Czyli o tym, jak bezmyślna wojna dyktatora z ptakami przyniosła chińskiej ziemi najgorsze plagi i dlaczego szacunek dla zwierząt jest drogą ku wolności.
Generał wstrzymał oddech, kiedy audytorium wybuchło nagle gromkim śmiechem. Nie wiedział, co tak rozbawiło zgromadzonych na sali, a miał właśnie zacząć przemawiać. Niespodziewanej wesołości winny był świerszcz, który mieszkał w malutkiej klatce z wysuszonej dyni, schowanej w wewnętrznej kieszeni grubej kurtki wojskowego. Kto by pomyślał, że w tak nieodpowiedniej chwili zachce mu się śpiewać, a jego radosne trele, spotęgowane przez mikrofon, rozniosą się po całej sali. Zmieszany generał przeprosił zgromadzonych: „Wybaczcie mi, towarzysze, że dałem się skusić tej »małej zabawie«”.
Tę anegdotę przytacza znakomity włoski pisarz i reporter Tiziano Terzani w swojej książce o Chinach Zakazane wrota. Nie zdradza, kim był generał ani kiedy doszło do zdarzenia. Łatwo jednak odgadnąć, że było to po śmierci Mao Zedonga, kiedy w Państwie Środka znów można było usłyszeć śpiew świerszczy. W czasach mroku, terroru i nieszczęść, które sprowadził na swój kraj Wielki Sternik, wesołe trele zagłuszyło złowrogie bicie w bębny, garnki i gongi. Tak brzmiała wojna, którą Mao wypowiedział wróblom.
Padały jak muchy
Zaczęła się w 1958 r., 10 lat po ogłoszeniu przez Mao Zedonga na placu Niebiańskiego Spokoju powstania Chińskiej Republiki Ludowej. Chińska wojna domowa przeszła już do historii, ale to nie oznaczało, że wróg został pokonany. Mao chciał prześcignąć cały świat – nie tylko zachodni, ale także sowiecki. Wierzył, że największym atutem Chin jest licząca setki miliony ludzi siła