W co się bawili, gdy byli mali W co się bawili, gdy byli mali
i
rysunek: Marek Raczkowski
Edukacja

W co się bawili, gdy byli mali

Milena Rachid Chehab
Czyta się 8 minut

Są rodziny, w których to, że „w czasie deszczu dzieci się nudzą” wcale nie jest ogólnie znaną rzeczą. Jeśli wasze dziecko spędza wakacje, znikając w jakichś tajemniczych okolicznościach, przyjrzyjcie się dobrze, bo za kilka lat może się okazać, że jeszcze będzie z tego żyło.

Lena: lekarka, nazwiska nie poda, bo nie wie, co na jej dziecinne zabawy powiedzieliby pacjenci

Jako dziecko mieszkałam z rodzicami na wsi. Pamiętam, że z niezwykłą pasją robiłam wtedy sekcje zwłok kurczakom i glistom (dżdżownicom). Glisty były trudniejsze, bo się ruszały, trzeba było je pociąć w poprzek i wtedy można było rozcinać aż do paseczka żółtych jaj w środku. Z kurczakami było o tyle łatwiej, że brałam już padnięte. Byłam ciekawa, co mają w środku, więc rozcinałam je nożem i po kolei wyciągałam i oglądałam: żołądeczek, malutkie serce… Najbardziej fascynowało mnie jelito, bo było długie i tak się ciągnęęęęęło. Nie robiłam tego w ukryciu, cięłam moje ofiary na dużym pniu, który był przed kuchnią, niedaleko studni.

Tamte sekcje zaspokoiły moją ciekawość zwierząt, może dlatego nie zostałam weterynarzem. Ale poszłam na medycynę, bo jednak ciekawość życia siedziała we mnie.

rys. Marek Raczkowski
rys. Marek Raczkowski

Dziecięca fascynacja przerodziła się w nabytą gdzieś w okresie studiów umiejętność, która została mi na całe życie – patroszenia kaczek i kur. Umiem też patroszyć sprawnie zające – wszystko robiłam szybko i delikatnie, żeby nie rozerwać pęcherzyka żółciowego, bo po rozlaniu żółci mięso stawało się tak gorzkie, że aż niejadalne. Umiałam też zabijać kury, wcześniej je hipnotyzując. Nie wiem, jak to było możliwe, ale jakoś mi się udawało. Hipnoza polegała na tym, że brało się kurę, kładło na grzbiecie na desce i koło jej głowy z dwóch stron stukało się palcem, aż ona odchyliła głowę i zastygła. Wtedy brało się tasak i odcinało głowę.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Jerzy Snakowski: były wicedyrektor Opery Bałtyckiej, popularyzator opery (od lat w Operze Bałtyckiej ma własny show Opera? Si!)

Był rok 1985, miałem 12 lat i rodzice po raz pierwszy zabrali mnie do opery – to był Ognisty anioł Sergiusza Prokofiewa w operze w Pałacu Zjazdów na Kremlu w Moskwie, gdzie wtedy mieszkaliśmy. Po powrocie postanowiłem stworzyć własną operę. Z pudełek zbudowałem scenografię, żołnierzyki śpiewały alty, a misie soprany – ja tylko im pomagałem, nucąc i podkładając głos pod niektóre partie. Większość scenografii to były wariacje na temat dżungli – interesowałem się wtedy geografią, czytałem Juliusza Verne’a i marzyłem, by zostać geodetą. To były takie opery geodety.

Potem mianowałem się dyrektorem: w zeszytach rozpisywałem repertuar na kolejne sezony (na jakieś 200 lat), planowałem tournée. Byłem raczej dyktatorski. Gdy w dorosłym życiu przejąłem tę rolę już na serio, musiałem się zmagać z niedofinansowaniem przez urząd marszałkowski czy żądaniami związków zawodowych. W dzieciństwie praca dyrektora opery była znacznie prostsza.

Dave Goulson: brytyjski biolog, działacz ruchu na rzecz ochrony przyrody wspomina swoje dzieciństwo w książce Żądła rządzą. Moje przygody z trzmielami

„Od dziecka byłem zafascynowany fauną, zmieniały się tylko obiekty zainteresowań. Moich podopiecznych cechował dość wysoki stopień śmiertelności, jak wtedy, gdy rybki w akwarium niechcący poraziłem prądem. Chyba największą traumę przeżyłem przy przepiórkach, które trzymałem w wolierze razem z papużkami. Niestety, nie wziąłem pod uwagę, że zimą w Shropshire jest zimno. Gdy zaatakowane przez papużki przepiórki w końcu wziąłem do domu, okazało się, że nie mają palców – w nocy tak je odmroziły, że im odpadły. Zostały tylko kikuty, na których nie mogły ani stać, ani chodzić. Z czystej desperacji dorobiłem im protezy z plasteliny i zapałek, ale nic to nie pomogło, więc włożyłem je do tekturowego pudła, nasypałem trochę pożywienia i poszedłem do szkoły. Po powrocie zastałem wszystko bez zmian. Przepiórkom nie odrosły palce, natomiast wydawały się trochę słabsze. Wtedy dotarła do mnie brutalna prawda: one nie wrócą do zdrowia, nie da się ich naprawić. Miłosiernie postanowiłem zapewnić im szybką śmierć.

rys. Marek Raczkowski
rys. Marek Raczkowski

Nie pamiętam, dlaczego w tym momencie nie zwerbowałem do pomocy rodziców, którzy pewnie zawieźliby biedne przepiórki do weterynarza. Szybki śmiertelny zastrzyk byłby najrozsądniejszym rozwiązaniem, ale mali chłopcy nie myślą logicznie. Dlatego wziąłem z szopy siekierę, o wiele dla mnie za dużą. Zaniosłem ptaszki na koniec ogrodu i ułożyłem w trawie. Leżały spokojnie, patrząc na mnie bystrymi oczkami, a ja pomyślałem, że lepiej będzie zrobić to za jednym razem, żeby jeden nie widział śmierci drugiego. Podniosłem więc siekierę i wziąłem potężny zamach od pleców. Celowałem tak, żeby trafić w oba łebki naraz. Ostrze wbiło się w trawnik tuż przed dziobami wystraszonych, ale wciąż żywych ptaków. Z trudem udało mi się wyrwać siekierę z gruntu i uderzyłem ponownie. Sukces! Mniej więcej. Nie tyle obciąłem im łebki, ile po prostu przepołowiłem oba ptaki, ale rezultat był taki sam. Potem wykopałem przy skalniaku dołek i ułożyłem je tam na wieczny spoczynek, bok w bok, tak jak trzymały się przez całe życie”.

Marcin Waligóra: bioetyk z UJ

Jako dziecko przez lata żyłem z traumą, z którą nie mogłem sobie poradzić – do tego stopnia rozkminiałem, jak to możliwe, że stało się to, co się stało – ostatecznie wylądowałem na studiach filozoficznych.

Pierwsze lata mojej podstawówki przypadły na okres PRL, który odgrywał w moim życiu szczególną rolę, bo podstawówka, do której chodziłem w Zielonej Górze, nosiła imię Feliksa Dzierżyńskiego. Regularnie odbywały się akademie ku czci, na których śpiewaliśmy Na barykady, ludu roboczy, recytowaliśmy wierszyki, które wtedy były poprawne politycznie, i na wszelkie możliwe sposoby, motywowani zachętami płynącymi od grona pedagogicznego, wychwalaliśmy Dzierżyńskiego jako miłującego dzieci i młodzież mędrca. Po wszystkim szliśmy na drugie piętro, by pod tablicą poświęconą patronowi złożyć kwiaty. Pamiętam, że po jednej z takich uroczystości (a byłem wtedy w drugiej albo trzeciej klasie) Wojtek Włodarczak powiedział mi na przerwie, że Feliks Dzierżyński nie kochał dzieci tak, jak nam pani mówiła, bo „ON ZABIJAŁ”. Jeździł pociągiem pancernym i zabijał – twierdził Wojtek z całą mocą, a ja byłem pewien, że to jedna z jego słynnych historii, którymi nie należy się przejmować. Aż tu nagle, w piątej klasie, okazało się, że wszystko jest inaczej. Pani na historii powiedziała nam, że teraz wreszcie może nam przekazać, jak było naprawdę, a Feliks zniknął ze ścian i z akademii, jakby nigdy wcześniej go nie było. To wszystko zniszczyło moje zaufanie do wiedzy i systemu szkolnego. A mój 10 lat młodszy kolega z katedry nie może uwierzyć, że jestem tak stary, że rozrywką z dzieciństwa było dla mnie czczenie Feliksa Dzierżyńskiego.

Bartosz Żółtak: matematyk, programista, odkry­wca funkcji jednokierunkowej

Inni kochali lekcje WF-u, a ja uwielbiałem rozwiązywać zadania matematyczne albo bawić się w programowanie. Na szczęście grałem w tenisa i miałem kolegów, z którymi gadaliśmy o dziewczynach i innych ważnych rzeczach, więc rodzice bardzo się nie martwili.

Nie wiem, czy to ma coś wspólnego z tym, że mama przez większość ciąży ze mną uczyła się języka programowania, ale dryg do logiki od zawsze miałem wyjątkowy.

rys. Marek Raczkowski
rys. Marek Raczkowski

Moje życie zmieniło się, gdy jako 12-latek dostałem prekursora dzisiejszych pecetów – komputer IBM PC/AT, a mama kupiła mi książkę o programowaniu w BASIC-u, czyli najprostszym języku. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Gdy miałem 14 lat, zaprezentowałem tacie program do obsługi jego hurtowni obuwia: wystawiania faktur, liczenia stanów magazynowych, rozliczeń z kontrahentami. Do dziś mam dyskietkę – jeszcze tę pięciocalową, miękką, na której zapisane jest źródło tego programu.

Nie rozumiałem, dlaczego moi koledzy spędzają popołudnia i wieczory na graniu w gry, skoro dużo fajniej jest je pisać. Stworzenie własnej zajęło mi dwa lata, po pięć godzin dziennie, ale frajdę miałem niemożebną. Tak jak wtedy, gdy jako pięciolatek potrafiłem umilić rodzinie podróż samochodem na wakacje monotonnym liczeniem od 1 do 200, tak potem na rodzinnych obiadach zabawiałem towarzystwo opowieściami o nowym systemie grupowania komnat. Bo moja gra to był labirynt: trzeba było przeprowadzić przez niego bohatera, na którego czekały rozmaite przeciwności.

Ta dziecięca potrzeba twórcza we mnie została. Na studiach zafascynowałem się kryptografią, która zaprowadziła mnie do odkrycia funkcji jednokierunkowej, nad którą pracuję od 17 lat, właśnie szlifuję dowód. Jeśli to się uda, rozwiążę jeden z siedmiu tzw. problemów milenijnych matematyki, nad którymi głowią się matematycy na całym świecie, a za rozwiązanie każdego jest milion dolarów nagrody. Funkcja, którą nazwałem VMPC (Variably Modified Permutation Composition), to działanie matematyczne, którego nie da się odwrócić. Wzór to v(x)=f(f(f(f(x))+1, a więcej piszę o niej na stronie www.pieknafunkcja.pl.

prof. Jan Błeszyński: prawnik

Cała moja rodzina była związana z sądem, a że moje dzieciństwo przypadło na drugą połowę lat 40., gdy miało się najwyżej jedną, dwie zabawki, spędzałem całe dnie na zabawie w sąd – na podwórku nie było nikogo w moim wieku, więc skazany byłem na działalność samotniczą. Ponieważ mogłem słuchać rozmów dorosłych na tematy zawodowe (uczono mnie tylko, żeby nic nie powtarzać dalej), jak na kilkulatka wiedziałem sporo: że jest sąd, że rozstrzyga spór, orzeka o danej sytuacji, że czasem do sytuacji wkracza komornik. Teatr sali sądowej, togi itd. nigdy mnie nie interesowały, za to od zawsze miałem zadatki na biurokratę. W aktach, które prowadziłem jako siedmiolatek, decyzje były rzeczowe – wiedziałem na przykład, na czym polega zabezpieczenie powództwa, więc dbałem, by pieniądze, o które toczy się spór, nie zostały wydane, a sporna krowa nie została zarżnięta.

Dorota: dziennikarka telewizyjna

Do niedawna myślałam, że wszystkie moje koleżanki bawiły się w dzieciństwie tak samo jak ja, dopóki na jakiejś imprezie wyszło, że nie. Nikt oprócz mnie nie bawił się w księdza. Ja to uwielbiałam. Znalazłam stary katechizm, w którym rozpisana była cała msza: odprawiałam, śpiewałam pieśni i celebrowałam wszystko, jak trzeba. Wiedziałam, że w rzeczywistości nie mogę być księdzem, więc to wszystko miało jeszcze posmak zakazanego owocu.

rys. Marek Raczkowski
rys. Marek Raczkowski

Dzieciństwo upływało mi również na zabawie w Anię z Zielonego Wzgórza. Wymyśliłam m.in., że będziemy chodzić po dachu stodoły, który u dziadka na wsi był mniej więcej na wysokości drugiego piętra. No i dziadek, wychodząc z wychodka, uchwycił mnie – niestety tylko wzrokiem – gdy z tego dachu spadałam. Skończyło się na zwichniętej ręce i wielkim limie na oku. I na ostracyzmie towarzyskim, bo to była końcówka wakacji przed pierwszą klasą podstawówki i jak przyszłam w takim stanie do szkoły, nikt nie chciał się ze mną bawić, bo myśleli, że jestem strasznym łobuzem.
 

Czytaj również:

Jaki jest mój ojciec? Jaki jest mój ojciec?
Rozmaitości

Jaki jest mój ojciec?

Dwaj dziennikarze – Marian Marzyński i Tadeusz Proć – w 1960 r. urządzili klasówki w kilkunastu szkołach, prosząc o wypracowanie na temat „Jaki jest mój ojciec”. Powtórzyliśmy ten eksperyment w Szkole Podstawowej nr 1 w Świdwinie i Szkole Podstawowej nr 357 w Warszawie. Czytajcie i się wzruszajcie! Nie tylko ortografią.

1960

…Mój ojciec jest dobry, ja go bardzo lubię ze względu na to, że nigdy dużo nie mówi a robi. Ja bardzo nie lubię jak ktoś dużo mówi a nic nie czyni. Ojciec byłby jeszcze bardziej lubiany przeze mnie gdyby nie pił wódki, choć mu się to rzadko zdarza, ale nie mogę wytrzymać gdy jestem w towarzystwie osób, którzy piją alkohol, nie lubię okropnie tego zapachu. (kl. V, lat 11)

Czytaj dalej