
W epoce antropocenu prawdziwa nadzieja może tkwić nie w wielkich narracjach, lecz w nieoczywistych, wielogatunkowych formach współistnienia. Prezentujemy fragment eseju Grzyb u kresu świata wybitnej antropolożki.
W 1908 i 1909 roku dwóch przedsiębiorców z branży kolejowej rozpoczęło wyścig w układaniu torów wzdłuż rzeki Deschutes w Oregonie. Każdy z nich chciał jako pierwszy stworzyć połączenie kolejowe między strzelistymi sosnami żółtymi górującymi nad krajobrazem wschodniej części Gór Kaskadowych a składem drewna w Portland. W 191o roku dreszczyk rywalizacji ustąpił miejsca umowie o współpracy. Kłody sosen z regionu zalewały dalekie rynki. Tartaki przyciągały nowych osadników. Miasta wyrastały jak grzyby po deszczu wraz z napływem pracowników tartaków. Do 193o roku Oregon stał się największym krajowym producentem drewna.
Tę historię znamy. To opowieść o pionierach, postępie i przekształcaniu „pustych” przestrzeni w miejsca wydobywania zasobów dla przemysłu.
W 1989 roku na pochodzącej z Oregonu ciężarówce do przewozu drewna zawieszono plastikową podobiznę puszczyka plamistego. W ten sposób ekolodzy chcieli zamanifestować sprzeciw wobec spustoszeń lasów Wybrzeża Północno-Zachodniego sianych przez niezrównoważoną wycinkę. Jak wyjaśnił jeden z aktywistów: „Puszczyk plamisty był jak kanarek w kopalni. [ … ] Był [ … ] symbolem ekosystemu na skraju załamania”. Drwale wściekli się na decyzję sędziego federalnego o wstrzymaniu wycinki starodrzewia, by ochronić środowisko życia sowy. Jak wielu jednak było tych drwali? Liczba miejsc pracy przy wycince malała wraz z mechanizacją pracy i wyczerpywaniem się surowca. Do 1989 roku wiele tartaków zamknięto, a firmy produkujące drewno przeniosły się w inne miejsca. Wschodnie Góry Kaskadowe, niegdyś obfitujące w zasoby drewna, pokrywał teraz przerzedzony las, a gdzieniegdzie z krajobrazu wyłaniały się dawne miasta drwali – dziś zarośnięte.
To tę historię powinniśmy znać. Transformacja przemysłowa okazała się bańką niespełnionych obietnic, która doprowadziła do utraty środków do życia i dewastacji środowiska. A jednak takie świadectwa to wciąż za mało. Jeśli zakończymy historię opowieścią o upadku, to albo porzucimy całą nadzieję, albo zwrócimy się ku innym miejscom obietnic i ruin.
Co wyłania się ze zniszczonych krajobrazów poza echami obietnic i ruinami przemysłowymi? Jeszcze przed 1989 rokiem coś jeszcze zaczęło się dziać w przerzedzonych oregońskich lasach: handel dziko rosnącymi grzybami. Od początku wiązało się to z ogólnoświatową rujnacją. Kupcy skierowali się ku Wybrzeżu Północno-Zachodniemu po zaopatrzenie, gdy w 1986 roku katastrofa w Czarnobylu spowodowała skażenie europejskich grzybów. Handel począł się gwałtownie rozkręcać, kiedy Japonia przystąpiła do importu gąsek sosnowych po niebotycznych cenach, a bezrobotni uchodźcy z Wietnamu – dokładnie w tym samym czasie – zaczęli osiedlać się w Kalifornii. Tysiącami śpieszyli do lasów Wybrzeża Północno-Zachodniego po nowe „białe złoto”. Działo się to w samym środku walki o lasy, prowadzonej pod hasłem „miejsca pracy kontra ochrona środowiska”. Jednak żadna ze stron nie dostrzegła grzybiarzy. Obrońcy stanowisk pracy mieli na względzie jedynie interesy zamożnych, białych mężczyzn. Zbieracze, w tym biali weterani wojenni z niepełnosprawnościami, azjatyccy uchodźcy, rdzenni Amerykanie czy Latynosi bez dokumentów, byli niewidzialnymi intruzami. Działacze ruchu na rzecz środowiska walczyli z kolei o usunięcie z lasów wszelkiej ludzkiej działalności. Z pewnością nie ucieszyliby się z wkroczenia na te tereny tysięcy grzybiarzy, gdyby ich w ogóle zauważyli. Ale zbierający grzyby w przeważającej mierze pozostali niedostrzeżeni. Obecność Azjatów i Azjatek wywoływała co najwyżej lokalnie lęki przed inwazją, dziennikarze martwili się ewentualną eskalacją przemocy.
U zarania nowego wieku kompromis między rynkiem pracy a walką o środowisko naturalne wydawał się nieprawdopodobny. Niezależnie od tego, czy chroniono przyrodę, czy nie, „miejsc pracy” w dwudziestowiecznym rozumieniu tego słowa było w Stanach Zjednoczonych coraz mniej. Co więcej, niezależnie od tego, czy była praca, czy nie, perspektywa, że zniszczenia środowiska wykończą nas wszystkich, stawała się coraz bardziej prawdopodobna. Jesteśmy skazani na życie mimo ekonomicznej i ekologicznej rujnacji. Ani opowieści o postępie, ani o ruinach nie podpowiedzą nam, jak i co mamy myśleć o wspólnym przetrwaniu. Czas zwrócić uwagę na zbieranie grzybów. Nie żeby to miało nas ocalić, ale może chociaż pobudzi naszą wyobraźnię.
Geolodzy zaczęli nazywać nasz czas antropocenem — epoką, w której ludzka działalność ma większe geologiczne znaczenie niż inne czynniki. W momencie, w którym to piszę, ten termin jest nadal nowy, wciąż ma w sobie wiele obiecujących sprzeczności. Niektórzy doszukują się w nazwie „antropocen” triumfu człowieka. Wydaje się jadnak, że bliższe prawdy jest przeciwne stanowisko. Ludzie uczynili z naszej planety jeden wielki bajzel, choć nie mieli ani takich planów, ani zamiarów. Co więcej, ten bałagan nie jest żniwem biologii naszego gatunku, mimo że w określeniu „antropocen” występuje przedrostek „antropo-” oznaczający człowieka. Najbardziej przekonujący początek antropocenu to nie moment pojawienia się na planecie gatunku homo sapiens, lecz nadejście nowoczesnego kapitalizmu, który stał za długotrwałym niszczeniem krajobrazów i ekosystemów. Ta oś czasowa zwraca jednak uwagę na kolejne kłopoty z przedrostkiem „antropo-”. Kiedy myślimy o ludziach u zarania kapitalizmu, od razu pojawia się w naszej głowie myśl o postępie oraz o rozprzestrzenianiu się technik alienacji, które zmieniły w zasoby zarówno człowieka, jak i inne istoty. Techniki te odseparowały ludzi od innych nadzorowanych bytów, co przesłoniło myśl o wspólnym przetrwaniu. Idea antropocenu przypomina o tym kłębku dążeń, które można nazwać zarozumialstwem nowoczesnego człowieka, ale jednocześnie daje nadzieję, że będziemy mogli sobie jakoś z tym poradzić. Czy możemy żyć w tym reżimie ludzkości, a mimo to go przekroczyć?
To dylemat, który każe mi się na chwilę zatrzymać, zanim przejdę do opisywania grzybów i grzybiarzy. Nowoczesna ludzka zarozumiałość powoduje, że opis jest niczym więcej jak przypisem dodanym dla ozdoby. Przedrostek „antropo-” paraliżuje uważności na połatane krajobrazy, wielorakie czasowości, będące w ruchu asamblaże ludzi i nieludzi, które stanowią sedno wspólnego przetrwania. Chcąc więc sprawić, by opowieść o zbieraniu grzybów była warta zachodu, muszę najpierw prześledzić, jak działa owo „antropo-”: i zbadać to, czego uparcie nie chce uznać.
Zastanówmy się zatem, co pozostało. Biorąc pod uwagę skuteczność państwa i kapitalistyczną dewastację krajobrazów naturalnych, możemy zapytać, jak to możliwe, że coś, czego nie włączają one w swoje plany, w ogóle jeszcze dziś żyje. By na to odpowiedzieć, musimy przyjrzeć się krnąbrnym krawędziom. Co połączyło lud Mien i gąskę sosnową w Oregonie? Te na pierwszy rzut oka trywialne pytania mogą postawić wszystko do góry nogami, umieszczając w centrum uwagi nieprzewidywalne spotkania.
Codziennie w wiadomościach słyszymy o niepewności. Ludzie tracą pracę lub są wściekli, bo nigdy jej nie mieli. Goryle i morświny balansują na granicy wyginięcia. Rosnący poziom oceanów powoduje zatapianie całych pacyficznych wysp. Jednak najczęściej wydaje nam się, że taka niepewność jest wyjątkiem od tego, jak ogólnie działa świat, czymś, co „wypadło” z systemu. A co, jeśli uznamy, jak to sugeruję, że niepewność jest kondycją naszych czasów? Innymi słowy, co jeśli nasze czasy dojrzały do wykrycia niepewności? Co, jeśli prekarność, nieokreśloność i wszystko to, co wydaje nam się błahe, znajduje się w samym sercu poszukiwanej przez nas systematyczności?
Prekarność to stan bycia bezbronnym wobec innych. Nieprzewidywalne spotkania zmieniają nas, to nie my kontrolujemy sytuację, nie panujemy nawet nad sobą. Bez oparcia w stabilnych strukturach społecznych jesteśmy wrzuceni w sam środek zmieniających się asamblaży, które przeistaczają i nas, i naszych innych. Nie możemy polegać na status quo, wszystko ciągle się przeinacza, łącznie z naszą zdolnością do przeżycia. Myślenie w kategoriach prekarności przemodelowuje społeczne analizy. Niepewny świat to świat pozbawiony celu. Nieokreśloność, to, że w naturze czasu leży niemożność jego zapiano wania, przeraża, ale jeśli przyjrzymy się jej przez pryzmat prekarności, okaże się, że nieokreśloność także umożliwia życie.
Jedynym powodem, dla którego wszystko to brzmi dziwnie, jest fakt, że większość z nas wychowała się na marzeniach o modernizacji i postępie. To one wydzielają z teraźniejszości tylko te elementy, które mogą prowadzić ku przyszłości. Reszta jest nieważna, ,„wypada’” z historii. Wyobrażam sobie waszą odpowiedź: „Postęp? To jakaś dziewiętnastowieczna mrzonka”. Rzeczywiście termin „postęp”: nazywający ogólne tendencje, stał się rzadkością. Nawet dwudziestowieczna modernizacja zaczyna trącić myszką. Mimo to te kategorie i założenie o konieczności udoskonalania otaczają nas z każdej strony. Codziennie wyobrażamy sobie, co jeszcze moglibyśmy ulepszyć: demokrację, wzrost, naukę, nadzieję. Dlaczego oczekujemy, że gospodarki będą wciąż wzrastać, a nauka będzie się wciąż posuwała naprzód? Nasze teorie są uwikłane w te kategorie, nawet jeśli wprost nie odnosimy się do idei postępu. Z naszymi marzeniami jest tak samo. Przyznaję, że trudno mi przychodzi nawet samo powiedzenie tego, że być może nie czeka nas wspólny happy end. Po co w takim razie w ogóle wstawać co rano?
Postęp jest również wbudowany w powszechnie akceptowane założenia o tym, co znaczy być człowiekiem. Może być schowany za innymi pojęciami, takimi jak „sprawczość”, „świadomość”, „zamiar”, ale tak czy inaczej uczy się nas, że ludzi od reszty żyjącego świata odróżnia to, że patrzą w przyszłość, a wszystkie inne gatunki żyją z dnia na dzień, są zatem od nas zależne. Dopóki będziemy przekonani, że to postęp czyni człowieka, dopóty także nie-ludzie skazani będą na tkwienie w tak wyobrażonej rzeczywistości.
Postęp to marsz naprzód, który wciąga w swój rytm inne rodzaje czasu. Być może zauważylibyśmy alternatywne wzorce czasowe, gdyby nie to zawrotne tempo. Wszystko, co żyje, przekształca bowiem świat poprzez rytmy wzrostu zależne od pór roku, wzorce reprodukcji w czasie trwania życia i geograficzną ekspansję. W ramach danego gatunku również istnieją liczne projekty tworzenia czasu, gdyż organizmy, tworząc krajobraz, włączają i koordynują siebie nawzajem (odrastanie wyciętych lasów w Górach Kaskadowych czy radioekologia Hiroszimy pokazują nam wielogatunkowe czasotwórstwo). Ciekawość, którą zalecam, podąża za tymi licznymi czasowościami, ożywiając opis i wyobraźnię. Nie jest to prosty empiryzm, polegający na tym, że świat wymyśla swoje własne kategorie. Zamiast tego, wstrzymując się od sądów co do kierunku naszych dążeń, możemy poszukiwać tego, co było dotąd ignorowane jako nigdy niemieszczące się na czasowej osi postępu.
Powróćmy do migawek z historii Oregonu otwierających ten rozdział. Pierwsza mówi o torach kolejowych – to opowieść o postępie. Prowadzi nas ona ku przyszłości: kolej przekształciła los człowieka. Druga to już przyhamowanie, moment, w którym niszczenie lasów zaczyna nabierać znaczenia. Jednak łączy ją z pierwszą założenie, że jedyne, czego potrzebujemy, by poznać świat, zarówno pod kątem sukcesów, jak i porażek, to metafora postępu. Historia upadku nie zostawia po sobie żadnego nadmiaru, niczego, co mogłoby uciec postępowi. Kontroluje nas on nawet przy opowieściach o zamienianiu świata w ruinę.

Pycha nowoczesnego człowieka to jednak niejedyne źródło planu stwarzania światów. Jesteśmy otoczeni wieloma takimi projektami zarówno ludzkimi, jak i nie-ludzkim. Wyłaniają się one z działań praktycznych, które kształtują życie i w efekcie zmieniają naszą planetę. By je dostrzec w cieniu antropoceńskiego „antropo-”, musimy przekierować naszą uwagę. Wiele z przedprzemysłowych sposobów zdobywania środków do życia – od zbieractwa po kradzież – ostało się do dzisiaj. I wciąż pojawiają się nowe możliwości (w tym komercyjne zbieranie grzybów). Nie wpisują się one w ramy postępu, dlatego je bagatelizujemy. Te sposoby zdobywania środków do życia też stwarzają światy i uczą nas, jak patrzeć raczej wokół siebie niż naprzód.
Stwarzanie światów to niewyłącznie ludzka aktywność. Bobry budują tamy, kanały i żeremia, przeobrażając w ten sposób rzeki. Właściwie wszystkie istoty żywe tworzą sobie miejsca do życia w środowisku naturalnym i w ten sposób zmieniają ziemię, powietrze i wodę. Gatunki wymarłyby bez możliwości kreowania odpowiednich dla siebie warunków życia. A robiąc to, każdy organizm przekształca świat dla wszystkich innych. Bakterie stworzyły atmosferę tlenową, a rośliny pomagają ją utrzymać. Żyją one na lądzie dzięki grzybom, które przez trawienie skał doprowadziły do powstania gleby. Przykłady te uwidaczniają możliwość zazębiania się projektów światotwórczych, gdy robi się miejsce dla więcej niż jednego gatunku. Ludzie też od zawsze byli zaangażowani w wielogatunkowe kreowanie światów. Ogień służył pierwszym ludziom nie tylko do gotowania, lecz także do wypalania różnych obszarów, co sprzyjało wzrostowi jadalnych bulw i traw przyciągających zwierzynę, na którą można było polować. Ludzie budują wielogatunkowe światy, gdy organizują swoje życie tak, by zrobić miejsce również dla innych istot. To nie tylko kwestia uprawy roślin, hodowli trzody czy opieki nad zwierzętami domowymi. Sosny, wraz ze stowarzyszonymi z nimi grzybowymi partnerami, często świetnie się odnajdują w miejscach wypalonych przez ludzi. Współpracują ze sobą, by w pełni wykorzystać jasne, otwarte przestrzenie i odsłonięte mineralne gleby. A zatem ludzie, sosny i grzyby aranżują warunki życia dla siebie i jednocześnie dla innych: światy wielogatunkowe.
Dwudziestowieczna nauka, podsycając pychę nowoczesnego człowieka, kopała dołki pod ludzką zdolnością do dostrzegania rozbieżnych, wielopoziomowych i połączonych ze sobą projektów światotwórczych. Badacze, urzeczeni ekspansją pewnych sposobów życia kosztem innych, lekceważyli pytania o to, co dzieje się poza tym. Jadnak w miarę jak opowieści o postępie wytracają impet, możliwe staje się inne spojrzenie.
Idea asamblażu może okazać się pomocna. Ekolodzy wykorzystali ją, by uniknąć niekiedy nazbyt sztywnych i ograniczonych skojarzeń, jakie budzi określenie „biocenoza”. Kwestia tego, jaki wpływ, jeśli w ogóle, wywierają na siebie różne organizmy w gatunkowym asamblażu, zawsze pozostaje otwarta. Niektóre psują innym szyki lub się zjadają, inne współpracują ze sobą na rzecz możliwości życia, jeszcze inne znalazły się w tym samym miejscu przypadkowo. Asamblaże są plastycznymi zbiorami elementów. Pozwalają postawić pytanie o wzajemne wpływy bez ich przesądzania. Pokazują możliwe opowieści w trakcie ich snucia. Jednak do moich celów nie wystarczy pojęcie organizmów jako elementów, które się gdzieś gromadzą. Muszę widzieć, jak różne sposoby życia, a także nieożywione formy bycia, współdciałają. Nie-ludzkie style istnienia, tak samo jak ludzkie, zmieniają się w czasie. Dla żyjących istot tożsamości gatunkowe są jedynie punktem wyjścia, nie wystarczają do zdania sprawy z różnych sposobów bycia, ponieważ te są efektami spotkań. Stanie się to jasne, gdy pomyślimy o ludziach. Zbieranie grzybów jest sposobem na życie, nie jest to jednak cecha wspólna dla całej ludzkości. Dokładnie tak samo wygląda to w przypadku innych gatunków. Sosny znajdują grzyby, by te pomogły im wykorzystać otwarte przestrzenie stworzone przez człowieka. Asamblaże to nie po prostu zbiory różnych stylów życia, to one je stwarzają. Myślenie przez pryzmat kategorii asamblażu popycha nas do postawienia pytania o to, w jaki sposób zbiory elementów stają się czasem „wydarzeniami”, czyli czymś więcej niż sumą swoich części. Jeśli historia bez postępu jest nieokreślona i wielokierunkowa, to czy asamblaże mogą odkryć przed nami jej możliwości?
W asamblażach rozwijają się wzory nieintencjonalnej koordynacji. By je dostrzec, trzeba obserwować wzajemne oddziaływania zachodzące między rytmami czasu a różnymi skalami występującymi w rozmaitych sposobach życia, które się akurat zgromadziły przed nami. Co ciekawe, metoda ta może ożywić zarówno ekonomię polityczną, jak i naukę o środowisku (environmental studies). Asamblaże wciągają w swój zakres ekonomie polityczną, która nie dotyczy wyłącznie ludzi. Uprawiane zboża mają inne życie od ich dziko rosnącego rodzeństwa. Konie zaprzęgowe i wierzchowce myśliwskie należą do tego samego gatunku, ale ich sposoby życia są zupełnie różne. Asamblaże nie mogą się ukryć przed kapitałem i państwem. Są miejscem do obserwacji tego, jak działa ekonomia polityczna. Jeśli kapitalizm jest pozbawiony teleologii, to musimy zobaczyć, co pojawia się razem z nim – nie tylko w wyniku prefabrykacji, lecz także przez zestawienie.
Pojęcie asamblażu jest używane w różnych znaczeniach. Spróbuję wyjaśnić moje rozumienie, odwołując się do określenia „polifoniczny”. Polifonia to muzyka, w której jednocześnie prowadzone są niezależne od siebie linie melodyczne. Madrygał i fuga w muzyce zachodniej to przykłady polifonii. Formy te wydają się archaiczne i obce współczesnemu uchu, ponieważ zostały wyparte przez rodzaj muzyki, której kompozycja staje się spójna przez ujednolicony rytm i melodię. Celem muzyki klasycznej, która wyrugowała barokową, była jedność. To był ów „postęp”, o którym pisałam: ujednolicona koordynacja czasu. W XX wieku w rock-and-rollu ta jedność przybiera formę wyrazistego beatu przywodzącego na myśl bicie ludzkiego serca. Jesteśmy przyzwyczajeni do słuchania muzyki przez pryzmat pojedynczej perspektywy. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o polifonii, doznałam objawienia. Polifonia zmusiła mnie do rozróżnienia odrębnych linii melodycznych i jednocześnie do nasłuchiwania harmonii lub dysonansu, które razem tworzyły. Taki właśnie rodzaj zauważania jest niezbędny, by zdać sobie sprawę z licznych rytmów czasowych i trajektorii asamblaży.

Osoby pozbawione muzycznych inklinacji mogą sobie wyobrazić polifoniczny asamblaż na przykładzie rolnictwa. Komercyjne rolnictwo, od czasów plantacji, dąży do wydzielania jednego typu zboża, które ma dojrzewać w tym samym czasie na potrzeby skoordynowanych żniw. Jednak inne rodzaje upraw odbywają się w różnych rytmach. W uprawie przemienno-odłogowej, którą zgłębiałam na indonezyjskim Borneo, na tym samym polu rosło wiele różnych gatunków zbóż i miały one całkiem inne cykle życiowe. Na jednym polu mieszały się ze sobą ryż, banany, kolokazja jadalna, słodkie ziemniaki, trzcina cukrowa, drzewa palmowe i owocowe. Rolnicy musieli zajmować się tymi roślinami zgodnie z ich różnymi cyklami dojrzewania. Te niejednolite rytmy wyznaczały relację między roślinami a ludzkimi żniwami. Zwielokrotniają się one, gdy weźmiemy pod uwagę inne związki, na przykład z zapylaczami czy różnymi innymi roślinami. Polifoniczny asamblaż to zbiór tych wszystkich rytmów, które wyłaniają się z projektów światotwórczych zarówno ludzkich, jak i nie-ludzkich.
Polifoniczny asamblaż przenosi nas również na niezbadane terytorium nowoczesnej ekonomii politycznej. Praca w fabryce to przykład skoordynowanego czasu postępu. Jednak łańcuch dostaw przepełniają polifoniczne rytmy. Pochylmy się nad małą, chińską fabryką odzieży badaną przez Nellie Chu. Obsługiwała ona, podobnie jak jej konkurenci, wiele linii zaopatrzenia, nieustannie manewrując między zamówieniami od lokalnych sklepików, tanimi podróbkami marek międzynarodowych a produkcją towarów jeszcze nieobrandowanych. Każda z nich wymagała innych standardów, materiałów i rodzajów pracy. Zadaniem fabryki było skoordynowanie produkcji przemysłowej ze skomplikowanymi rytmami łańcuchów dostaw. Jeśli przeniesiemy się poza fabrykę, by obserwować poszukiwania nieprzewidywalnych, dzikich produktów, to owe rytmy ulegają zwielokrotnieniu. Im dalej zabłąkamy się na peryferie produkcji kapitalistycznej, tym bardziej centralna dla osiągnięcia zysków staje się kwestia koordynacji polifonicznych asamblaży i procesów przemysłowych. Powyższe przykłady dowodzą, że porzucenie rytmów postępu na rzecz polifonicznych asamblaży to nie kwestia szlachetnej zachcianki. Postęp wydawał się czymś wspaniałym, dzięki niemu zawsze czekało na nas coś jeszcze lepszego. Dał nam „progresywną” politykę, w której sama dorastałam. Szczerze mówiąc, nie wiem, jak myśleć o sprawiedliwości bez postępu. Problem tkwi jednak w tym, że progres przestał mieć sens. W pewnym momencie więcej ludzi zrozumiało, że król jest nagi. Nowe narzędzia do zauważania są nam potrzebne, by rozpracować właśnie ten dylemat. Stawką tych rozważań jest wszelkie życie na Ziemi.
Fragment eseju Anny Tsing Grzyb u kresu świata, Wydawnictwo Naukowe UMK, Toruń 2024. Tytuł, lead oraz skróty tekstu pochodzą od redakcji „Przekroju”. Usunięto znajdujące się w tekście źródłowym przypisy.