spokoju, dlatego tak dobrze czujemy się w ich towarzystwie i tak mocno sprzeciwiamy się jakimkolwiek próbom ich usuwania z przestrzeni publicznej.
Przesiadywanie na drzewach jest obowiązkowym elementem dzieciństwa, a od czasu do czasu także dorosłości. Zazwyczaj wymaga to jednak sporej dawki nonkonformizmu, tak jak w przypadku amerykańskiej aktywistki Julii Butterfly Hill, która przez ponad dwa lata, od 10 grudnia 1997 r. do 18 grudnia 1999 r., mieszkała w koronie tysiącletniej sekwoi na wysokości 55 m nad ziemią w akcie sprzeciwu wobec planów jej wycięcia. Z drewnianej platformy, którą zbudowała z pomocą innych ekologów, prowadziła spotkania edukacyjne dotyczące ochrony przyrody, a nawet uczestniczyła w telewizyjnych programach śniadaniowych, nadając na żywo spośród gałęzi. Dzięki zaciekłości, z jaką Hill wytrzymywała naloty helikopterów, ataki wściekłych drwali i obławy wynajętych przez kompanię drzewną ochroniarzy, udało się w końcu doprowadzić do ugody, na mocy której od przeróbki na szkolne zeszyty uratowano nie tylko jej tymczasowe mieszkanie, ale też cały fragment lasu w promieniu 60 m od niego.
Nie mniej uparty jest bohater powieści Itala Calvina Baron drzewołaz – 12-letni arystokrata Cosimo Piovasco di Rondò, który 15 czerwca 1767 r., w ramach protestu przeciwko podaniu na obiad bliskich jego sercu ślimaków, wspiął się na rozłożysty dąb w parku otaczającym rodową posiadłość z silnym postanowieniem nieschodzenia na ziemię do końca życia. Włoski baron przeżywa na drzewie burzliwy związek z żywiołową Violą, poczytując jednocześnie Wergiliusza, korespondując listownie z największymi umysłami epoki i obserwując z góry przemarsz wojsk napoleońskich przez Toskanię. „Buntu nie mierzy się na metry. Odejście, nawet o kilka stóp zaledwie, może być także odejściem bez powrotu” – mówi do pewnego siebie Cosima zawiedziony jego postawą, twardo stąpający po ziemi ojciec. I rzeczywiście – droga sprzeciwu wobec ciasno związanego gorsetu arystokratycznych konwenansów okazuje się drogą jednokierunkową. Drzewa oferują bowiem nową, kuszącą perspektywę obserwowania rzeczywistości, która pogłębia dystans pomiędzy młodym, zdziczałym nieco intelektualistą a resztą społeczeństwa.
Pracując nad filozoficznym traktatem o baronie drzewołazie, Calvino pełnymi garściami czerpał z prawdziwej historii Włoch. Źródła potwierdzają, że toskański książę Cosimo I de’ Medici zlecił w połowie XVI w. wykonanie domu na drzewie w rodzinnych ogrodach Villa di Castello, gdzie urządzał wystawne uczty dla bliskich. Jego syn, Francesco de’ Medici, podobną konstrukcję kazał wybudować przy Villa di Pratolino w Vaglii. Okoliczni mieszkańcy nazwali ją „dębową fontanną”. Prowadziły do niej podobno spiralne schody wysokości 7,5 m, a imponujące wrażenie, jakie wywierała na gościach posiadłości, utrwaliło się na kartach wielu spisanych później wspomnień.
Drewniane platformy osadzone wśród gałęzi, na których urządzano wykwintne bankiety, były też popularne we Francji. W XIX w. wielką sławą i popularnością cieszył się kompleks restauracji usytuowanych na drzewach w podparyskim miasteczku Le Plessis-Robinson. Elegancka klientela mogła cieszyć się tam luksusem w koronach starych orzechów, do których w wiklinowych koszykach trafiały pieczone kurczaki i szampan. Te dekadenckie przyjemności, choć na pewno fantastyczne, nie miały jednak wiele wspólnego z dziką wolnością i odrzuceniem społecznych norm, które w powieści Itala Calvina reprezentowała buntownicza ucieczka Cosima.
Radykalizm idei mieszkania na drzewie łatwo pozbawić jego emancypacyjnej treści. W sieci można natknąć się na wiele przykładów ekskluzywnych hoteli i ośrodków oferujących noclegi w koronach buków, lip i dębów. Ta niezwykła przygoda, za którą trzeba zazwyczaj słono zapłacić, odbywa się jednak w kontrolowanych, cieplarnianych warunkach, a pokoje gościnne zapewniają nie tylko bliski kontakt z przyrodą, ale też możliwość skorzystania z sauny, pogrania w bilard czy obejrzenia kolejnego sezonu ulubionego serialu na telewizorze o wymiarach boiska piłkarskiego. Szum liści harmonijnie zlewa się tu z szumem YouTube’a, my natomiast wracamy do dziecięcych marzeń o przebywaniu na drzewie, nie ryzykując przy tym poobijania sobie kolan.
„W ostatnich dekadach zauważalne jest coraz silniejsze przywiązanie do komfortu, bezpieczeństwa i zrównoważonego rozwoju. Te trzy pojęcia tworzą mantrę, która zaczyna dyktować nowe normy społeczne, zastępujące powoli starą mantrę – wolność, równość i braterstwo. W tym procesie nie ma miejsca na żadną kreatywną transgresję”. Intencją wypowiadającego te brzmiące nieco protekcjonalnie słowa holenderskiego architekta Rema Koolhaasa nie jest jednak negowanie potrzeby ochrony środowiska, ale krytyka pewnej ideowej niekonsekwencji: tego, że co prawda potrzebujemy zieleni, ale chcielibyśmy doświadczać jej tylko w wersji „soft”, za oknami wygodnych, klimatyzowanych pomieszczeń.
Istnieje jednak wiele przykładów innego podejścia do natury wywodzącego się jeszcze z czasów, kiedy franciszkańscy mnisi używali drzew jako miejsca wyciszenia i modlitwy, budując na nich proste tymczasowe schronienia. Podobna ascetyczna wizja domu będącego w silnym związku z przyrodą, którego wyposażenie ograniczono do minimum, widoczna jest w realizacjach japońskiego architekta Terunobu Fujimoriego. Projektuje on niezwykłe obiekty o stylistyce zawieszonej gdzieś pomiędzy bajkowością Księżniczki Mononoke a wyszukaną naiwnością nowoczesnego minimalizmu. Nieregularne i organiczne w charakterze domy na drzewach tworzone przez tego zwariowanego nieco profesora historii architektury są zwodniczo prymitywne. Nie mają elektryczności czy centralnego ogrzewania, oferują odwiedzającym je gościom jedynie kominek, skadrowany widok na otoczenie i niewielką przestrzeń umożliwiającą swobodne przebywanie w środku dwóm, może trzem osobom. Fujimori używa tylko naturalnych materiałów i prostych technik budowlanych. Sam zresztą własnoręcznie zbudował część zaprojektowanych przez siebie domów. Niektóre z nich służą piciu zielonej herbaty, a niektóre po prostu odizolowaniu się od świata (a może właśnie przybliżeniu do niego). Samo wejście do tych zawieszonych wysoko konstrukcji stanowi nie lada wyzwanie. Ich bezkompromisowość udowadnia, że czasem już samo oderwanie się od ziemi wystarczy, by poczuć coś niezwykłego.