Ucieczka w apokalipsę Ucieczka w apokalipsę
i
Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 1626 1976 r.
Wiedza i niewiedza

Ucieczka w apokalipsę

Tomasz Stawiszyński
Czyta się 13 minut

To może być luksusowo wy­posażony schron, przed laty użytkowany przez amerykańską armię, położony gdzieś na bezdrożach stanu Indiana. Jeśli porządnie dociśniesz pedał gazu, z dowolnej lokalizacji na Środkowym Zachodzie albo Wschodnim Wybrzeżu dojedziesz tam mniej więcej w ciągu 24 godzin.

Solidna konstrukcja z czasów zimnej wojny, zaprojektowana specjalnie na okoliczność konfliktu nuklearnego, gwarantuje przetrwanie nawet w najbardziej ekstremalnych warunkach. Wprawdzie z zewnątrz wszystko wygląda cokolwiek siermiężnie, ale za to wnętrze przypomina porządny czterogwiazdkowy hotel. Fotele obite skórą, wygodne pokoje sypialne, telewizory Ultra HD na ścianach oraz świetnie wyposażone kuchnie, w których – na razie – urzędują wyłącznie małe, uśmiechnięte lalki w kucharskich uniformach.

Ale może to być także wybudowana w późnych latach 40. XX w. baza militarna na terenie Dakoty Południowej. Owszem, nie prezentuje się aż tak ekskluzywnie, ale składa się z równie niezniszczalnych obiektów, które „są w stanie wytrzymać praktycznie wszystko”. Tutaj masz do wyboru dwie opcje. Albo droższy, prywatny bunkier, albo kawałek przestrzeni w bunkrze zbiorowym. A dokładniej: łóżko i dostęp do niewielkiego saloniku z kanapami i stołem. Cokolwiek wybierzesz, dostajesz gwarancję, że być może już niebawem otaczać cię będą wyłącznie ludzie podobnie myślący i równie jak ty zapobiegliwi. W ich towarzystwie z pewnością nie będziesz się nudzić.

Jeśli natomiast jesteś mieszkańcem Europy i nie zamierzasz przenosić się do Stanów, może to być twój własny, osobny segment o powierzchni 230 m², mieszczący się w jednym z największych i najlepiej zabezpieczonych podziemnych kompleksów wojskowych na świecie. Jeszcze w poprzedniej epoce skonstruowali go przewidujący specjaliści ze Związku Radzieckiego. Dniami i nocami pieczołowicie drążyli sztolnie i komnaty wewnątrz Lasu Turyńskiego, pasma gór rozciągającego się od Turyngii do Bawarii. Ich wysiłek okazał się nadzwyczaj opłacalny, bo dzisiaj to właśnie tam – a precyzyjniej rzecz ujmując w okolicach miejscowości Rotstein – masz szansę sobie i swoim bliskim zagwarantować bezpieczną przystań.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Jak się tam dostaniesz, kiedy przyjdzie pora? W każdym przypadku – oczywiście za odpowiednią opłatą – możesz liczyć na profesjonalny transport. Helikoptery przystosowane do lądowania w najtrudniejszych warunkach, niezatapialne łodzie albo równie odporne na kaprysy środowiska zewnętrznego opancerzone samochody odbiorą cię, skądkolwiek zechcesz, i dostarczą tam, gdzie czeka wykupione zawczasu ocalenie.

Skoro jednak jesteś człowiekiem wybitnie ostrożnym i nie daje ci spokoju myśl, że w krytycznym momencie żaden helikopter do ciebie nie doleci, łódź nie dopłynie, a samochód nie dojedzie – nie martw się, istnieje jeszcze inne rozwiązanie. A mianowicie sporych, ale nieprzesadnie, rozmiarów kapsuły – wykonane ze stali odpornej na „wszystko, co cię może spotkać ze strony matki ziemi albo ludzkości” – które spokojnie da się zainstalować w domowym ogródku. Żeby w takiej kapsule całkiem wygodnie żyć, potrzebujesz tylko trochę zewnętrznej infrastruktury: źródła wody, miejsca na wypompowywanie nieczystości, zbiornika z paliwem. Poza tym będziesz stuprocentowo samowystarczalny. Przynajmniej przez rok, bo właśnie na tyle wystarczą zgromadzone w kapsule zapasy.

Pamiętaj jednak, że czas ucieka i z każdą chwilą jest go coraz mniej na podjęcie decyzji, którą opcję wybierasz. Mówią o tym zarówno prastare proroctwa, jak i najnowsze przewidywania naukowców zajmujących się klimatem. Co bardziej przemawia do twojej wyobraźni – owiane nimbem tajemnicy mitologie czy raczej technokratyczne analizy podane w formie skomplikowanych, uczonych obliczeń? Inwazja z kosmosu albo opłakane skutki gniewu wszechwładnego bóstwa czy raczej kataklizm ekologiczny wywołany rabunkową gospodarką i efektem cieplarnianym?

Niezależnie od twoich osobistych preferencji jedno jest pewne.

Globalna katastrofa nadciąga.

Jest tuż-tuż.

Przetrwają najbogatsi

To wcale nie jest fragment scenariusza kolejnego hollywoodzkiego blockbustera, naszpikowanego efektami specjalnymi i umiejętnie grającego na rozmaitych naszych obawach czy obsesjach. To jak najbardziej realna oferta z katalogu firmy Vivos, największej chyba organizacji zajmującej się sprzedażą obiektów, które mają swoim mieszkańcom zapewnić przetrwanie po nieuchronnie zbliżającej się apokalipsie. Ceny wahają się od kilku tysięcy do kilku milionów dolarów. A chętnych nie brakuje. Dlatego od niedawna firma rozszerzyła swoją działalność także na rynek europejski.

Tożsamość klientów objęta jest oczywiście najściślejszą tajemnicą, jak jednak wynika z ustaleń Evana Osnosa, publicysty „New Yorkera”, rekrutują się oni w ogromnej mierze spośród wysoko wykwalifikowanych ekspertów z Doliny Krzemowej oraz najbogatszych amerykańskich biznesmenów. Czy to nie paradoks – zastanawia się Osnos w opublikowanym w styczniu 2017 r. eseju pod tytułem Doomsday Prep for the Super-Rich (Superbogacze szykują się na apokalipsę) – że to właśnie ludzie, którym niczego nie brakuje i których życie opływa w luksusy oraz materialne dobra, najbardziej fantazjują o utracie tego wszystkiego?

Podobne trendy dostrzegł także Douglas Rushkoff, amerykański medioznawca i socjolog. W opublikowanym na łamach Medium.com­ eseju Survival of the richest (Przetrwają najbogatsi) – który, nawiasem mówiąc, momentalnie stał się absolutnym przebojem Internetu – Rushkoff zrelacjonował swoje niecodzienne spotkanie z kilkoma amerykańskimi bogaczami. Miał wygłosić dla nich wykład o przyszłości technologii, szybko się jednak okazało, że jego słuchaczy interesuje zgoła coś innego. A mianowicie: jak przetrwać Wydarzenie („The Event”).

Jak się odpowiednio nań przygotować? Jak się zabezpieczyć przed jego niszczącymi konsekwencjami? Gdzie lepiej szukać schronienia – na Alasce czy w Nowej Zelandii? I czy po globalnym kataklizmie pieniądze w ogóle będą miały jakąkolwiek wartość? A jeśli nie, to w jaki sposób skłonić ochroniarzy, żeby nadal byli posłuszni swoim pracodawcom? Czy istnieją jakieś urządzenia dyscyplinujące, które można trwale zamontować w ich ciałach? A może należy zastosować jakieś specjalne psychologiczne techniki wywierania wpływu? Takie to między innymi pytania zadawali sobie „superbogaci mężczyźni ze szczytu drabiny świata funduszy hedgingowych”.

Ale przecież nie tylko oni obawiają się radykalnego nieszczęścia. Badania opinii publicznej pokazują, że spory procent przedstawicieli zachodnich społeczeństw wierzy, że nadchodzi globalna katastrofa. Wyobrażana pod rozmaitymi postaciami – od kolapsu klimatycznego aż po… zmasowany atak zombi.

Wbrew pozorom nie jest to wcale taki znowu egzotyczny lęk. Według sondażu przeprowadzonego w minionym roku na zamówienie serwisu NOW TV niemal 25% Brytyjczyków całkiem poważnie liczy się z taką właśnie możliwością. To jednak tylko ułamek tej apokaliptycznej manii albo może histerii, która wprost rozkwita na naszych oczach. Na ekranach kin i telewizorów królują apokaliptyczne i postapokaliptyczne produkcje. Zegar zagłady – wskaźnik zagrożenia katastrofą nuklearną opracowany przez naukowców z University of Chicago – pokazuje raptem dwie minuty do północy (stan na styczeń 2019). To oczywiście nie dosłowne, tylko symboliczne dwie minuty – w ten sposób eksperci dają do zrozumienia, że ryzyko kryzysu atomowego jest bardzo wysokie. Perspektywa trzeciej wojny światowej wydaje się zupełnie realna. Internet pęka od mniej lub bardziej domorosłych proroctw „dni ostatnich”. A rynek schronów zdolnych przetrwać „praktycznie wszystko”, na którym tak doskonale radzi sobie firma Vivos, rozwija się wyjątkowo dynamicznie.

Archetyp od początku do końca

Może naprawdę nadchodzi koniec świata, a my wszyscy to przeczuwamy. Ale może też być tak, że w dzisiejszej kulturze szczególnie mocno zaktywizowała się pewna archetypowa, prastara fantazja, mit fundamentalny dla zachodniej wyobraźni.

Mity i fantazje mają zaś to do siebie, że potrafią w sposób niebywale silny oddziaływać na ludzkie zachowania i działania. Przedwcześnie zmarły angielski historyk Nicholas Goodrick-Clarke, autor klasycznej już dzisiaj pracy Okultystyczne źródła nazizmu, pisał: „[…] dla historyków wyszkolonych tylko w ocenie konkretnych wydarzeń ten ulotny świat fantazji może się wydać nieco złudny. Obstawaliby przy tym, że zmiany historyczne i polityczne są kierowane wyłącznie przez realne, materialne interesy. Jednakże i fantazje mogą uzyskać status przyczyny, jeśli zostaną zinstytucjonalizowane w formie wierzeń, wartości i grup społecznych. Fantazje są również ważną oznaką zbliżających się zmian kulturowych i działań politycznych” [tłum. Jerzy Prokopiuk].

Cóż takiego zatem o współczesnej kulturze mówią nam te przenikające zbiorową świadomość wyobrażenia nadciągającej apokalipsy? Oczywiście, specjaliści od klimatu od dawna przestrzegają, że – o ile aktualne trendy eksploatacji środowiska naturalnego nie zostaną zahamowane – gatunek homo sapiens nie będzie już dłużej w stanie egzys­tować na Ziemi. Jednak możliwy jest tu cały szereg postaw: od racjonalnej mobilizacji, mającej na celu stopniowe rozwiązywanie konkretnych, istniejących problemów, aż po ugrzęźnięcie w apokaliptycznych fantazjach. Wydaje się, że zarówno na poziomie kultury masowej, jak i przekonań finansowej elity mamy dzisiaj do czynienia z intensyfikacją tego ostatniego procesu.

Wyobrażenie końca świata nie jest jednak żadnym nowoczesnym wynalazkiem, tylko w pełnym tego słowa znaczeniu archetypem. A zatem wpisane jest w zachodnią kulturę od samych jej chrześcijańskich czy raczej judeochrześcijańskich podstaw. Pierwsi chrześcijanie – o czym dzisiaj często zapominamy – byli szczerze i żarliwie przekonani o rychłym drugim przyjściu Chrystusa. Miało się ono dokonać jeszcze za ich życia. Ta szczególna eschatologiczna atmo­sfera – tzn. nasycona poczuciem, że się żyje w czasach ostatecznych – przeniknęła do chrześcijaństwa z ówczesnego judaizmu. Do judaizmu zaś dostała się za pośrednictwem mitologii orientalnych, w szczególności irańskich, a także babilońskich i egipskich. W Apokalipsie św. Jana – proroczej księdze Nowego Testamentu, której powstanie datuje się zazwyczaj na koniec I w. n.e. – kilkakrotnie pojawiają się słowa „chwila jest bliska”. Zdaniem historyków przekonanie, że ponowne przyjście nastąpi lada moment, utrzymuje się w chrześcijaństwie mniej więcej do połowy II w. Dopiero potem, stopniowo, zmienia się w oczekiwanie, którego horyzont nie jest sprecyzowany. W zachodniej wyobraźni na trwałe zapisuje się wówczas archetyp końca czasów, któremu – jak zapowiada Objawienie św. Jana – towarzyszyć będzie seria spektakularnych zdarzeń zakończona powszechnym sądem nad ludzkością.

Mircea Eliade, wybitny rumuński religioznawca (a zarazem człowiek o bardzo mrocznej, faszystowskiej przeszłości), twierdził, że to wyobrażenie apokalipsy czy w każdym razie spektakularnego końca świata jest ceną za historyczność zachodniej kultury. Za to, innymi słowy, że mamy przeszłość i przyszłość, że myślimy w kategoriach początku i końca. W społecznościach archaicznych – a także w kulturach wschodnich, np. w hinduizmie czy buddyzmie – operowano, a gdzieniegdzie wciąż operuje się bowiem zupełnie inną wizją czasu. Zamiast judeo­chrześcijańskiej liniowości, z początkiem i końcem, o których decyduje wszechwładne bóstwo, mamy tam do czynienia z cyklicznością. W takim modelu pojęcie apokalipsy nie ma żadnego sensu, czas bowiem nie płynie od punktu A­ do punktu B, lecz po okręgu. Każdy koniec jest więc tam jednocześnie początkiem, każdy początek zaś końcem, a wszystko nieustannie powraca i powtarza się w nieskończoność. Tymczasem judeo­chrześcijańską liniowość – rozpoczętą wygnaniem z rajskiego ogrodu, w którym panował błogi bezczas – cechuje nieubłagane dążenie do wypełnienia się dziejów, jakiegoś ostatecznego rozwiązania, zakończenia, domknięcia.

I właśnie z tego powodu w zachodnią wyobraźnię wpisane jest ciągłe oczekiwanie na tragiczny koniec, poczucie nieuchwytnego, ale wciąż majaczącego gdzieś na horyzoncie zagrożenia. Niekiedy – np. w fundamentalistycznie pojmowanych religiach – zdefiniowanego bardzo precyzyjnie, innym razem właściwie niewypowiedzianego, egzystującego gdzieś na cienkiej granicy pomiędzy świadomością a nieświadomością.

Ten stan nie pozostaje, rzecz jasna, bez wpływu nie tylko na politykę, ekonomię i strukturę zachodnich społeczeństw, lecz także na jednostkową psychologię. Jak również na liczne punkty przecięcia tych sfer. Przykład? Oto pierwszy z brzegu. Wielu komentatorów i komentatorek amerykańskiej polityki zwraca uwagę na fakt, że o amerykańskiej inwazji na Irak w 2003 r. zadecydowały w ogromnej mierze religijne przekonania George’a W. Busha oraz znacznej części jego ówczesnej administracji. Mowa o wyznających ewangelikalną odmianę chrześcijaństwa neokonserwatystach o wyraźnej skłonności do dosłownego odczytywania Biblii. Wiele wskazuje na to, że po atakach na World Trade Center byli oni szczerze przekonani, że przychodzi im stanąć do ostatecznej walki z siłami zła. Walki, która poprzedzi koniec dziejów.

Stąd m.in. radykalizm projektu „wojny z terroryzmem”, stąd też decyzja o zbrojnym obaleniu reżimu Saddama Husajna i wprowadzeniu na jego miejsce amerykańskiego modelu demokracji. Istnieje tu oczywiście cały szereg alternatywnych wytłumaczeń, niemniej – wracając do cytowanego powyżej fragmentu książki Nicholasa Goodricka-Clarke’a – warto wziąć także pod uwagę sprawczą moc subtelnego świata fantazji i wyobrażeń, zazwyczaj niedocenianego i lekceważonego.

Przykład inwazji na Irak ilustruje też inne mechanizmy charakterystyczne dla wyobraźni apokaliptycznej. James Hillman, zmarły w 2011 r. amerykański psycholog, podkreślał, że jej wyróżnikami są właśnie dua­lizm (przekonanie, że w świecie, albo we mnie, ścierają się jakieś dwie przeciwstawne siły, najczęściej dobro i zło) oraz idąca za nim krok w krok potrzeba posiadania jasno zdefiniowanego wroga. Do tego dochodzą: myślenie zero-jedynkowe, koncentracja na tym, co przyniesie przyszłość, a nie na tym, co jest teraz, jak również – to może najważniejsze – ciągłe oczekiwanie na przesilenie, na zmianę, po której nic już nie będzie takie jak przedtem.

Totalna prowizorka

W opublikowanej kilka lat przed spotkaniem z wypatrującymi Wydarzenia bogaczami książce Present Shock: When Everything Happens Now (Szok teraźniejszości. Kiedy wszystko zdarza się teraz) Douglas Rushkoff postawił tezę, że apokaliptyczne wzmożenie jest charakterystyczną cechą współczesnej epoki. W świecie rozwiniętych cyfrowych technologii, w którym wszystko dzieje się tu i teraz, w tej nieustannej, niekończącej się transmisji trwającej bez przerwy, 24 godziny na dobę, wyobrażenie radykalnego końca – mówi Rushkoff – paradoksalnie przynosi wytchnienie. Naturalnie jest to wytchnienie tylko pozorne, mające jednak niewątpliwy, momentami wręcz magnetyczny urok.

Ale cyfrowa rzeczywistość to przecież nie wszystko. Zanieczyszczenie środowiska i alarmujące zmiany klimatu, kryzys ekonomiczny wraz z jego dalekosiężnymi skutkami, radykalna i wciąż pogłębiająca się przepaść między kilkoma procentami najbogatszych a resztą ludzkości, galopujący rozwój technologii medycznych, pozwalających na udoskonalanie i modyfikowanie ludzkiego ciała w stopniu dotąd niemal niewyobrażalnym – wielu z nas wierzy albo przeczuwa, że świat nie może już dłużej trwać w takiej postaci. W tym sensie natrętnie nawiedzające nas wyobrażenia o apokalipsie – łącznie ze sposobami i narzędziami, za pomocą których moglibyśmy rzekomo ją przeżyć – stanowią być może rodzaj testu, który informuje nas raczej o tym, gdzie jesteśmy dzisiaj, a nie o tym, co stanie się jutro.

Pomyślmy zatem: Co o naszej wizji wspólnoty i relacji międzyludzkich mówią ciągnące się kilometrami wojskowe bunkry w Indianie, Dakocie Południowej albo te wydrążone w niemieckich górach, w okolicach urokliwej miejscowości Rotstein? Co mówią nam o solidarności i umiejętności wspólnego pokonywania problemów i zagrożeń te dostępne wyłącznie za sowitą opłatą podziemne szalupy, do których garstkę najbogatszych wybrańców mają przetransportować specjalnie opłacone helikoptery, amfibie albo opancerzone samochody? Czego można się nauczyć o empatii, bliskości albo poczuciu braterstwa z rozważań o sposobach, dzięki którym pracodawca będzie mógł się uchronić przed gniewem pracowników w momencie, kiedy regularne mechanizmy społecznej kontroli – policja, system ekonomiczny, zbiorowo egzekwowana moralność – przestaną działać?

Czy z tych zbiorowych fantazji – filmów i powieści, snów i przepowiedni, naukowych wyliczeń i religijnych objawień – nie da się odczytać wyjątkowo silnej obawy, że aktualna postać świata, jego pozornie stabilna struktura jest w istocie totalną prowizorką? Że szczytne demokratyczne ideały – równości, wolności, niezgody na dyskryminację, emancypacji, powszechnego dostępu do rozmaitych dóbr, tolerancji, ochrony przed przemocą, praw człowieka – realizują się najlepiej w teorii, w strzelistych przemowach albo na papierze, nie mają zaś wiele wspólnego z codzienną praktyką? Że serdeczne albo w każdym razie poprawne interakcje pomiędzy ludźmi wywodzącymi się z różnych klas społecznych, pomiędzy pracodawcami a pracownikami, pomiędzy bogatymi a biednymi, maskują w gruncie rzeczy brutalną wrogość, która wybuchnie, gdy tylko upadną fundamenty porządku społecznego?

***

Fantazje – jak podkreśla Goodrick­-Clarke – mają moc samospełniających się przepowiedni. Ale tylko wtedy, kiedy bierzemy je za dosłowne prawdy i zapominamy o ich metaforycznym wymiarze.

Jeśli tak jest, to nawet dzisiaj wciąż mamy wybór: inwestować wszystkie oszczędności w stalowe kapsuły albo niezniszczalne bunkry, zastanawiając się przy tym, jak uniknąć śmierci z rąk współobywateli, czy też dostrzec w apokaliptycznym lęku coś na kształt ostrzeżenia z jednej, a impulsu do zmiany z drugiej strony.

Nie chodzi tu jednak o radykalną i fundamentalną zmianę, na której nadejście powinniśmy się szczególnie przygotować. Raczej o świadomość, że istnieje wokół mnóstwo jak najbardziej realnych i konkretnych problemów do rozwiązania. Mnóstwo jak najbardziej realnych wyborów do dokonania. I mnóstwo jak najbardziej realnych ludzi, z którymi dzielimy – i będziemy dzielić – los.

Fantazjowanie o apokalipsie to najlepszy sposób, żeby o tej rzeczywistości zapomnieć. I pogrążyć się w pozornie kojącym wyobrażeniu o wielkiej globalnej katastrofie, która za jednym zamachem rozwiąże za nas wszystkie problemy.

Wśród nich zaś okoliczność, na co się zdecydować – bunkier w Indianie, Dakocie Południowej, Niemczech czy też może we własnym ogródku – jest, przyznajmy, w zasadzie najmniej kłopotliwa.

Czytaj również:

Wiedza i niewiedza

Konstytucja 
na deficyty 
demokracji

Bruce Ackerman

Załóżmy na moment, że autorytarne zakusy Prawa i Sprawiedliwości spełzną na niczym. Załóżmy, że spotkają się z protestami społecznymi, tak jak w latach 80., że z czasem oddolny ruch przekształci się w sieć komitetów obywatelskich, a kulminacją tego będzie jednoznaczne odrzucenie projektu PiS przy urnach wyborczych. Mówiąc prosto, to, czy duch „Solidarności” pozostanie żywy, zależy wyłącznie od polskiego społeczeństwa.

Naturalnie osoby z całego świata, którym los demokracji leży na sercu, muszą czynić wszystko, by pomóc Polsce. Najważniejszą rolę ma do odegrania Unia Europejska, ale pewien wkład mogą wnieść także teoretycy prawa konstytucyjnego.

Czytaj dalej