Wszyscy słyszeliśmy o krwawych ofiarach z ludzi składanych przez Azteków. Rzadko pamięta się jednak o tym, że ofiarowywali oni bóstwu również własną krew.
Zgodnie z mitologią Azteków, Słońce umiera ze starości, a wraz z nim dana era. Niemniej proces ten można spowolnić rozlewem krwi. Słońce daje życie, ale też go wymaga. Człowiek musiał poświęcić siebie i innych, by życie mogło dalej istnieć. Rezygnacja z ofiary wiązała się bowiem z katastrofą kosmiczną.
Bernal Díaz del Castillo w Pamiętniku żołnierza Korteza opisał szok i obrzydzenie, jakie odczuli konkwistadorzy, gdy król Montezuma dumnie oprowadzał ich po świątyniach swoich bogów. Wszystkie ściany były pokryte skrzepami krwi i szczątkami ludzkimi, na ołtarzach stygły serca złożonych w ofierze. Fetor był nie do zniesienia. Díaz i inni nie mogli się doczekać, kiedy opuszczą tę „rzeźnię”.
W samopoświęcenie było zaangażowane całe społeczeństwo. Odbywało się to najczęściej przez nakłucia uszu, ale również ud, klatki piersiowej, ramion, a nawet genitaliów. Wspomnijmy o ceremonii znanej pod nazwą „Cztery Trzęsienia Ziemi”, która w swojej treści bezpośrednio odnosiła się do ruchu Słońca po niebie. Święto zaczynało się o świcie, a jego punktem kulminacyjnym było schwytanie przez czterech kapłanów jeńca przebranego za boga Słońca, Tonatiuha. Piąty kapłan ostrzem rozcinał pierś jeńca i wyrywał mu serce. Lud celebrował to wydarzenie przez wiele kolejnych godzin, raniąc się w uszy i inne części ciała ostrzami z obsydianu. Krew spływała na ziemię.
Niemniej prawdziwymi ekspertami od upuszczania sobie krwi i samookaleczenia byli kapłani. Franciszkanin Motolinia przekazał opis ważnego obrzędu obchodzonego w Tlaxcallan („miejscu tortilli”). Kapłani udawali się w góry, w odosobnione miejsce. Po złożeniu wstępnych ofiar o zachodzie słońca, uroczyście rozkładano na czystej płachcie ostrza, które okadzano kadzidłem; towarzyszyły temu śpiewy. Po drugiej pieśni jeden z kapłanów, niczym chirurg, przekłuwał języki innych. Następnie przez języki przeciągano drzazgi (według misjonarza, niektóre z patyków były rozmiaru kciuka), najgorliwsi z kapłanów robili to nawet po dwieście razy. Rytuał ten inaugurował osiemdziesięciodniowy post; co dwadzieścia dni znów przebijano sobie języki. Zakrwawione patyczki poświęcono bóstwo i zakopywano w ziemi.
Jeśli zebrać dostępne informacje o azteckich kapłanach i użyć wyobraźni, oczom ukaże się przerażający widok. Jak pisze Diaz, kapłani ubierali się w „obszerne czarne opończe z wielkimi kapturami, jakie noszą dominikanie albo kanonicy”. Pokryte licznymi bliznami twarze i ciała najczęściej malowali również na czarno. Uszy i języki mieli zniekształcone od samookaleczeń. Z zasady niemyte, długie włosy były zlepione krwią, którą ciągle upuszczali z uszu. Ubrania niektórych oczywiście pokrywała krew składanych ofiar.
Kapłani byli szczególnie odpowiedzialni za to, by Słońce dalej wędrowało po niebie.