Do XVIII w. większość codziennych transakcji odbywała się na kredyt albo ich wartość przeliczało się na woły, korce zboża i inne łatwo policzalne rzeczy. Nie mielibyśmy „prawdziwych” pieniędzy, gdyby nie…
Na pierwszych stronach bestsellerowej powieści Autostopem przez Galaktykę, napisanej w duchu Monty Pythona, Douglas Adams zauważył, że nasza „planeta ma problem polegający na tym, że większość mieszkających na niej ludzi jest przez większość czasu nieszczęśliwa. Proponowano wiele rozwiązań tego problemu, lecz prawie każde z nich opierało się głównie na ruchach małych, zielonych papierków, co jest dosyć dziwne, bo w końcu to nie małe, zielone papierki były nieszczęśliwe”. Może nawet Adams ma trochę racji i powinniśmy mniej martwić się pieniędzmi, a więcej czasu poświęcać na kontemplowanie natury i rozmowy z przyjaciółmi, ale łatwiej to powiedzieć, niż zrobić. Nie obiecuję więc, że po przeczytaniu tego tekstu przestaniecie się martwić następną ratą kredytu. Ale mogę obiecać, że złapiecie do niej odrobinę dystansu. Będzie to bowiem artykuł o tym, czym są pieniądze i skąd się wzięły na świecie.
Na początek musimy rozprawić się z pewnym powszechnym mitem: że dawno, dawno temu, zanim ludzie wynaleźli pieniądze, posługiwali się barterem, czyli handlem wymiennym. Nie znając monet ani banknotów, wymieniali się owocami swojej pracy. Towar za towar: ja ci dam kosz gruszek, jeśli ty mi dasz dwa kurczaki. Taki system byłby prosty, ale od razu widać, że niezbyt wydajny. Kiedy jesienią musiałem zaszyć dziurę w bucie, wystarczyło, że rozstałem się z kilkoma banknotami. W systemie barterowym musiałbym znaleźć szewca, który w zamian za swoją usługę byłby skłonny przyjąć napisany przeze mnie felieton. Prawdopodobnie chodziłbym w dziurawym bucie do dzisiaj. Obiegowa mądrość głosi, że właśnie z tego powodu ludzie porzucili system barterowy i zastąpili go pieniędzmi. Tylko nigdzie na świecie nie udało się odnaleźć – ani dziś, ani w przeszłości – społeczności, która w taki sposób praktykowałaby handel wymienny. Barter jako metoda na zaspokajanie potrzeb rzeczywiście byłby absurdalny.
Jak więc naprawdę wyglądał świat przed wynalezieniem monet? Po pierwsze, zanim prawo własności do ziemi zostało wprowadzone na dużą skalę, lokalne społeczności utrzymywały się przy życiu, korzystając z tzw. dóbr wspólnych. Pastwiska, drewno z lasu czy zwierzyna nie stanowiły ani własności prywatnej, ani państwowej, tylko były zasobami, z których członkowie społeczności mogli korzystać zgodnie z ustalonymi przez siebie zasadami lub tak, jak dyktowała tradycja. Społeczność dyscyplinowała swoich członków, by nikt nie eksploatował danego zasobu nadmiernie, dzięki czemu można było uniknąć wyjałowienia ziemi czy przełowienia ryb z jeziora. Tego typu dobra wspólne istnieją zresztą do dziś, a za badania nad nimi ekonomistka Elinor Ostrom dostała kilka lat temu Nagrodę Nobla. Odwołując się do tej samej idei, największe koncerny rybołówcze umówiły się w zeszłym roku, że w trosce o przyszłość zarówno swoich zysków, jak i całego ekosystemu zaczną traktować ocean jako dobro wspólne i solidarnie ograniczą swoje połowy.
Rzecz jasna przed wynalezieniem pieniądza nie wszystkie dobra były wspólne. Handel dobrami prywatnymi przez tysiąclecia kwitł bez monet. Aż do XVIII w. większość codziennych transakcji odbywała się na kredyt i za pomocą tego, co dzisiaj nazywamy „pieniądzem wyobrażonym”. O pieniądzu wyobrażonym wszyscy czytaliśmy w szkole – homerycki wół był używany jako symbol wartości i służył do wyceny najróżniejszych przedmiotów. Stąd czytamy, że w ramach wymiany darów: „[Glaukos] zbroję złotą, ceny stu wołów, dał z chęcią/za zbroję z miedzi, kupną wołami dzdziewięcią”.
Zarówno w czasach oblężenia Troi (a więc pięć wieków przed wybiciem pierwszych greckich monet), jak i w oświeceniowej Europie (kiedy w obiegu były już papierowe banknoty) większość ludzi na co dzień wymieniała się dobrami i usługami na kredyt, by raz na kilka miesięcy lub lat podliczyć, czy ktoś nie był na tej wymianie stratny, i dopiero wtedy wyrównać rachunki. Koszyka gruszek nie trzeba było od razu wymieniać na dwie kury – wystarczyło, że obie osoby pamiętały, że jedna drugiej te gruszki pożyczyła. Tak w przypadku dóbr wspólnych, jak również handlu opartego na pieniądzu wyobrażonym życie gospodarcze opierało się przede wszystkim na zaufaniu społecznym i sieci osobistych powiązań.
Wół był pierwszą symboliczną miarą używaną do rozliczeń (to właśnie od tego wyrazu pochodzi słowo „kapitał” – ale to inna historia), prawdopodobnie dlatego, że udomowienie krów było w wielu miejscach pierwszym aktem rewolucji neolitycznej. Później za jednostkę, w której księgowano długi, służyło ziarno oraz funt, szyling i pens. We wczesnym średniowieczu jako pieniądza wyobrażonego używano… wspomnienia po pieniądzu bitym w srebrze. Monety praktycznie nie występowały w obiegu, ale ludzie znali ich wartość i mogli rozliczać się ze sobą, zapisując wzajemne zobowiązania w funtach zamiast w wołach czy korcach pszenicy. W pieniądzu wyobrażonym określane były też kary za przestępstwa. W pochodzącym z VII w. kodeksie Aethelberhta z Kent możemy przeczytać, że za rozbicie głowy należy się 10 szylingów odszkodowania, a za wybicie oka – pięć razy tyle. Były to jedynie wartości orientacyjne, bo w tamtym czasie w Kent niemal nikt nie widział w życiu szylinga na oczy.
Komu na wojnie urwało głowę?
Jak to się stało, że ludzie w ogóle zaczęli używać monet? Żeby to wyjaśnić, trzeba się cofnąć o 1,5 tys. lat. Coraz więcej danych wskazuje na to, że pierwsze monety nie były używane w charakterze technologii gospodarczej, lecz militarnej. Jak dowodzi David Graeber z London School of Economics, zarówno w starożytnej Grecji, jak i w Chinach czy Indiach monety nieprzypadkowo zaczęto bić w tym samym momencie, gdy armie wystawiane przez arystokratów zostały zastąpione przez profesjonalnych najemników. Zobowiązania wobec żołnierzy rekrutowanych z własnego rodu lub z podległych mu ludzi można było regulować za pomocą systemu społecznego długu, a najemnicy domagali się zapłaty tu i teraz, w dodatku w formie łatwej do przewiezienia. Greccy najemnicy walczyli w licznych bitwach od Krymu po Egipt. Nie dziwi więc, że domagali się czegoś innego niż obietnicy, że swoje gruszki i kury dostaną w stosownym czasie.
Gdy więc w VII w. p.n.e. jubilerzy opracowali technikę bicia monet z elektrum, czyli stopu złota i srebra, państwa natychmiast zmonopolizowały to przedsięwzięcie. Następnie jedną ręką zaczęły wypłacać żołd w kruszcowych monetach, a drugą żądać ich z powrotem w formie podatków. O wojennym rodowodzie pieniędzy świadczy też to, że Fenicjanie, najwięksi handlarze regionu, potrafili obywać się bez nich jeszcze przez kilkaset lat. Dopóki zajmowali się handlem, wystarczyło im posługiwanie się wekslami i kruszcem. Fenicka Kartagina wybiła pierwsze szekle dopiero wtedy, gdy była zmuszona zatrudnić sycylijskich najemników. Na ich awersie widniał wizerunek królowej, na rewersie – lew na tle palmy daktylowej i podpis „Dla ludzi z garnizonu”. Handlować można było bez pieniędzy. Ale prowadzić wojny już nie.
Z pieniędzmi papierowymi historia jest podobna. Pierwszymi banknotami były weksle, czyli spisane na papierze dowody zaciągnięcia długu, wystawiane przez kupców i bankierów, a potem także fabrykantów. Po jednym mieście mogły krążyć banknoty najróżniejszego pochodzenia, cieszące się różnym zaufaniem, w zależności od opinii o wypłacalności człowieka, którego podpis widniał na papierze. Po raz pierwszy porządek w tym chaosie znów zaprowadzono z powodu wojny. Na przełomie XVII i XVIII w. londyńscy bankierzy złożyli zadłużonemu po uszy i uwikłanemu w wojnę z Francją królowi Wilhelmowi III nietypową propozycję: udzielą mu ogromnej pożyczki, której nigdy nie będzie musiał zwracać. Haczyk polegał jedynie na tym, że co roku będzie płacił od niej odsetki i da bankierom monopol na emisję papierowych pieniędzy. Po długim wahaniu propozycja została przyjęta, a bankierzy założyli Company of the Bank of England, czyli istniejący do dziś Bank Anglii.
Początkowo rząd brytyjski próbował spłacić dług i uwolnić się od układu z bankierami, ale nigdy się to nie udało. Z każdą kolejną wojną dług rósł, a wraz z nim pozycja banku. W końcu prawie nie odróżniał się on od instytucji rządowej – państwo zaczęło przyjmować podatki w banknotach banku, a fałszerzy ścigano i skazywano na śmierć. Sami bankierzy w wysiłek wojenny potrafili zresztą włożyć nie tylko pieniądze. Już rok po powstaniu Bank Anglii stracił w spektakularny sposób swojego wiceprezesa, który podczas jednej z bitew rozentuzjazmowany rzucił się na pierwszą linię frontu, gdzie francuska kula armatnia urwała mu głowę.
Można powiedzieć, że pieniądz był przede wszystkim instytucją, za pomocą której rządy mogły pożyczać środki na prowadzenie wojen w taki sposób, by ciężar spłaty spoczywał na podatnikach. Przy czym potrzeby i interesy tych ostatnich wydają się tu co najmniej nieuwzględnione. Nie powinny nas zatem dziwić podejmowane wciąż przez różnego rodzaju anarchistów próby budowania nowych, niezależnych od państwa walut – czy to wirtualnych, jak bitcoin, czy lokalnych, jak warszawskie alterki. Jest kwestią dyskusyjną, czy waluty te rzeczywiście spełnią pokładane w nich nadzieje (jeżeli wciąż się nad tym zastanawiacie, nie inwestujcie w bitcoiny), ale sama nieufność do pieniędzy nie jest całkiem bezpodstawna.
Jak Newton ścigał fałszerzy
Wszystkie rodzaje pieniądza, zarówno wyobrażone, jak i materialne, łączy jedno: istnieją i mogą być używane jedynie dzięki społecznemu zaufaniu. Gdy powstawał Bank Anglii, wartość transakcji opartych na różnych formach długu ponad 10-krotnie przewyższała wartość operacji pieniężnych. Niemal każdy był czyimś dłużnikiem – i czyimś wierzycielem. Przed wiekami zwolennicy zastępowania lokalnych systemów długu twardą gotówką wierzyli, że dzięki temu uda się stworzyć prostszy i bezpieczniejszy świat, w którym człowiek człowiekowi nie będzie musiał ufać. Dzisiaj wiemy, że stworzyli świat, w którym zaufanie jest ważne nie mniej niż kiedyś, choć już nie do konkretnego człowieka, ale do całego społeczeństwa i funkcjonujących powszechnie symboli.
Jeśli zgadzam się przyjąć pieniądz w dowolnej formie – jako monetę, banknot lub cyfrowy zapis – to muszę zawierzyć, że jutro ktoś inny przyjmie ode mnie ten pieniądz w zamian za rzecz o porównywalnej wartości. Muszę ufać, że pieniądz symbolizuje dla wszystkich tę samą wartość. W przeszłości wiara ta była budowana na najróżniejsze sposoby. W lokalnych społecznościach sąsiedzi po prostu dyscyplinowali się nawzajem do honorowania zobowiązań. W średniowieczu książęta władający mennicami zarzekali się, że nie będą w nich mieszać srebra z ołowiem (co jednak potem z zasady robili). W XVII-wiecznej Anglii ważną rolę w budowaniu zaufania do pieniędzy odegrał sam Isaac Newton, który po objęciu posady naczelnika londyńskiej mennicy zaciekle i skutecznie ścigał fałszerstwa. Nie tylko nadzorował siatkę agentów policji, lecz także jako pierwszy empiryk Jej Królewskiej Mości sam chodził po londyńskich tawernach i więzieniach, gdzie incognito i w przebraniu szpiegował podejrzanych na własną rękę.
Później, po rozpowszechnieniu się opartego na długu pieniądza papierowego, rządy też robiły, co mogły, by dowieść, że w razie czego papier nie tylko ma pokrycie w jakimś kruszcu, ale że w ogóle cała koncepcja pieniądza opartego na długu ma sens. Na początku eksperymentu z Bankiem Anglii brytyjski sekretarz skarbu zebrał solidną ekipę propagandystów, do której należeli m.in. pisarze Daniel Defoe i Jonathan Swift. Ich zadaniem było podtrzymywanie w opinii publicznej przekonania, że rząd jest wypłacalny, a co za tym idzie, banknoty Banku Anglii mają większą wartość niż papier, na którym zostały wydrukowane. I dziś również, mimo wszystkich zmian, jakie przez stulecia zaszły w światowym systemie finansowym, podstawowym zmartwieniem rządów jest wciąż to, by ludzie ufali, że symbole nadrukowane na papierze będą miały podobną wartość za rok.
Ogień w Westminsterze
W 2015 r. badacze z Niemiec przeanalizowali dane z ostatnich 150 lat i wykazali, że po kryzysach gospodarczych scena polityczna zawsze nieco się radykalizuje. Wyniki badań zgadzają się z powszechną intuicją, że wyborcy chcą zmian, gdy jest im źle, ale jedna rzecz jest zaskakująca. Okazało się, że kryzysy finansowe, czyli te związane np. z upadkiem banków, inflacją albo niewypłacalnością państwa, mają zupełnie inne skutki niż kryzysy niefinansowe, czyli takie, po których koniunktura jest zła i bezrobocie rośnie, ale pieniądz pozostaje nietknięty.
Różnica polega na tym, że po kryzysach finansowych w siłę nie rosną różne partie antyestablishmentowe, ale konkretnie ugrupowania skrajnie prawicowe. Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź można wiązać z tym, że kryzys finansowy, jak żaden inny, uderza w zaufanie społeczne. Kiedy rząd upada po najgorszym nawet skandalu korupcyjnym, możemy stracić zaufanie do konkretnych ludzi, może nawet do całej partii politycznej. Jeśli wcześniej mieliśmy złudzenia, możemy stać się bardziej cyniczni, ale nasza wiara w życie publiczne jako takie prawdopodobnie przetrwa. Inaczej sprawy się mają, kiedy wali się pieniądz. Gdy bankrutują banki lub inflacja zjada oszczędności całego naszego życia, tracimy nie tylko konkretne pieniądze, lecz także zaufanie, że symbole, które służyły nam do życia wśród innych ludzi, mają sens. To tak, jakby z niewiadomych przyczyn używane przez nas na co dzień słowa nagle straciły znaczenie. Nic dziwnego, że ludzie czują się wtedy zagubieni i poszukują kogoś, kto obieca im wprowadzenie bezpiecznego porządku opartego na symbolach rzekomo ponadczasowych, takich jak naród czy rasa.
Słowo „symbol” pochodzi z przywoływanej już w tym tekście starożytnej Grecji. Symbolon był glinianą tabliczką, na której dwoje ludzi spisywało jakąś obietnicę. Tabliczkę łamano na pół, a jej części miały przypominać o złożonym przyrzeczeniu. Archeolodzy odnaleźli w Atenach setki takich tabliczek, które miały przypominać ludziom o łączących ich więzach przyjaźni. Z czasem tabliczki coraz częściej służyły do spisywania długów, a przełamany symbolon zaczął wyrażać zobowiązanie, które Grek podejmował wobec swojego sąsiada. W średniowiecznej Anglii podobną rolę odgrywały 20-centymetrowe leszczynowe patyki nazywane rewaszami, na których za pomocą noża zaznaczano wartość długu, po czym przełamywano je wzdłuż na pół. Były to kawałki zwykłej leszczyny, ale – odpowiednio naznaczone – symbolizowały zobowiązanie finansowe, a kiedy w XII w. król zaczął je przyjmować jako zaliczki podatków, stały się de facto pieniądzem. I tak długo, jak nacięcie długości kciuka symbolizowało dla wszystkich 100 funtów, naznaczona w ten sposób leszczyna była rzeczywiście warta 100 funtów.
Niezwykłe w tej historii jest to, że rewasze były używane jeszcze długo po tym, jak Newton powiesił wszystkich fałszerzy w stolicy, a wiceprezes nowo powstałego Banku Anglii stracił na wojnie głowę. Ostatecznie wyszły z użycia dopiero w XIX w., a ich stosy przez lata zagracały budynek parlamentu, z czego w prasie naigrywał się Charles Dickens. W końcu by poradzić sobie z kłopotem, zaczęto palić zbędną leszczyną w piecach Westminsteru. Pewnego jesiennego dnia 1834 r. pełen rewaszy i rozgrzany do czerwoności piec pozostawiono bez dozoru. Kiedy o godzinie wpół do siódmej wieczorem niebo nad Londynem rozświetliła wielka łuna ognia, pod parlament ściągnęły setki tysięcy gapiów. Zwołano wielką akcję ratunkową, która jednak na niewiele się zdała. W jednym z największych pożarów w historii Londynu ogień pochłonął większą część Westminsteru. W sumie jednak cała historia miała szczęśliwe zakończenie. Choć z okazji skorzystała legendarna liczba kieszonkowców, którzy okradli zapatrzony w ogień tłum, żaden człowiek nie stracił w katastrofie życia, a poważnie ucierpiały jedynie zabudowania.
Niespełna dekadę temu obserwowaliśmy podobny pożar. Ten został ugaszony znacznie skuteczniej, a dzisiaj wielu z nas może się wydawać, że nie ma już po nim śladu. Jednak kiedy w 2008 r. światowy system finansowy zajął się ogniem, wydarzyło się coś więcej niż w trakcie wielkiego pożaru brytyjskiego parlamentu. Dla obserwujących pożogę londyńczyków wyryte w płonącej leszczynie symbole były już całkowicie pozbawione znaczenia. Tym razem na oczach całego świata płonęły symbole wciąż żywe. Takie, które setkom milionów ludzi organizowały nie tylko plany na przyszłość, lecz także ich codzienne życie. Naruszenie tych symboli musiało pozostawić w społeczeństwach głęboki ślad. Teraz możemy już tylko teoretyzować, jak dziś wyglądałby świat, gdyby nie wywołane przed dekadą poparzenia. No i może jeszcze – jeśli ktoś czuje się na siłach – szukać sposobu, żeby wyglądał trochę lepiej.
Fragment Autostopem przez Galaktykę w tłumaczeniu Anny Banaszak. Fragment Iliady w tłumaczeniu Franciszka Dmochowskiego. Za okazaną w trakcie pisania tego tekstu gościnność dziękuję ekipie Stawu Otwartego.