Fascynujący przypadek rzekomej telepatii we śnie pod koniec wojny secesyjnej w Ameryce bada historyczka Alicia Puglionesi. Oto jak dawne wyobrażenia o proroczej naturze snów połączyły się z utratą, tęsknotą i nowymi możliwościami komunikacji na odległość.
Przed świtem 21 lipca 1865 r. w Cambridge w stanie Massachusetts młody mężczyzna ocknął się z głębokiego snu z dziwnymi słowami na ustach: „Bądź gotów umrzeć za to, co tamci gotowi są wyśnić”. Zaledwie je wypowiedział, znów zmorzył go sen. Zdążył jedynie zadać sobie mgliste pytanie: „Czy [słowa te] rzeczywiście wyrażały wzniosłą myśl, czy jedynie wzniośle brzmiały”. Następnego dnia na Harvard University ten sam mężczyzna, podpisujący się jako pan W., z zaskoczeniem wysłuchał deklamacji słynnego poety Jamesa Russella Lowella podczas uroczystości na cześć studentów poległych w amerykańskiej wojnie secesyjnej. W napisanym specjalnie na tę okazję utworze zamiast „bądź gotów umrzeć za…” znalazły się słowa „bądź gotów uczynić” – lepiej pasujące do rymu – i pan W. zastanawiał się, czy „bardziej spodobały [mu] się słowa poety czy własne”. Wiele lat później pan W. wciąż pozostawał pod wrażeniem tego zdarzenia i postanowił opowiedzieć swoją historię Williamowi Jamesowi – psychologowi z Harvard University – „w nadziei, że te wspominki mogą zaciekawić [jego] towarzystwo”, tj. Amerykańskie Towarzystwo Badań Parapsychicznych zajmujące się rejestrowaniem i analizowaniem zjawisk parapsychicznych. Nie dajmy się zmylić lekkiemu tonowi pana W. – nie ulega wątpliwości, że uważał ten incydent za coś więcej niż zwykłą anegdotę, skoro po tylu latach wciąż do niego powracał. Czyżby w grę mogła wchodzić jakaś potężniejsza od przypadku siła, która wszczepiła nieznany jeszcze wers utworu Lowella do umysłu śpiącego pana W.?
Mistyka i fizjologia
Sny często zdają się nam trywialne i znaczące zarazem. Obiecują wielkie odkrycia, gdybyśmy tylko zdołali skojarzyć widzianą w nich twarz czy miejsce. Jednym z popularnych motywów sennych są słowa znikające ze stronic, nim śniący zdoła je odczytać. Historia interpretacji snów jest niemal równie ulotna, co same marzenia senne – praktyka ta jest obecna we wszystkich kulturach, lecz przybiera rozmaite formy w zależności od dominującego sposobu rozumienia relacji między umysłem a światem zewnętrznym. W piśmiennictwie religijnym sny zazwyczaj odsłaniają przyszłość, wystarczy wspomnieć drabinę Jakubową czy sen faraona o krowach tłustych i chudych – zwiastun klęski głodu – z biblijnej Księgi Rodzaju. Dzięki proroczej mocy sny pozwalają wiernym nawiązać kontakt z bóstwem i jednoczą wspólnoty religijne. W innych kontekstach mogą rzucać nowe światło na wydarzenia z przeszłości, a nawet odgrywać rolę w postępowaniach karnych – jak w słynnym przypadku „ducha z Greenbrier” z 1897 r., kiedy to pewnej kobiecie przyśniła się jej zamordowana córka, która wyjawiła, że zabójcą był jej mąż.
Duża zmiana dokonała się w ciągu XVIII i XIX w., kiedy to religijne, spirytualistyczne i symboliczne sposoby objaśniania snów zaczęły ustępować pola racjonalnym wyjaśnieniom upatrującym w snach efektów działania naturalnych procesów umysłowych. W dziele Observations on Man [Obserwacje na temat człowieka] z 1749 r. brytyjski filozof David Hartley wymienia trzy mechaniczne przyczyny śnienia, które wkrótce powszechnie zaakceptowano: „Po pierwsze, niedawno przyswojone wrażenia i pomysły, zwłaszcza te z minionego dnia. Po drugie, stan ciała, szczególnie żołądka i mózgu”. Trzecim źródłem marzeń sennych miały być „skojarzenia”, czyli sposób, w jaki odczucia i reakcje zapisują się w umyśle, który zdaniem wielu myślicieli epoki oświecenia miał stanowić podstawowy mechanizm uczenia się i zapamiętywania. Według Hartleya mentalne prawo skojarzeń działało również podczas snu, tyle że bez bodźców zmysłowych i nadzoru rozumu. Taki „niezakotwiczony” umysł „dryfuje od jednej rzeczy ku drugiej”, zdany na fluktuacje ciała.
Dzieła filozofów przyrody pokroju Hartleya stanowiły wkład w oświeceniowe starania, by raz na zawsze zerwać z otaczającym sen nimbem mistycyzmu. Amerykański ikonoklasta Thomas Paine dowodził w eseju z 1807 r., że biblijne proroctwa należy traktować jako „rozpasane plątaniny poszatkowanych obrazów i rozbuchanych idei”, wykorzystywane przez żądnych władzy duchownych do wodzenia wiernych za nos. Paine’owi nigdy nie udało się jednak zupełnie wyeliminować dawnego stylu mistycznego – zamiast tego doszło do fuzji rozsądku i mistycyzmu, a naturalne (medyczne) i paranormalne lub moralne interpretacje snów współistniały ze sobą przez cały wiek XIX. Gdy w Opowieści wigilijnej Charlesa Dickensa z 1843 r. Scrooge oświadcza duchowi Marleya: „Możesz być po prostu kawałkiem niestrawionej wołowiny, odrobiną musztardy, okruchem sera lub cząsteczką niedogotowanego kartofla” [tłum. Krystyna Tarnowska], nawiązuje do poglądów Hartleya i autorytetów lekarskich swojej epoki. Warto jednak zauważyć, że Dickens odwołuje się do obu porządków – podróże astralne Scrooge’a są przecież w tej historii jak najbardziej rzeczywiste. Pisarz oczekuje, że czytelnik – podobnie jak skąpy protagonista – otworzy serce na duchową rzeczywistość wykraczającą poza materialny świat musztardy i pieniądza.
Dickens wierzył, że sny mogą nam komunikować ważne treści, nawet jeśli przekaz jest uwarunkowany przez naszą fizjologię. Podobny pogląd wyznawała większość jemu współczesnych. Podręczniki do przepowiadania przyszłości przypisywały snom boskie pochodzenie, ale jednocześnie napomykały, że tym „pojawiającym się niedługo po zaśnięciu, zwłaszcza po spożyciu ciężkiej a pożywnej kolacji, nie należy poświęcać większej uwagi”. Wiedza na temat wpływu ciała na psychikę dawała asumpt do rozważań, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie. W latach 80. i 90. XIX w. Amerykańskie Towarzystwo Badań Parapsychicznych wysłuchało niejednej historii podobnej do przeżyć pana W. Zbliżone doniesienia powtarzano w prasie, zasypywanej listami od czytelników pragnących podzielić się swoimi nocnymi wizjami. Ich autorzy coraz częściej byli skłonni uzupełniać swoje opowieści o opis towarzyszących snom stanów fizycznych, umysł zaś przedstawiali jako maszynerię – „aparat intelektualny”, coś w rodzaju zegara, silnika czy aparatu fotograficznego. Nowe, naukowe podejście do psychologii nie wyparło całkowicie dawnego pojmowania śnienia, lecz odmieniło język, jakim śniący opisywali swoje doświadczenia.
Nagły przebłysk inspiracji
Pan W. może i odczuwał pewne rozbawienie w związku z odgadnięciem myśli słynnego poety, jednak zarazem szczerze wierzył, że oto doświadczył telepatii w stanie zawieszenia świadomości. Współcześni mu psycholodzy przypuszczali, że myśli biorą swój początek z niewidzialnych wibracji lub fal oddziałujących na mózg. Wystarczyłoby zatem, by te wibracje wydostały się poza pojedynczą czaszkę, a mogłoby dojść do transferu idei z jednego umysłu do drugiego. Zgodnie z XIX-wiecznymi teoriami psychologicznymi umysł osoby śpiącej był najbardziej podatny na wpływy z zewnątrz, pozbawiony chroniących go na jawie barier rozumu i uwagi.
Lowell sam niechcący dostarczył panu W. powodów do spekulacji, opowiadając o genezie swojego utworu. Podobno w dniach poprzedzających uroczystość ku pamięci poległych cierpiał na całkowitą blokadę pisarską i zmagał się z „uporczywą niemotą”. Stworzenie ody ku czci poległych w wojnie domowej latem 1865 r. było nie lada wyzwaniem nawet dla tak cenionego poety jak on. Wojska konfederatów skapitulowały w Appomattox zaledwie trzy miesiące wcześniej, a gdy tylko ludzie nabrali nadziei na pokój, doszło do zabójstwa Lincolna. Liczbę ofiar konfliktu szacowano na 750 tys. – ponad 2% całej amerykańskiej populacji. Umysł Lowella silił się do granic możliwości, by sprostać zadaniu, a przy tym przesiąknięty był ogólnym poczuciem rozpaczy panującym w całym kraju tuż po zakończeniu krwawej wojny. Psycholodzy badający podobne stany umysłu nie zdziwiliby się wcale na wieść o „nagłym przebłysku inspiracji”, lecz samemu Lowellowi zdawał się on działaniem jakiejś zewnętrznej siły sterującej jego piórem.
„Całość przyszła do mnie w jednym przypływie weny – wspominał poeta. – Poczułem się przytłoczony i tak przejęty, że całymi tygodniami dochodziłem do siebie”. Ciążyły mu skutki fizyczne – twierdził, że podczas twórczych zmagań schudł prawie 5 kg – oraz psychiczne, głównie osłabienie nerwowe wskutek ciężaru poruszanego tematu. Lowell utrzymywał, że większą część utworu napisał pomiędzy 22.00 a 4.00 w noc poprzedzającą ceremonię, co idealnie pasowało do opowieści pana W., którego dziwne doświadczenie nastąpiło w tym samym czasie, gdy poeta przeżywał największe natężenie męki twórczej. Być może duch ody dosłownie unosił się w powietrzu niczym elektryczność, magnetyzm czy inne niewidoczne siły opisywane przez XIX-wiecznych fizyków.
Jeśli tak było, należy uznać, że niewidzialne siły oddziałujące na umysł Lowella miały wyraźnie narodowy charakter. Jako poecie wyznaczono mu misję wyrażenia w słowach emocji nieuzdolnionych literacko rodaków przeżywających żałobę po krwawej wojnie. Nawet jeśli jego opis nagłego olśnienia w nocy 21 lipca jest podkoloryzowany, warto zwrócić uwagę, że Lowell celowo przedstawia proces twórczy w taki sposób, by podkreślić swoją rolę jako szczególnego przekaźnika emocji. Współcześni mu czytelnicy gładko przyjęliby wyjaśnienie, że psychiczna energia całego narodu przerosła możliwości pojedynczego medium i rykoszetem trafiła do innych, pomniejszych przekaźników – takich jak niewinny pan W., smacznie śpiący w pobliskim Cambridge.
Pseudoprzeczucia czy telepatia?
Na podstawie osobistych wzmianek zawartych w liście możemy zidentyfikować pana W. jako Charlesa Pickarda Ware’a, nauczyciela angielskiego i autora zbioru pieśni amerykańskich niewolników wydanego w latach 70. XIX w. Przedstawiając przypadek Ware’a w piśmie „Proceedings of the American Society for Psychical Research”, Josiah Royce, filozof z Harvard University, opisuje go jako „doskonały przykład pseudoprzeczucia”. Według Royce’a nieświadomy umysł Ware’a pod wpływem silnych emocjonalnych przeżyć towarzyszących wysłuchaniu utworu Lowella wytworzył fałszywe wspomnienie snu z poprzedniej nocy. Domysłom Ware’a dotyczącym telepatii Royce przeciwstawił psychologiczny argument oparty na sposobie działania umysłu. Jego zdaniem „pseudoprzeczucia mogą powstawać lub nasilać się pod wpływem snów” następujących już po rzekomo przewidzianym zdarzeniu. „Wskutek nagłej i przemożnej halucynacji wspomnienia” poruszony umysł lokuje dany sen w przeszłości, „by nadać mu rangę proroczą lub choćby telepatyczną”. Royce postrzegał przypadek pana W. jako zjawisko mieszczące się w spektrum wrażliwych stanów świadomości obejmujących np. czasową utratę rozumowej kontroli podczas snu, poetyckie uniesienia czy paranoiczne urojenia – każde z tych zjawisk mogłoby zaowocować niezwykłymi przeżyciami w rodzaju doświadczeń Ware’a.
Trudno przypuszczać, by opisując swój przypadek na użytek Amerykańskiego Towarzystwa Badań Parapsychicznych, Ware oczekiwał porównań do podopiecznych zakładów dla obłąkanych. Choć nie nazywa tego wprost, nie ulega wątpliwości, że we własnym przekonaniu doświadczył telepatii – prawdziwej, nieurojonej wspólnoty myśli. Taka perspektywa zdecydowanie różni się od opinii Royce’a, skłonnego upatrywać w historii Ware’a jakiejś patologii, lecz oba punkty widzenia odwoływały się do metodologii retorycznie powiązanych z duchem współczesnej nauki. Zarówno Ware, jak i Royce starali się wskazać racjonalne, uporządkowane procesy, eliminując możliwość działania jakichś nadprzyrodzonych sił. Zwolennicy wiary w telepatię postrzegali myśl jako zjawisko materialne lub energetyczne, zdolne do przemieszczania się między umysłami na zasadzie zbliżonej do działania elektryczności czy magnetyzmu. Stanowisko Royce’a podzielało wielu psychologów w drugiej połowie XIX w. – choć zgadzali się, że myśli powstają w wyniku działania fal bądź impulsów elektrycznych w komórkach mózgowych, wierzyli, że proces ten może zachodzić wyłącznie w obrębie pojedynczego umysłu. Przeżycia paranormalne musiały wynikać z usterek w mózgowej maszynerii, nie zaś działania zewnętrznych, nadprzyrodzonych sił.
Niebezpieczna niestabilność umysłu
Mimo sceptycznego nastawienia części naukowców zwykli ludzie całkiem poważnie wierzyli w możliwość spontanicznego, nieświadomego przekazywania myśli na odległość i traktowali ją jako szansę albo zagrożenie. Była to epoka, kiedy brzemienne w skutki idee rozprzestrzeniały się po kraju tajemniczymi kanałami. Od upowszechnienia się słowa drukowanego, przez telegraf, po kolej – nowe środki komunikacji pozwalały pokonywać czas i odległość, umożliwiały szybką wymianę informacji. Zainicjowały rozwój gospodarczy na niespotykaną dotąd skalę. Powstawały nowe formy inwestowania i handlu, zależne równie silnie od przepływu informacji, co od przepływu towarów. Łatwość komunikowania się stwarzała także wyzwania dla ustalonego porządku społecznego: dzięki niej robotnicy mogli się zrzeszać, a abolicjoniści i sufrażystki protestować. Niebezpieczne idee szerzyły się w niekontrolowany sposób i wielu żywiło obawy, że nie ograniczy się to tylko do mechanicznych środków komunikacji. Granica między technologią a telepatią zaczęła się zacierać, zwłaszcza gdy tacy lekarze jak William Carpenter porównywali działanie ludzkiego układu nerwowego do telegrafu i tłumaczyli, że jego zasięg może wykraczać poza pojedyncze ciało. Carpenter wierzył, że „siła nerwowa” jako forma elektryczności może „oddziaływać na odległość, umożliwiając mózgowi jednej osoby nawiązanie bezpośredniej dynamicznej komunikacji z mózgiem drugiego człowieka”. Ta popularna analogia sprowadzała kraj do ciała podatnego na masową histerię lub szaleństwo zapoczątkowane przez stan psychiczny pojedynczego obywatela.
Wiele amerykańskich prac medycznych i naukowych na ten temat ukazało się w latach 70. XIX w., co oznaczało, że ich autorzy mieli za sobą wspólne doświadczenie emocjonalnego i psychicznego poruszenia, jakim była wojna domowa. Na przykład Silas Weir Mitchell, lekarz i powieściopisarz z Filadelfii, przedstawiał przepuszczalność umysłu i możliwość chłonięcia cudzych myśli w jednoznacznie negatywnym świetle: gdyby ludzie mogli poznać nawzajem swoje prawdziwe myśli, „cała materia cywilizacji zostałaby spruta” – ostrzega jeden z jego literackich bohaterów. Podczas wojny Mitchell służył w szpitalu wojskowym w Turner’s Lane, gdzie obserwował długotrwałe skutki urazów układu nerwowego, prowadząc szczere rozmowy z mężczyznami, którzy rzeczywiście byli świadkami rozpadu społeczeństwa i walczyli na jego ruinach. W kolejnych dekadach pracy lekarskiej Mitchell z zaangażowaniem przekonywał pacjentów i opinię społeczną do konieczności wznoszenia barier psychicznych w obronie przed wpływem obcych umysłów. Choć media i osoby rzekomo obdarzone zdolnościami parapsychicznymi uważał za szarlatanów, jego obsesja na punkcie ochronnych barier umysłu i różnych scenariuszy ich penetracji wyraźnie wskazuje, że ogromnie przejmował się niestabilnością umysłu. Być może Mitchella – podobnie jak Walta Whitmana, również medyka z czasów amerykańskiej wojny secesyjnej – gnębiły „senne projekcje”, może on też skazany był na conocne „przemierzanie szpitali”. Zjawisko, które reporter wojenny Ambrose Bierce ochrzcił mianem „duchowego mroku”, zaowocowało czteroletnim okresem brutalnego zabijania się przez obie strony konfliktu zakończonego niepewną ugodą. Całe pokolenie miało żyć w lęku przed przemocą tlącą się pod powierzchnią zwyczajnego życia.
Balsam na rany
Inni jednak w siłach umysłu upatrywali wielkiego potencjału, szansy na poderwanie do boju ludzi z odległych wsi. Podczas wojny sny jednoczyły walczących pod wspólnym sztandarem w bardzo wymierny sposób. Pojawiały się także oczywiście w politycznych przemowach i wierszach – wystarczy wspomnieć Whitmana z jego zagrożonym „snem ludzkości, chwalebną Unią”. Sny i przeczucia wytwarzały więzi łączące cywilów, żołnierzy i oddalonych od nich przywódców, których wybory decydowały o ich życiu – odnosiło się to zwłaszcza do Abrahama Lincolna nawiedzającego sny walczących Amerykanów równie często, co korytarze Białego Domu. Sny wylewały się też ze stronic prywatnych listów, dzienników i prasowych relacji dotyczących rodzinnych spotkań. Chwile jasnowidzenia, przeczucia czy spotkania we śnie były formą przeżywania więzi z bliskimi na froncie. Na przykład pewnej lipcowej nocy w 1863 r. Sarah Oates śniła o swoim synu Johnie, rannym i umierającym. We śnie zobaczyła jego pochówek, uczestniczyła w złożeniu ciała syna w nieoznaczonym grobie. Działo się to w Gettysburgu w stanie Pensylwania, odległym o setki kilometrów od jej domu. Gdy dwa dni później kobieta otrzymała list z informacją o śmierci Johna, zdążyła już rozpocząć żałobę. Wiele rodzin hołubiło i opowiadało podobne historie. Działały jak balsam na rany i pomagały przybliżyć gwałtowny zgon na polu bitwy do XIX-wiecznego ideału „dobrej śmierci”, która powinna nastąpić w domu, w otoczeniu najbliższych. Psychiczne manifestacje rodzinnych uczuć w obliczu kryzysu miały stanowić dowód, że niewidoczne więzi mogą przetrwać nawet bratobójczą wojnę.
Sen umożliwiał zatem miłości i bliskości pokonywanie wielkich dystansów, a także kwestionował dominujące postrzeganie granic ludzkiej jaźni. Dzięki temu zyskiwał na znaczeniu i stawał się czymś więcej niż jedynie fizjologiczną funkcją mózgu podczas odpoczynku. W dawnych czasach panowało przekonanie o proroczej mocy snów – wierzono, że pozwalają one zajrzeć w przyszłość, niosą nadzieję (obietnicę, ostrzeżenie) dla świata na jawie. Oświeceniowe odrzucenie wiary w senne proroctwa oznaczało zmianę w postrzeganiu snów. Nie były już zesłaną przez Boga wizją przyszłych losów rodzin, społeczności czy narodów, lecz metaforą – wciąż jednak powiązaną z życiem wewnętrznym człowieka i sugerującą możliwość objawienia. Pewną satyryczną ilustrację koszmaru polityka okraszono przycinkami w stylu Thomasa Paine’a dotyczącymi żywotności zabobonów. Mimo to dzieło karykaturzysty przedstawiające Abrahama Lincolna targanego rozedrganymi marzeniami sennymi wpisywało się w tradycję ukazywania prezydenta kraju jako świeckiego proroka.
Zaledwie kilka lat przed wybuchem amerykańskiej wojny domowej artysta Louis Maurer stworzył zdecydowanie nieironiczny wizerunek George’a Washingtona śniącego o wolności i sprawiedliwości podczas wojny o niepodległość – sny prezydenta nie były zwykłą zachcianką, tylko wizualizacją celów i dążeń podzielanych zarówno przez generałów, jak i szeregowych żołnierzy. Przedstawienia czarnych niewolników wyraźnie pokazują, ile kosztowało ich odroczenie spełnienia tego snu. Ludzie równi sobie pod względem mechanizmów psychicznych powinni być także jednakowo zdolni do wyobrażania sobie lepszego życia, a zatem zasługiwać na równe traktowanie w demokratycznym państwie.
Tajemnicza praca snu
Ledwie zakończyły się zaciekłe walki w imię tych ideałów, gdy Charles Ware ocknął się nad ranem na kanapie w domu przyjaciela w Cambridge, dokąd się udał, by uczestniczyć w ceremonii upamiętniającej jego dawnych kolegów z uniwersyteckiej ławy. „Bądź gotów umrzeć za to, co tamci gotowi są wyśnić” – komunikat pojawił się nagle i w gotowych słowach, niczym telegram, wyrywając mężczyznę z niespokojnego snu. W tamtym okresie Ware był jeszcze młodym człowiekiem żywiącym literackie aspiracje. Choć sam nigdy nie odniósł sukcesu jako poeta, być może tamten moment duchowego połączenia ze słynnym Jamesem Russellem Lowellem utwierdził go w przekonaniu, że on również ma dostęp do zasobów poetyckiej weny. Jeśli jednak odsuniemy na bok obraz Ware’a jako natchnionego literata, jego doświadczenie zdaje się wpisywać w szerszą koncepcję śnienia jako (być może przesadnie) demokratycznej ścieżki wiodącej ku wspólnym uczuciom i działaniom. Brutalne wojenne przeżycia zdawały się dowodem, że emocje jednostek bywają zaraźliwe. Wspomniana fraza: „Bądź gotów umrzeć za to, co tamci gotowi są wyśnić” odnosi się wprost do wspólnego politycznego snu, dostatecznie silnego, by porwać studentów Harvard University i powieść ich na pole bitwy. Sny tego rodzaju – czy uznamy je za symbol bądź omen, jak życzą sobie jedni, czy też za mechaniczne zakłócenia, jak woleliby drudzy – bezsprzecznie odegrały istotną, wymierną rolę w życiu wielu XIX-wiecznych Amerykanów, a ich zdolność do podsuwania obywatelom katastroficznych wizji potrafiła oszołomić nawet zagorzałych sceptyków.
Anegdoty o sennej wspólnocie obrazują „pracę marzenia sennego” pojmowanego inaczej niż w późnych pismach Freuda. Oto sny „wykonywały pracę” w kontekście narracyjnym ludzkiego życia, objaśniając tajemnicze grupowe doświadczenia. Jednocześnie większość opinii publicznej śledziła najnowsze doniesienia psychologiczne i uznawała śnienie za fizjologiczną aktywność mózgu – efekt działania elektrycznych lub eterycznych impulsów przewodzonych na podobieństwo telegrafu. Niejasne pozostawało jedynie, gdzie należy umieścić granice nieświadomości: czy zawierają się one w pojedynczym umyśle, czy może stanowią część szerszej psychicznej wspólnoty? Oda Lowella zdawała się łączyć umysły dwóch nieznajomych sobie ludzi i łamać reguły autorstwa. Mimo naukowych wysiłków, by zracjonalizować i zindywidualizować zjawisko śnienia, w obliczu potrzeby zjednoczenia społeczeństwa wobec historycznych niepokojów sny odzyskały swój dawny gatunkowy ciężar.
Sny nie chcą dać się ujarzmić i zaprząc do praktycznych celów nauki czy sztuki. Lowell był tego najlepszym przykładem. Choć pojedynczy wers jego utworu wywarł piorunujące wrażenie na Charlesie Pickardzie Warze, całość nie porwała słuchaczy w uniwersyteckiej auli i nikt nie zadał sobie trudu, by przedrukować utwór w prasie. Mimo rozlicznych teorii ani poetom, ani psychologom nie udało się rozwikłać mechanizmów śnienia, natchnienia i empatii.
Pierwotnie tekst ukazał się w serwisie Publicdomainreview.org. Tytuł i śródtytuły zostały dodane przez redakcję „Przekroju”.