W bezliku wysp greckich trzeba sobie znaleźć jedną i zawrzeć z nią duchowy związek. Bo kto by dzisiaj sprostał wszystkim, skoro na każdej czyha inna przygoda?
Grecja to światło – uważa Tzeli Hadjidimitriou, urodzona na wyspie Lesbos fotografka i twórczyni krótkich filmów poetycko-dokumentalnych, która dzisiaj mieszka w Atenach. Wystarczy, że samolot znajdzie się w greckiej przestrzeni powietrznej, a już wszystko staje się wielowymiarowe. W każdym zakątku Grecji światło jest inne i wciąż się zmienia, kiedy przez chmury, po zboczach gór i powierzchni wód ześlizguje się z nieba na ziemię, przekształcając wszystko, czego dotknie. „Być może gdybym urodziła się gdzie indziej, nie zostałabym fotografką” – mówi Hadjidimitriou w rozmowie z „Greek City Times”. Na Lesbos, gdzie dorastała i gdzie jej zdaniem światło jest wyjątkowe nawet jak na Grecję, nie potrafiła oprzeć się jego magii i w wieku 12 lat zaczęła fotografować pejzaż. Temu, kto myśli, że przy takim świetle robienie zdjęć musi być łatwe, proponuję, żeby spróbował swoich sił na plaży w Skala Eresu albo nad zatoką koło mityleńskich term – niech uchwyci kładącą się tam na wodzie ni to słoneczną, ni to księżycową poświatę, co chwila odrobinę inną i przez to wciąż umykającą, i nie wpadnie przy tym w pułapkę pstrykania bez końca. Mnie się nie udało. Hadjidimitriou – tak. Jej zdjęcia z wyspy Safony to wspaniałe portrety miejsc ukazujące zmienną pogodę czasu i przestrzeni.
Mit o szczęściu
Wyznam lirycznie i bez ogródek: darzę tę wyspę uczuciem tak jak Tzeli Hadjidimitriou. Miejmy to za sobą. Oczywiście poza Lesbos w archipelagu Wysp Egejskich Północnych są jeszcze inne wyspy i wysepki, a oprócz nich istnieją – rozsypane na morzu jak gwiazdozbiory na niebie – archipelagi Wysp Egejskich Południowych, Jońskich i Sarońskich, o Sporadach, Krecie i wyspach przybrzeżnych nie wspominając. Myślę jednak, że w tym bezliku wysp greckich trzeba sobie znaleźć jedną i zawrzeć z nią duchowy związek, bo kto by dzisiaj sprostał wszystkim, skoro na każdej czyha inna przygoda? Na jednej cyklop Polifem pożre twoich towarzyszy, na innej czarodziejka Kirke spróbuje zamienić cię w świnię, na jeszcze innej słodka jak morfina nimfa Kalipso zatrzyma cię przy sobie na długie lata, aż prawie zapomnisz, kim wcześniej byłaś. A jeszcze przecież czekają Scylla i Charybda, rozśpiewane syreny i spragnione kontaktu duchy z Hadesu. W czasach późnego kapitalizmu nawet krezus, którego byłoby stać na sabbatical trwający pół życia, nie zdołałby powtórzyć wędrówki Odysa – dzisiaj już tak epicko nie żyjemy. Sens naszego istnienia nie rozciąga się w przestrzeni długiej i szerokiej jak Morze Śródziemne – rozpadł się na luźne epizody i trzeba go szukać metodą punktowych odwiertów: w wierszu, w eseju, na wybranej wyspie.
Oraz – last but not least – na urlopie. Odwieczne marzenie ludzkości o ucieczce od własnego życia i inspirującej wędrówce po bezkresach Nieznanego urzeczywistnia się dla nas najczęściej w granicach dwutygodniowych odcinków czasu, które człowiek wyrywa turbokapitalistycznej Bestii na podstawie Kodeksu pracy. Marzenie to – rzecz zrozumiała u mieszkańców Północy – często przybiera postać tęsknoty za wyidealizowanym Południem ze szmaragdowym morzem, słońcem i palmami, które przez okrągły rok uginają się pod ciężarem kokosów i daktyli. I leży blisko praobrazu Wysp Szczęśliwych. Wszyscy nosimy tę utopię w sobie – to mit o szczęściu, które pokrywa się z kawałkiem przestrzeni oddzielonej od stałego lądu i codziennej mordęgi.
Co prawda w mitologii greckiej Wyspy Szczęśliwe były częścią Hadesu i żeby tam trafić, trzeba było umrzeć, ale kłopotliwym tym szczegółem przestano się przejmować już w starożytności. W średniowieczu zaś i renesansie poszukiwania upragnionych Wysp w przestrzeni geograficznej ruszyły pełną parą i objęły cały północno-wschodni Atlantyk. A kiedy okazało się – bo, o dziwo, tak się okazało – że szczęścia nie ma ani na Wyspach Kanaryjskich, ani na Maderze, ani na Azorach, ani na Wyspach Zielonego Przylądka, ani w ogóle nigdzie w pobliżu, Wyspy Szczęśliwe zaczęły wieść żywot metafory i swobodnie przemieszczać się we wszystkich kierunkach: do Polinezji, na Karaiby, na Bałtyk i do krainy abstrakcji. Nawet marzenie Mickiewicza o szczęściu w jednym z wierszy lozańskich przybrało kształt podobny do wyspy: „Uciec z duszą na listek…”. Leonard Cohen szukał sztucznych rajów na greckiej wyspie Hydra, by w końcu stwierdzić: „I don’t get high with LSD”. Dla Miłosza z kolei życie na wyspach oznaczało arystokratyczną odmowę uczestnictwa w kulturze masowej i postmodernistycznym mieszaniu wszystkiego ze wszystkim bez hierarchii i różnicy. Pojawiły się też próby odwrócenia toposu do góry nogami – najbardziej monumentalną pozostaje Archipelag GUŁag Aleksandra Sołżenicyna. A ostatnio praobraz wyspiarskiego szczęścia odnawiają i zarazem dekonstruują na własnej skórze uchodźcy z nieuprzywilejowanych części świata, którzy z narażeniem życia przedostają się na Lesbos czy Lampedusę, by trafić tam za druty przejściowych obozów.
Tylko biura podróży bezwstydnie twierdzą, że znają współrzędne Wysp Szczęśliwych. Spośród wszystkich rajskich destynacji wyspy greckie wyróżnia demokratyczna dostępność – jest ich dużo, leżą niedaleko i są stosunkowo niedrogie. Biura twierdzą, że je sprzedają, ale w rzeczywistości sprzedają tylko hotele, do których klient jest potem przywiązany węzłem all-inclusive jak Prometeusz do skał Kaukazu – ze szkodą dla wątroby. Z oferty biur można czasem skorzystać, bo bywa tańsza niż samodzielnie rezerwowany przelot i noclegi, oszczędza też organizacyjnego wysiłku, na który nie zawsze ma się ochotę, ale warto wcześniej skalkulować, czy codzienna ucieczka z hotelu nie pochłonie zbyt wiele sił i środków. Na Lesbos pochłania – strefy turystyczne są tam rozmieszczone w rejonach odległych od miejsc, w których najbardziej chciałoby się przebywać, więc wydostawanie się z nich dzień w dzień jest grą niewartą świeczki.
Mit o czasie
„Przejmuje mnie groza Południa” – wyznała Maria Janion w książce Czy będziesz wiedział, co przeżyłeś. Bo Południe to szaleństwo i śmierć. Pierwotna scena, na której Europejczykom objawił się tragizm istnienia: w ostrym południowym słońcu Edyp zamordował swego ojca Lajosa. Anna Kowalska w powieści Safona pisze z kolei o greckim szaleństwie południowej godziny, kiedy bożek Pan ugania się za nimfami, a śmiertelnicy tracą rozum, pogrążając się w orgii zmysłów. Właśnie w południe na Południu pustelników dręczyły szczególnie wredne demony. I nie bez powodu mówi się przecież, że komuś odbiła palma. Ale nie trzeba aż takich skrajności, by zrozumieć, że wyspy greckie nie są krainą szczęśliwości z turystycznych folderów. Ich piękno nie na tym polega, że pyszni się i błyszczy – w gruncie rzeczy jest to piękno zgrzebne, prowincjonalne i podupadłe. Zmatowione kurzem i przy całej świetlistości jednak odrobinę smutne.
Na Lesbos widać to lepiej niż na wyspach z pierwszych miejsc rankingów popularności, takich jak Kreta czy Santoryn, bo tam istotę rzeczy zasłaniają atrakcje z listy światowego dziedzictwa UNESCO: pałac w Knossos, weneckie porty i białe domki z kamienia. Na Lesbos nic nie przeszkadza: światło spada tu na granatowe morze, gaje oliwne i kamienne pustkowia, na kozy, owce i osły, i na puste miejsce po Safonie, która się na wyspie poetów urodziła i po której nic nie zostało, jeśli nie liczyć strzępów papirusu z urywkami jej miłosnych pieśni. Spada na wiosenne asfodele i anemony, na uschłą trawę środka lata, na rodzące w bólach winorośle i oliwki. Na uchodźców i ich nadzorców w obozie Moria. Na lesbijki w Eresos, na migrujące ptaki i na miejscowych everymanów, którzy kryją się przed nim w oparach anyżowej melancholii. Jest tak intensywne, że aż zdaje się dotykać granicy, za którą czai się mrok. Grecja to świeża figa z czerwonym wnętrzem, gęsta słodycz i spływający po palcach sok. Dojrzałość owocowania. Pełnia tak pełna, że za nią może być już tylko zmierzch i kres.
„Nie da się zrozumieć czasu – mówi chińska poetka Lan Lan w filmie Tzeli Hadjidimitriou W poszukiwaniu Orfeusza. – To jakby wieczna chwila, w której jesteś ty i w której jest wszystko, również umarli”. Kiedy Hadjidimitriou widzi światło, Lan Lan widzi czas, a przecież obie patrzą na to samo: na północne wybrzeże Lesbos, gdzie morze wyrzuca dzisiaj uchodźców, tak jak przed wiekami wyrzuciło lirę i śpiewającą głowę Orfeusza. Lan Lan czasem się wydaje, że widzi, jak na wodzie unosi się jego czaszka, choć według mitu głowę poety wyłowiono i pochowano na wyspie. Mit jednak ma to do siebie, że lubi opowiadać się wciąż na nowo, więc nie tylko poetka Lan Lan, ale każdy Lesbijczyk w filmie Hadjidimitriou ma swoją wizję mitu Orfeusza na miarę własnej wyobraźni i doświadczeń. I każda z tych wizji, w tym samym stopniu, w jakim tłumaczy orficki los, odsłania również tego, kto ją opowiada. „Orfeusz? Tak, słyszałam. Chodziłam do szkoły, kiedy to się stało” – mówi do kamery starsza Greczynka. „Wielki był z niego kobieciarz!” – rzuca hulaka z kafenionu. Opowiedz mi swój mit, a powiem ci, kim jesteś. Zamiast mitu możesz opowiedzieć wyspę.