Pomiędzy żyznymi równinami Bengalu a wodami Oceanu Indyjskiego rozciąga się archipelag zielonych wysp, które dwa razy dziennie znikają w morzu. Hindusi wierzą, że w leśnym labiryncie delty Gangesu przetrwać mogą tylko ludzie o czystych sercach.
Godzinę przed wschodem słońca robi się jasno. Niebo pociągnięte pastelowym różem szybko traci mglistą powłokę. Wisząca nad wodą wilgoć zaraz ustąpi gorącu. Łodzie śpią jeszcze, zacumowane na środku rzeki. Za dwie szósta, jaskrawozłota kula wysuwa czubek znad leśnej gęstwiny. Od tej pory sprawy toczą się szybko. Za pół godziny upał będzie parzyć.
W chatach w głębi wyspy pierwsze odgłosy życia. Brzęk metalowych naczyń, plusk kąpieli w stawach przy domach, trzask drewna w glinianych piecach. I dęcie w muszle – znak, że odprawia się poranne pudźe dla krwiożerczej Kali, uosabiającego wytrwałość Wisznu i wyznawanej tylko w tych okolicach Bonbibi – jedynej w Indiach bogini czczonej przez hindusów i muzułmanów. Bonbibi to strażniczka lasów. Chroni ludzi przed Dakshin Raiem, demonem przyjmującym postać tygrysa ludojada. Wieśniacy wielbią ją w świątynkach, w każdym napotkanym drzewie, a także pod postacią ziemi. Ci, którzy żyją z „robienia dżungli” – rybacy i bartnicy pływający do lasu namorzynowego – zaraz po zejściu z łodzi dotykają ziemi i odprawiają rytuał mający zapewnić im bezpieczny powrót. Bonbibi jest władczynią Sundarbanów, wyspiarskiej krainy położonej u ujścia wielkiego Gangesu do Zatoki Bengalskiej. Miejscowi wierzą, że posłuszne są jej cyklony i dzikie bestie.
Sól ziemi
Cielęta muczą, uwiązane sznurami do latarni i paneli słonecznych zainstalowanych we wsi przez samorząd. W plastikowych beczkach moczą się dla nich zielone pędy i warzywne ścinki. Wokół łażą kozy – pochłaniają wszystko, co da się skubać. Shiv Pada Tarafdar jak zwykle nastawił radio na cały regulator. Jest przygłuchy i samotny, niewiele ma dziś zajęć. Do zbiorów ryżu jeszcze miesiąc. Kręci się więc po zapuszczonym ogrodzie, ubrany w przetartą gamchę – przewiązany na biodrach pas bawełny w czerwono-zieloną kratę, najskromniejsze ubranie, w razie potrzeby zmieniające się w ręcznik albo turban. Znów bolą go kolana. Po 77 latach życia wypełnionego karczowaniem, dźwiganiem worów z ryżem, kopaniem ziemi, wybieraniem błota z kanałów ma – jak większość ludzi w wiejskim Dayapurze – zwyrodnienia i zniszczone stawy.
Na glinianym piecu w podwórzu stoi osmolony garnek. Zimny. Dziś Tarafdar jeszcze nie jadł. Odkąd pięć lat temu żona opuściła go bez słowa i zamieszkała ze starszym synem w Kalkucie, gotuje sam. Wstyd mówić, ale dzieci się nim nie interesują, więc ich o pomoc nie prosi. Przed laty sprzedał całą rodzinną ziemię, aby opłacić ich edukację. Teraz, żeby przetrwać, najmuje się do pracy na cudzych polach. Stawka: 250 rupii, trzy i pół dolara za pełen dzień pracy. Jego ciało to szkielet wykrzywionych kości. Napierają od wewnątrz na cienką, pociemniałą skórę tak, jakby chciały się z niej wydostać.
Trzy domy dalej na podwórko wbiega 7-letni chłopiec, przytrzymuje na głowie butelkę z wodą. Stawia ją na zadaszonym klepisku przed chatą, obok tych, które zostały już napełnione. Przybiegł tu od kranu na skrzyżowaniu ścieżek – kilka lat temu wodę pitną doprowadzono z Kalkuty. Jest słona w smaku, ale bezpieczna. No i w ogóle jest. Wcześniej były tylko deszczówka i kilka niepewnych studni.
Tupot stóp chłopca nie spłoszył kotki, która leży przed domem i karmi trzy białe kocięta. Za nim na podwórko wchodzi babcia – pomału, z większą butlą. Ma na imię Gauri, a na nazwisko Mandal, jak większość ludzi we wsi. Jest drobna i zupełnie siwa. Skończyła 68 lat, ale odstające uszy i małe,