Czy da się stworzyć raj na ziemi? Miejsce, gdzie by się wszystkim dobrze mieszkało i pracowało? Na poziomie rzeczywistych bytów społecznych odpowiedź jest prosta: nie. Raj na ziemi to utopia, czyli – zgodnie z greckim źródłosłowem οὐ i τόπος – nie-miejsce, miejsce, które nie istnieje. Słowo to weszło do języków współczesnych w 1516 r., gdy Tomasz More opublikował książkę pod tym tytułem, opisującą krainę powszechnej szczęśliwości położoną na dalekiej wyspie u wybrzeży Ameryki Łacińskiej.
Utopia jest państwem równości i tolerancji, jego struktury oparte są na skomplikowanym, ale sprawiedliwym systemie demokratycznym. Nikt nie pracuje ponad siły i nie ma wyzysku, bo nie istnieje prywatna własność wyłączna. Każdy ma nie tylko prawo, lecz także obowiązek pracy. Nauka jest zajęciem, któremu każdy oddaje się z radością w czasie wolnym, aczkolwiek istnieją zawodowi uczeni, którym powierzane są różne odpowiedzialne funkcje. Do dziś czytelnicy spierają się, czy ta wyspa miała być opisem ideału, czy raczej satyrą na niedoskonałą rzeczywistość Anglii. Są też inne odmiany nierealnej wizji społecznej: eutopia, czyli dobre miejsce, dystopia, czyli miejsce złe, i heterotopia – miejsce odmienne, które istnieje poza głównymi nurtami życia społecznego. Takim miejscem może być pokój sztuki dla pracowników fabryki, gdzie kończy się hierarchia i każdy może się zachowywać swobodnie. Nie obowiązują regulaminy, jest tylko jedna zasada: trzeba się zajmować czymś twórczym (może to być po prostu kontakt ze sztuką, bycie aktywnym widzem czy słuchaczem). Takie miejsca opisują badacze organizacji, m.in. szwedzki profesor zarządzania Pierre Guillet de Monthoux.
Mimo że utopia z definicji nie istnieje, to wciąż o niej mówimy, piszemy i fantazjujemy. Jest więc taka płaszczyzna, na której jednak istnieje – płaszczyzna wyobraźni. Zygmunt Bauman pisał, że utopia gra ważną rolę progu przyszłości. Dzięki niej przyszłość ciągle wchodzi w interakcje z teraźniejszością i w tym procesie tworzy tę część naszej kultury oraz tożsamości, która znana jest jako historia. Pojawia się nie tylko w kulturze popularnej jako stale atrakcyjny pomysł na wizję przyszłego świata, ale przewija się także przez dyskurs naukowy. Bywa wyznacznikiem, inspiracją, ideą mobilizującą zniewolonych do boju przeciwko zniewalającym. Jest jakby złotym standardem idei społecznych, do którego przymierzane są idee i bardziej realne wizje przyszłości. Pomaga odpowiedzieć sobie na pytanie: czy na pewno chcemy zmierzać tam, gdzie zmierzamy? Wreszcie, jest czymś w rodzaju miary człowieczeństwa. Dlatego chociaż utopia nie może powstać w rzeczywistości, to może i powinna w wyobraźni, bo jest światłem, które pomaga zobaczyć, dokąd zmierza teraźniejszość. Utopia jest więc procesem twórczej wyobraźni polegającym na szukaniu granic naszych możliwości. A to jest kapitalnie ważne również w twardej rzeczywistości, bo – znów słowami Baumana – „zmieniając wyobraźnię, człowiek zmienia egzystencję”.
Można się też przyjrzeć efektom myślenia w kategoriach utopii, czyli organizowania śladami Don Kichota, o którym pisał zmarły niedawno amerykański profesor zarządzania James March. Przekonywał, że trzeba mieć wizję i powinna ona być nierealistyczna. Musi być wielka, porywająca, powinna mieć sens wykraczający poza wszelkie plany i programy działań. Wtedy można dzięki zwykłemu codziennemu organizowaniu zmieniać świat. Don Kichot miał w świecie teraźniejszości zastanej przywidzenia, ale w świecie możliwej przyszłości miał wewnętrzną prawdę, której był wierny i której blask chciał dzielić z innymi. To nie znaczy, że każdemu wizjonerowi musi się udać swoimi wizjami podzielić, choćby tylko z Sancho Pansą. Wiele wizji nigdy nie jest realizowanych. Jednak wiele popycha nas do działania, do wspólnego organizowania. Tak się dzieje w przypadku oddolnych organizacji ekonomicznych, które teraz badam, polskich i brytyjskich, takich jak Kooperatywa Dobrze, Pracownia Gier Szkoleniowych czy Access Space. Przypominają bardziej dziki ogród niż doskonale uporządkowaną wyspę. Piszę o tym w książce przygotowanej wspólnie z Zygmuntem Baumanem, Ireną Bauman i Jerzym Kociatkiewiczem, poświęconej zarządzaniu we współczesnych czasach.
W przypadku tych organizacji lepiej chyba mówić o Arkadii niż utopii: dzikiej, nie do końca poznanej. W Arkadii jest miejsce na cień i na tajemnicę, jest też przyroda, którą trzeba szanować, bo to ona jest tu głównym gospodarzem. Takiemu ogrodowi należy pozwolić rosnąć, z szacunkiem się po nim poruszać. Tak też czynią badani przeze mnie organizatorki i organizatorzy – eksperymentują, współdziałają z różnymi aspektami środowiska i z dążeniami z wewnątrz, które uważają za ważne i dobre. Są realistyczni i trzeźwi w działaniu, lecz ich ideały są wielkie – większość marzy o gospodarce dobra wspólnego, o społeczeństwie równości i sprawiedliwości społecznej. Ogrodnik Arkadii nie jest utopijnym marzycielem, ale realistycznym działaczem. Raczej współdziała z tym, co zastaje, niż stara się świat nagiąć do swoich pomysłów. To jest szczególnie ważne, gdy zależy nam na uszanowaniu złożoności. Podejście systemowe, kierunek dominujący w naukach zarządzania w połowie ubiegłego wieku, zwracało uwagę, że nie ma nic bardziej niebezpiecznego niż proste rozwiązania złożonych problemów. Co więcej, zasada znana jako prawo niezbędnej złożoności Ashby’ego głosi, że podsystem zarządzający (czyli kierownictwo) musi być co najmniej równie złożony jak system, którym kieruje (czyli organizacja). Jeśli chcemy naprawdę rozwiązać problemy, przed jakimi stoi ludzkość, możemy to robić przez codzienne organizowanie. Ale tylko takie, które uwzględnia różnorodność i czerpie z niej prawdę. Bez Arkadii nigdy nam się nie uda.