Czyż nie jest potężny władca, po którego pałacu przechadza się ulubiony lew? Takiego zwierzaka, imieniem Akinakes, miał w III w. wojowniczy cesarz rzymski Karakalla. Także Heliogabal – jeden z kolejnych imperatorów, bardziej znany z obyczajowych ekstrawagancji – trzymał na dworze wielkie dzikie koty.
Zdarzało się, że kiedy goście popili się i pokładli, władca kazał wypuszczać swoje lwy i lamparty między śpiących. Były oswojone, raczej niegroźne. Nie wiedzieli jednak o tym goście cesarza i niejeden ze strachu wyzionął ducha na widok olbrzymiego zwierza.
Pytanie, na ile można wierzyć tej starożytnej anegdocie. Czy lew, nawet chowany wśród ludzi i pozbawiony pazurów, stanie się tylko niegroźnym wielkim sierściuchem? Bliższa prawdy wydaje się opowieść o innym cesarzu, z innej epoki – dziwaku Rudolfie II Habsburgu (1552–1612), zajmującym się alchemią i kolekcjonującym osobliwości natury na Hradczanach. Trzymał on lwa i tygrysa, które krążyły sobie do woli po korytarzach i parkach praskiego zamku. „Przez lata te były one zarazem niezrównanym symbolem władzy królewskiej, jak i zagrożeniem dla niezliczonych służących, którzy wykonywali swoje zadania w mrocznych korytarzach zamku, próbując utrzymać srebrną tacę z napojami, podczas gdy ich łydki trzęsły się ze strachu. Zachowane księgi rachunków pełne są odniesień do odszkodowań wypłaconych członkom rodziny lub ofiarom okaleczonym w ataku” – pisze Simon Winder w książce Danubia: A Personal History of Habsburg Europe.
Władcy rzadko puszczali swoich drapieżnych milusińskich luzem, najczęściej chwalili się nimi zamkniętymi w klatkach. Niemniej jednak wszędzie w Europie monarchowie mieli ambicję, by popisywać się egzotycznymi zwierzętami na dowód swojej potęgi, chwały i wpływów. Od Portugalii po Litwę, od Anglii po Italię na dworach można było podziwiać małpy, wielbłądy, słonie, nosorożce, niedźwiedzie, lamparty, hieny. Z czasem niektóre menażerie stały się tak popularne, że dały początek publicznym ogrodom zoologicznym – tak było w przypadku cesarskiego zwierzyńca Habsburgów w Wiedniu otwartego dla zwiedzających od 1752 r. To prawdopodobnie najstarsze działające zoo świata.
Wydra zwana Robakiem
W Polsce najbardziej osobliwy był prywatny zwierzyniec na dworze Jana III Sobieskiego w Wilanowie. Jego gwiazdą była… wydra zwana Robakiem. Król wydębił ją od Jana Chryzostoma Paska, słynnego awanturnika i pamiętnikarza, któremu zwierzątko przywykło nawet łowić ryby. Pisarz z żalem pożegnał się ze swoją ulubienicą, ale nie mógł odmówić władcy. Wydra szybko przystosowała się do nowych warunków w Wilanowie. „Już tam chodziła po pokojach, gdzie chciała, coraz swobodniej […] Postawiono jej wody w naczyniach wielkich, napuszczano tam rybek, raków; to się cieszyła, wynosiła. Król rzecze do królowej: »Marysieńku, nie będę jutro jadł ryby, tylko, co mi ta wydra ułowi; pojedziemy jutro, da Pan Bóg, do Wilanowa i tam ją będziemy próbować, jeżeli się tam pozna z rybami«” – relacjonował Pasek. Sobieski był tak zadowolony, że odstawił swoich poprzednich ulubieńców: udomowionego rysia oraz kazuara, egzotycznego ptaka aż z antypodów.
Pasek przedstawił królewskiej parze krótką instrukcję postępowania z Robakiem. Jak pilnować wydry, co zrobić z obrożą z dzwoneczkami itp. „Napisałem, żeby jej nigdy nie wiązać za obrączkę, ale podle obrączki za szyję dlatego, że u wydry grubsza jest szyja niżeli głowa, to choćby najciaśniejsza obrączka, to się zaraz przez głową zdejmie – ostrzegał. – Tak się stało. Uwiązali ją za obrączkę: wydra zdarła z siebie obrączkę i z dzwonkami, wyszła. Łaziło to po wschodach przez noc, że wyszło jakoś i na dwór”.
Pech chciał, że włóczące się zwierzę wypatrzył królewski dragon i wziął za jakąś dziką przybłędę. Uderzył wydrę berdyszem i zabił. Gdy sprawa się wydała, Sobieski wpadł we wściekłość. Za karę wysłał żołnierza na ówczesną „ścieżkę zdrowia”: dragon miał przebiec kilkanaście razy między rzędami żołnierzy uzbrojonych w rózgi. Został skatowany. Humoru władcy wcale to nie przywróciło.
Królewskie zabawy
Władcy gromadzili menażerie, ale też namiętnie polowali. Ciekawym przypadkiem był Władysław Jagiełło. W XV w. uznał on Puszczę Białowieską za wyłączną własność królewską. Mogły więc tam się odbywać jedynie łowy zarządzone przez monarchę. To ograniczenie przyczyniło się do ochrony pogłowia żubrów w Białowieży. Kolejni Jagiellonowie kontynuowali tę politykę. W XVI stuleciu Zygmunt August wydał nawet prawo grożące karą śmierci za zabicie żubra.
Na ile była to świadoma polityka ochronna, a na ile po prostu zabezpieczenie swej własności? To kwestia dyskusyjna. Proekologicznych zapędów nie miał z pewnością inny król Polski August III. Polowania były jego ulubionym zajęciem. Sas udawał się na łowy nie tylko do Puszczy Białowieskiej czy pobliskiego Kampinosu. Z braku laku strzelał nawet do bezpańskich psów w ogrodzie przy Pałacu Saskim!
Nie brzmi to najlepiej. Jednak i tak Sasowi daleko było do Rudolfa Habsburga-Lotaryńskiego, syna władcy Austro-Węgier Franciszka Józefa. W ciągu 20 lat, podczas których szalał na polowaniach, ubił około 50 tys. dzikich zwierząt. Nie tylko kozic w Alpach czy dzików, których pełne były lasy pod Wiedniem. Nawet gdy wyjechał na wakacje do Egiptu, zamiast podziwiać zabytki nad Nilem, strzelał do szakali włóczących się pod piramidami w Gizie.
Można byłoby uznać, że ten Rudolf to przypadek szczególnie krwiożerczy, różny chociażby od ekscentryka Rudolfa II z Hradczanów. Prawda jest jednak taka, że naszym przodkom, a już z pewnością koronowanym głowom z dawnych epok, nie przyszło do głowy, by zwracać uwagę na cierpienia zwierząt. Św. Hubert był im bliższy niż św. Franciszek. Sam wielki władca Francji Ludwik XIV, zwany Królem Słońce, miał w zamku w Vincennes arenę do oglądania krwawych walk zwierząt. W 1682 r. zaprezentował tam ambasadorowi Persji walkę na śmierć i życie między tygrysem a słoniem. Niewiele to się różniło od rzezi zwierząt z czasów rzymskich, półtora tysiąca lat wcześniej. Postęp więc to rzecz bardzo względna…