Tygrys nie patrzy w oczy Tygrys nie patrzy w oczy
i
Poranek na Sundarbanach. W oczekiwaniu na przypływ i pierwsze łodzie z turystami; zdjęcie: Paulina Wilk
Ziemia

Tygrys nie patrzy w oczy

Paulina Wilk
czyta: Paulina Wilk
Czyta się 27 minut

Pomiędzy żyznymi równinami Bengalu a wodami Oceanu Indyjskiego rozciąga się archipelag zielonych wysp, które dwa razy dziennie znikają w morzu. Hindusi wierzą, że w leśnym labiryncie delty Gangesu przetrwać mogą tylko ludzie o czystych sercach.

Godzinę przed wschodem słońca robi się jas­no. Niebo pociągnięte pastelowym różem szyb­ko traci mglistą powłokę. Wisząca nad wodą wilgoć zaraz ustąpi gorącu. Łodzie śpią jeszcze, zacumowane na środku rzeki. Za dwie szósta, jaskrawozłota kula wysuwa czubek znad leśnej gęstwiny. Od tej pory sprawy toczą się szybko. Za pół godziny upał będzie parzyć.

W chatach w głębi wyspy pierwsze odgłosy życia. Brzęk metalowych naczyń, plusk kąpieli w stawach przy domach, trzask drewna w glinianych piecach. I dęcie w muszle – znak, że odprawia się poranne pudźe dla krwiożerczej Kali, uosabiającego wytrwałość Wisznu i wyznawanej tylko w tych okolicach Bonbibi – jedynej w Indiach bogini czczonej przez hindusów i muzułmanów. Bonbibi to strażniczka lasów. Chroni ludzi przed Dakshin Raiem, demonem przyjmującym postać tygrysa ludojada. Wieśniacy wielbią ją w świątynkach, w każdym napotkanym drzewie, a także pod postacią ziemi. Ci, którzy żyją z „robienia dżungli” – rybacy i bartnicy pływający do lasu namorzynowego – zaraz po zejściu z łodzi dotykają ziemi i odprawiają rytuał mający zapewnić im bezpieczny powrót. Bonbibi jest władczynią Sundarbanów, wyspiarskiej krainy położonej u ujścia wielkiego Gangesu do Zatoki Bengalskiej. Miejscowi wierzą, że posłuszne są jej cyklony i dzikie bestie.

Sól ziemi

Cielęta muczą, uwiązane sznurami do latarni i paneli słonecznych zainstalowanych we wsi przez samorząd. W plastikowych beczkach moczą się dla nich zielone pędy i warzywne ścinki. Wokół łażą kozy – pochłaniają wszystko, co da się skubać. Shiv Pada Tarafdar jak zwykle nastawił radio na cały regulator. Jest przygłuchy i samotny, niewiele ma dziś zajęć. Do zbiorów ryżu jeszcze miesiąc. Kręci się więc po zapuszczonym ogrodzie, ubrany w przetartą gamchę – przewiązany na biodrach pas bawełny w czerwono-zieloną kratę, najskromniejsze ubranie, w razie potrzeby zmieniające się w ręcznik albo turban. Znów bolą go kolana. Po 77 latach życia wypełnionego karczowaniem, dźwiganiem worów z ryżem, kopaniem ziemi, wybieraniem błota z kanałów ma – jak większość ludzi w wiejskim Dayapurze – zwyrodnienia i zniszczone stawy.

Na glinianym piecu w podwórzu stoi osmolony garnek. Zimny. Dziś Tarafdar jeszcze nie jadł. Odkąd pięć lat temu żona opuściła go bez słowa i zamieszkała ze starszym synem w Kalkucie, gotuje sam. Wstyd mówić, ale dzieci się nim nie interesują, więc ich o pomoc nie prosi. Przed laty sprzedał całą rodzinną ziemię, aby opłacić ich edukację. Teraz, żeby przetrwać, najmuje się do pracy na cudzych polach. Stawka: 250 rupii, trzy i pół dolara za pełen dzień pracy. Jego ciało to szkielet wykrzywionych kości. Napierają od wewnątrz na cienką, pociemniałą skórę tak, jakby chciały się z niej wydostać.

Przed zmrokiem nastaje drugi odpływ, z każdą minutą łódź przesuwa się wolniej, ostrożniej; zdjęcie: Paulina Wilk

Trzy domy dalej na podwórko wbiega 7-letni chłopiec, przytrzymuje na głowie butelkę z wodą. Stawia ją na zadaszonym klepisku przed chatą, obok tych, które zostały już napełnione. Przybiegł tu od kranu na skrzyżowaniu ścieżek – kilka lat temu wodę pitną doprowadzono z Kalkuty. Jest słona w smaku, ale bezpieczna. No i w ogóle jest. Wcześ­niej były tylko deszczówka i kilka niepewnych studni.

Tupot stóp chłopca nie spłoszył kotki, która leży przed domem i karmi trzy białe kocięta. Za nim na podwórko wchodzi babcia – pomału, z większą butlą. Ma na imię Gauri, a na nazwisko Mandal, jak większość ludzi we wsi. Jest drobna i zupełnie siwa. Skończyła 68 lat, ale odstające uszy i małe,

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Superekspres himalajski Superekspres himalajski
i
zdjęcie: Kalle Kortelainen/Unsplash
Wiedza i niewiedza

Superekspres himalajski

Paulina Wilk

Sile jego marzeń uległ nawet chiński reżim. Zarażający optymizmem Nepalczyk jako jedyny został w tym roku wpuszczony na położoną w Tybecie Sziszapangmę. Ta góra poddała się mu ostatnia. W rekordowym tempie zdobył wszystkie 14 ośmiotysięczników.

Warunki nie rozpieszczały, aż tu nagle – pogoda dla bogaczy. W nocy z wtorku na środę 22 maja 2019 r. wokół Everestu, najwyższej góry świata, utworzyło się okno sprzyjającej aury. Wiał słaby wiatr, był lekki opad śniegu i przejrzyste niebo. Wszyscy chcieli wejść. Wszyscy, czyli 200 wspinaczy z wydanymi przez Nepalczyków pozwoleniami i ponad 100 pomocników – przewodników i Szerpów. Czekali na tę szansę w namiotach od kilkunastu dni, dla wielu było to marzenie życia, drogo ich kosztowało. Nikt nie zamierzał odpuścić, a na Evereście nie było też nikogo, kto mógłby zapanować nad silnym pragnieniem tak dużej grupy. Spośród 59 oficerów łącznikowych – wyznaczanych obligatoryjnie przez rząd Nepalu do opieki nad ruchem i zdarzeniami na tej górze – w bazie zjawiło się zaledwie pięciu. I nie chcieli wchodzić wyżej. To niezaaklimatyzowani urzędnicy państwowi, źle znoszą duże wysokości, ich kompetencje są teoretyczne. A właśnie ci łącznicy powinni powstrzymać część ekip przed wyjściem na szczyt i udrożnić ruch na pionowej trasie.

Czytaj dalej