We współczesnym świecie jest coraz mniej ciszy. A my, przebodźcowani i przyzwyczajeni do hałasu, paradoksalnie coraz bardziej jej potrzebujemy.
Spojrzałam na mapę akustyczną Warszawy. Kolorami zaznaczono źródła hałasu przemysłowego i generowanego przez transport. Bordowe plamy jak żyły w stanie zapalnym – tam najgłośniej. Zrobiłam zbliżenie na ulicę w dzielnicy Ochota, przy której od wielu lat mieszka moja siostra. Słoneczne 60 m² na ostatnim piętrze apartamentowca, z widokiem na park i miasto. Jak ona to robi, że nie przeszkadzają jej odgłosy cywilizacji?
Siostra nie chce rozmawiać o hałasie, bo jak zacznie o nim myśleć, to usłyszy i nie da rady dłużej tam mieszkać. Wypiera, wygłusza, nie ma innego wyjścia. Współczuję i podziwiam, że tak potrafi. Ja dla idealnej ciszy zrobię prawie wszystko: przeniosę się na drugi koniec świata, zapracuję się, żeby wybudować chatkę w ciężkim klimatycznie regionie, gdzie nikogo nie znam. A potem będę żałować, bo nadal jest zbyt głośno.
A przecież mi żal
„W cieplejsze dni matka otwierała okna i do domu wpadały dźwięki – opowiada 80-letni Henryk, który dzieciństwo spędził w miasteczku na północy Mazowsza – stukot krowich kopyt na bruku, nawoływania pastuchów, śmiech dzieci idących do szkoły. Wyszło się na podwórze: gdakały kury, rżały konie, krowy muczały. A gdy się pojechało w pola, kuropatwa zerwała się z ukrycia, zafurkotały skrzydła, zaskrzeczała keeerrhhh, keeerrhhh. Pamiętam, jak chodził herold z magistratu, terkotał kołatką na korbkę: wrrrrrrrrrrrr. Wtedy ludzie wychodzili z domów, a on, jak to się mówiło, głosił szarwarki: że mieszkańcy muszą tyle i tyle odpracować przy remoncie dróg albo że jest szczepienie bydła czy świń”.
Najgłośniej było w piątki o świcie, gdy do jego miasteczka przyjeżdżały na targ wozy z wiosek, obładowane zbożem, ziemniakami. Terkotały drewniane koła z metalowymi obręczami, konie rżały, woźnice cmokali, wiśta, wio, prrrrr, świstali batem. Odgłosy milkły około południa, kiedy ludzie wracali na wieś. Gwarno było też w odpusty, do kościoła na mszę przyjeżdżali z całej parafii. Potem zabawa, tuż obok domu, w remizie; skrzypce, harmonia rozbrzmiewały do pierwszej w nocy.
Po wojnie, jak wspomina Henryk, wałęsało się wielu żebraków-inwalidów, wyciągali ręce pod kościołem i wołali cicho: „Daj, panie”. Albo po domach prosili. Jak nie było pieniędzy, to matka Henryka dawała im chleba czy jajek. Czasem kręciły się Romki w długich spódnicach, zagadywały gospodynie. Kilka razy tabor przejechał – wozy z plandekami, konie ładne – a to znów zatrzymali się w zagajniku niedaleko szosy. Ale zawsze bezgłośnie, bo z roku na rok było ich coraz mniej.
W upalne dni matka zamykała okiennice. Latem często wybuchały pożary, szczególnie po burzach, i straż włączała alarm. A jak był spokój, to pod pomnikiem św. Floriana świergotały wróble, jakiś kot przechodził, zamiauczał. Noce – jak przekonuje mój rozmówca – były ciche, tylko pies gdzieś zaszczekał. Samochodów się nie słyszało, mało ich było. Kiedyś zimą Henryk przyczepił się do wozu na łyżwach, przejechał przez rynek, a tam sunął samochód napędzany drewnem i dyszał jak lokomotywa. A gdy po białych drogach jeździły sanie, to dzwoniły dyń, dyń, dyń, bo konie miały przypięty do uprzęży pas nazywany rechaczami, do którego przywiązano dzwonki. Gdy padał śnieg i okna były pozamykane, zapadała prawie absolutna cisza.
Połączenie ze światem
„Ciągle używamy mózgu do przetwarzania informacji. Bardzo nas to zubożyło egzystencjalnie. Straciliśmy jakąś część siebie, która brała się z ciszy: bezpośredniość kontaktu ze światem, intymność w byciu z naturą – wyjaśnia dr Marcin Fabjański z Uniwersytetu Śląskiego, autor książek filozoficznych. – Gdy wchodzę do lasu ze studentami medytacji, oni natychmiast zaczynają dużo mówić, jakby chcieli wnieść tam swój system bezpieczeństwa i wszystko pozamykać w oswojonych pojęciach. Dopiero po dwóch, trzech dniach wytwarza się cisza, słuchanie i widzenie natury, otwieranie zmysłów. Okazuje się wtedy, że ta cisza łączy ze światem, a nie dzieli”.
Czy cisza jest abstrakcyjnym pojęciem? – zastanawiam się razem z filozofem, bo przecież nie ma absolutnej ciszy: bije nasze serce, szumi krew.
Wiadomo, we wschodnich filozofiach bardziej słuchamy świata, niż próbujemy go zagadać. A jak jest na Zachodzie?
„W antycznych filozofiach istniała koncepcja oikeiôsis – wsłuchania się w naturę będącą naszym domem – tłumaczy Fabjański. – Szkoła stoicka ustami Marka Aureliusza mówiła nam, żeby znaleźć czas na wytchnienie, żeby nie pracować tak ciężko, żeby nie zajmować się ciągle organizowaniem spraw. Niepracowanie w antyku było cnotą, bo wtedy można było uchwycić bezpośrednio proces życia; zobaczyć, jak odsłania się przed nami natura, w tym doświadczyć ciszy, która pomaga nam zrozumieć świat. W hałasie możemy zrozumieć jedynie działanie, jakiś fragment rzeczywistości. Żeby dotrzeć do fundamentalnych, egzystencjalnych prawd, musimy przycichnąć”.
Lekkie dzwonienie w uszach
Najpierw słychać dźwig, piłę, młot pneumatyczny, potem ciężki sprzęt dostawczy, zagęszczarki do piasku, walce. Zaczyna się o 6.00 rano, kończy około 16.00, jedynie niedziele są wolne.
Kamil, 34 lata, prawnik, mieszka w centrum Katowic, blisko parku. Pracuje zdalnie i odkąd zaczęli stawiać obok budynek, nosi specjalne słuchawki, które polecił mu kolega z pracy. „Zanurzają cię w czystym dźwięku” – głosi reklama na opakowaniu. „Jaki jest ten czysty dźwięk?” – pytam Kamila. „Lekkie dzwonienie w uszach”.
Kiedy Kamil wychodzi z mieszkania, zawsze zakłada słuchawki. Bo w parku, na ulicy ludzkie głosy, samochody, szczekanie psów przywiązanych pod sklepami. W supermarketach też ma na uszach słuchawki, zawsze korzysta z kas samoobsługowych. Nie usłyszy, gdy zatrąbi samochód albo gdy znajomy go zawoła, ale za to wszystko widzi.
Gdy raz na jakiś czas pracuje w biurze, to również w słuchawkach, żeby odizolować się od kolegi z gabinetu.
Podobnie w lesie czy w górach – jeśli ktoś chciałby zapytać go o drogę czy godzinę, to zobaczy słuchawki i zrozumie, że ma nie przeszkadzać. Pytam, dlaczego tak bardzo potrzebuje izolacji. Odpowiada: „Czuję dyskomfort wśród hałasu: irytację, trudności w skupieniu. W tłumie ciężko mi wyłowić rozmówcę. Fizycznego bólu nie kojarzę. Potrzebuję ciszy do myślenia. Może taka potrzeba przychodzi z wiekiem, gdy odbiór tak dużej ilości bodźców powoduje dyskomfort?”.
Wgląd w siebie
Zamykam oczy, słyszę szum padającego za oknem deszczu. Co się dzieje w naszych organizmach, gdy słyszymy dźwięki natury? Po odpowiedź udaję się do Moniki Kotlarek, psycholożki, terapeutki i autorki książek oraz bloga o depresji „Psycholog pisze”. „Nasz mózg rejestruje wszystko, wokół i wewnątrz. Wybiera to, co ważne. Umysł nie potrzebuje tylu dźwięków, iluna co dzień doświadczamy w miastach. Gdy słuchamy natury, spada poziom stresu, przestajemy być przebodźcowani”.
Zastanawiam się, dlaczego tak wiele osób nie akceptuje zatem ciszy. Czy to oznaka ewolucji? Może w antropocenie nawykamy do mechanicznych dźwięków jak do dźwięków natury? Jak twierdzi psycholożka, ludzie przyzwyczajają się do hałasu, stają się przebodźcowani, cisza wydaje im się niebezpieczna, czują nadchodzące zagrożenie. Kotlarek podaje przykład pracy w domu, gdy w tle brzęczy radio lub telewizor, bo coś musi do nas mówić, bo cisza jest niekomfortowa.
Wiele lat mieszkała w Sydney; należała do Australian Society of Rehabilitation Counsellors, była pracowniczką zdrowia psychicznego. Często ma poczucie, jakby dźwięki przemocą wdzierały się w jej wewnętrzny spokój. Nie lubi muzyki w tle, gdy idzie do supermarketu, apteki, banku czy restauracji albo gdy jedzie windą. W swojej pracy spotyka ludzi, którzy są „zanieczyszczeni” wewnętrznymi i zewnętrznymi dźwiękami.
„Jeżeli przebywamy non stop w hałasie – tłumaczy – nie możemy pozwolić sobie na sprawdzający wgląd w siebie: czy dobrze się czujemy? Czy wszystkie nasze potrzeby są zaspokojone? Cisza daje nam przestrzeń, żeby zastanowić się, czy ten ból w klatce piersiowej to nerwoból, czy coś poważnego i trzeba pójść do lekarza. Bycie w ciszy, samemu, to jest kopniak w górę, bo odpoczywamy od bodźców, nabieramy energii i możemy zacząć działać”.
No tak, przecież hałas powoduje rozkojarzenie, ciągłe napięcie, lęki, które eskalują z tygodnia na tydzień. Umyka nam wiele ważnych życiowych spraw, bo jesteśmy skupieni na hałasie. Dlaczego więc niektóre osoby lubią żyć głośno? Jak twierdzi psycholożka, trzeba by zapytać: skąd potrzeba głośnych dźwięków? Czy chcemy coś zagłuszyć, o czymś nie myśleć? A może coś odreagować? Według Kotlarek zbyt częste mówienie bywa zagadywaniem problemu, odwracaniem uwagi, np. od lęku przed oceną, porażką.
Podobno tylko z prawdziwym przyjacielem można milczeć, ale czy to prawda? Terapeutka wyjaśnia, że jeżeli cisza pomiędzy dwiema osobami trwa dłużej niż 6 sekund, staje się zwykle niekomfortowa i któraś z nich będzie chciała tę ciszę zagadać. Jeżeli cisza trwa dłużej i jest nam z tym dobrze, to znaczy, że czujemy się w czyimś towarzystwie bezpiecznie.
„Często zalecam terapię poprzez pisanie, w ciszy – przyznaje Monika – żeby te myśli, z którymi mamy się zmierzyć, pobyły sobie, niewygodne. Po jakimś czasie cisza jest mniej niekomfortowa, myśli inaczej płyną. Proszę nie bać się ciszy, nie bać się swoich myśli, emocji. Spróbujcie zamknąć oczy i zwizualizować sobie waszą prywatną świątynię ciszy. Odkryjecie w sobie przestrzeń, która jest odporna na lęk, dystraktory i użalanie się. W tej świątyni możecie być sobą i podejmować wszelkie decyzje bez zakłóceń”.
Huk nad strumykiem
Malwina z woj. kujawsko-pomorskiego szukała ciszy przez ponad rok. Znalazła ją na polach, przy ostatniej ulicy miasta, na terenie pomiędzy działkami pod budynki jednorodzinne. Wraz z mężem zrobiła plan domu; już mieli budować, gdy nagle przyszło pismo z urzędu, że sąsiad z lewej połączył działki i stawiał halę o wysokości 16 m, 4 m od granicy. Jakim prawem? Bo nie istnieje plan zagospodarowania przestrzeni. Malwina pytała w urzędzie, co w tym miejscu powstanie i czy grozi im hałas, ale nic nie chcą powiedzieć. Napisała skargę i odłożyła budowę.
By uciec przed zgiełkiem, coraz częściej wyprowadzamy się na obrzeża. Deweloperka wkracza na tereny cenne przyrodniczo: otuliny parków narodowych, parki krajobrazowe, obszary Natura 2000, nieużytki. Wystarczy spojrzeć, co dzieje się w otulinie Kampinoskiego Parku Narodowego. Pojechałam tam, do gminy Babice, zobaczyć ostatni niesprzedany dom na nowym osiedlu. Za ogrodzeniem: strumyk, kładka, puszcza, czasem podchodzą łosie. Agent nieruchomości oprowadził mnie po stanie surowym. Cena: milion dwieście tysięcy złotych. Chwalił się, że pozostałe 20 domów poszło jak świeże bułeczki. W 2004 r. otuliny straciły ochronę prawną na podstawie tzw. noweli grudniowej, czyli zmiany w ustawie o ochronie przyrody, i budowy w takich miejscach stały się legalne.
„W sytuacjach, kiedy nie ma planu miejscowego, zagospodarowanie terenów przyrodniczo cennych następuje na podstawie decyzji o warunkach zabudowy, a te – jak pokazuje praktyka – zupełnie nie sprawdzają się jako instrument ochrony walorów przyrodniczych. Dobrowolność opracowywania planów miejscowych dla terenów chronionych stanowi ułomność przepisów ustawy o ochronie przyrody. Decyzje o warunkach zabudowy dają nadmierną swobodę kształtowania zagospodarowania przestrzeni na korzyść inwestorów i ograniczają możliwości zachowania cennych wartości przyrodniczo-krajobrazowych w interesie publicznym” – podkreśla dr hab. Dominik Drzazga z Katedry Zarządzania Miastem i Regionem na Wydziale Zarządzania Uniwersytetu Łódzkiego.
Coś o tym wiem. Zeszłej jesieni przeniosłam się na podhalańską wieś, pilnować zwierząt znajomych, którzy wyjechali na wakacje. Cieszyłam się, bo za oknem góry, spokój i – jak zapewniali znajomi – całkowita cisza. Ale od świtu do zmroku świdrował moją głowę hałas z placu budowy. Dziwiłam się, że robotnicy nie noszą słuchawek ochronnych.
„Jeszcze do niedawna było tu magicznie – mówi sąsiadka, młoda góralka. – Ale ceny działek poszybowały w kosmos. Wkraczają deweloperzy, budują domki, domiszcza, stawiają wielkie, kamienne mury, dorzucają kamery i światła jak na estradzie. A w otulinie parku narodowego powstają budy z goframi, atrakcje turystyczne itd. Przez całe lato i jesień jest głośno”.
Nadmierna i długotrwała ekspozycja na hałas lub nagły, krótkotrwały bardzo głośny dźwięk grozi uszkodzeniem narządu słuchu, czego skutkiem jest ubytek słuchu. Jak tłumaczy doktor nauk humanistycznych, surdologopeda Danuta Emiluta–Rozya, mogą to być ograniczenia w słyszeniu o różnym stopniu nasilenia – od lekkich ubytków (nie słyszy się wtedy szeptu) do głębokich niedosłuchów (gdy bez protezy słuchowej człowiek nie odbiera głośnych dźwięków, które dla słyszących osób są trudne do zniesienia). Dźwięki mowy nie są odbierane, jeśli ubytek słuchu jest większy niż 60 decybeli, ponieważ swobodna ludzka rozmowa ma maksymalnie takie natężenie.
Jak mówi specjalistka: „Dzisiejsza medycyna dzięki osiągnięciom elektroniki daje ogromne możliwości, przede wszystkim implanty, głównie ślimakowe – elektroniczne protezy słuchowe wszczepiane operacyjnie do ucha wewnętrznego, a także wysokiej jakości aparaty słuchowe. Ale trzeba pamiętać, że implant i aparat działają wtedy, kiedy ktoś wykorzystywał resztki słuchu. Gdy narząd słuchu jest uszkodzony, taka osoba (tym bardziej jeżeli jest to dziecko) jak najwcześniej powinna być zaaparatowana lub zaimplantowana i poddana rehabilitacji słuchu w specjalistycznych poradniach medycznych i surdologopedycznych. Jeśli się nie podejmie takich działań, co jest szczególnie ważne w przypadku dzieci niedosłyszących od urodzenia, niewykorzystane resztki słuchu zanikają. W przypadku, gdy ktoś odstawia aparat na przykład na kilka lat i w tym czasie posługuje się językiem migowym oraz nie uczestniczy w ćwiczeniach słuchowych, dochodzi do zaniku funkcji nerwu słuchowego i implant już nic nie pomoże. Taka osoba żyje w ciszy”.
Ludzie i zwierzęta
„W XIX w. hałasowanie w górach było w dobrym tonie – opowiada dr Marek Kot z Tatrzańskiego Parku Narodowego. – Nie tylko kuźnie i wycinka drzew generowały hałas. Na przykład Adam Asnyk tak pisał w liście do ojca w roku 1874: »My na Giewoncie, oni na Czerwonym Wierchu i dawaliśmy sobie hasła wystrzałami i okrzykami« albo: »Przepyszny wieczór nad Morskim Okiem, gdzie się zebrało całe towarzystwo polskie i węgierskie, przy huku moździerzy i ogniach bengalskich«”.
Na szczęście dzisiaj zakazuje tego Ustawa o ochronie przyrody z 2004 r.: „W parkach narodowych oraz rezerwatach przyrody zabrania się […] zakłócania ciszy”. Jednak w praktyce z przestrzeganiem tego prawa bywa różnie, zwłaszcza podczas Sylwestra Marzeń. Zwierzęta śpią, a tu nagle strzały, światła! Wybudzone sądzą, że to pioruny lub polowanie, wpadają w panikę. W 2019 r. TPN zlecił pomiary podczas imprezy sylwestrowej – poziom hałasu przekroczył wtedy normy dopuszczalne dla zabudowy mieszkaniowej o ponad 45 decybeli, natomiast poziom huków i wybuchów był jeszcze większy, mimo zakazu strzelania.
„W takim hałasie ludziom trudno funkcjonować – mówi dr Kot – jak zatem mają wytrzymywać zwierzęta? I nieistotne, czy hałas był wyższy o 30, 45 czy o 50 decybeli. Tego huku na obszarze parku narodowego nie powinno być wcale”. W 2018 r. podczas sylwestra hałasy wybudziły niedźwiedzia. Zaczął chodzić, tracił energię na mrozie i nie przeżył zimy. W latach 70. huk wystrzałów sylwestrowych wywołał lawinę i kilka kozic zginęło. „A ile jest przypadków, o których nie wiemy?” – zastanawia się Marek Kot.
Jednak nawet w przyrodzie totalna cisza jest czymś rzadkim, bo wodospad czy potok też potrafią być głośne. 96% powierzchni TPN leży bliżej niż kilometr od szlaku. Wędrując, można usłyszeć ludzi, helikoptery lecące na ratunek, samoloty wysoko nad górami. Gdy staniemy na grani Tatr, usłyszymy pociągi, samochody, odgłosy z placów budowy.
„Po szlakach nawet lepiej nie chodzić zbyt cicho – dodaje Kot – żeby niedźwiedź miał czas się usunąć. Wystarczy delikatny brzdęk kijkami o kamienie”.
Las w środku miasta
Marzą mi się miasta, w których od bodźców dźwiękowych można odpocząć w strefach ciszy. Doktor socjologii Tomasz Sobierajski z Uniwersytetu Warszawskiego opowiada o swoich podróżach. W Berlinie odwiedził Literaturhaus – malutki ogród z kawiarnią na tyłach ruchliwego Kudammu – i wspaniały Tiergarten, wielki las w środku miasta. W Nowym Jorku, w katedrze św. Patryka usiadł przy dużym, drewnianym stole i zanurzył się w dźwiękach instalacji artystycznej przedstawiającej ostatnią wieczerzę: stukające talerze, dźwięczące szklanki, przytłumione rozmowy. W nocy szedł na Brooklyn Bridge Park Pier 3, siadał nad wodą i delektował się ciszą, patrząc na Manhattan po drugiej stronie. W Bangkoku ukojenie znalazł w Jim Thompson House Musem, do którego wpuszczane są malutkie grupy zwiedzających. A w Warszawie szuka ciszy na tyłach parku Ujazdowskiego, wśród domków fińskich na osiedlu Jazdów.
A czy w polskich miastach powstają strefy ciszy? Jak wyjaśnia dr Aleksandra Wycisk – socjolożka miasta z Politechniki Warszawskiej, autorka bloga „Cisza w mieście” (ciszawmiescie.blog) – owszem, istnieją normy unijne i krajowe (np. dyrektywa 2002/49/WE odnosząca się do oceny i zarządzania poziomem hałasu w środowisku). Unijne i polskie prawo umożliwia tworzenie stref ciszy, ale w Polsce jeśli się z tego korzysta, to najczęściej na obszarach rekreacyjnych, np. na Mazurach. O strefach ciszy w polskich miastach nie słyszała.
No właśnie, dlaczego nie?
„A dlaczego polska przestrzeń nie jest pokryta w stu procentach planami zagospodarowania przestrzennego? – odpowiada pytaniem socjolożka. – Wszyscy wiedzą, że to ważne, jednak uchwalenie takich planów jest wieloetapowe i skomplikowane, obejmuje różne zainteresowane grupy. Albo dlaczego tak trudno przekonać ludzi do prymatu pieszego w mieście? Dlaczego wycina się drzewa? A co dopiero cisza…”.
Czy cisza dla Polaków nie jest zatem żadną wartością? Czym się na przykład kierujemy, wybierając mieszkanie? Jak mówi socjolożka, dominuje u nas kultura wizualna i bardziej zwracamy uwagę na widok za oknem niż na to, co będziemy słyszeli.
„Nie jesteśmy wychowani w szacunku do dźwięku – wyjaśnia. – Mamy przyzwolenie w miastach na hałas i jak ktoś domaga się ciszy, to słyszy: »Trzeba było wyjechać na wieś«. Ciszolubni w mieście są dziwni, nie pasują. Wcale nie chodzi o absolutną ciszę, ale komfortowy krajobraz dźwiękowy; taki, w którym nie musimy się przekrzykiwać np. z samochodami. Ktoś pracuje z domu i potrzebuje ciszy, ktoś pracuje na zmiany i potrzebuje przespać się w dzień. Będziemy gotowi na ciszę dopiero wtedy, kiedy zaczniemy być bardziej wyrozumiali dla siebie nawzajem”.
Sam na sam z ciszą
Niewielka wieś pod granicą ukraińską. Las, zarośnięta droga, ostatni słup z prądem, mało kto się tu zapuszcza. Szukali kilka miesięcy; na to miejsce trafili przypadkiem, gdy w jednym z oglądanych domów załamała się podłoga i wpadli w dziurę. Pośrednik powiedział, że pokaże im coś, co jeszcze nie jest wystawione na sprzedaż.
„Żyła tu 85-letnia kobieta, sama, bez samochodu – opowiada Iwona, która wcześniej mieszkała w Krakowie. – Jak większość miejscowych jeździła do wsi, 5–7 km na rowerze, nawet zimą. Dom murowany, wnętrza z PRL-u, ale otoczenie to prawdziwy skarb. W zasięgu wzroku nikogo nie ma, przychodzą bażanty, lisy, sarny, kuny, łosie. Najbardziej słychać ptaki albo szum drzew, gdy wieje. Coś piszczy w domu, myszy, nornice, coś skrobie przy ścianie. Nie boję się tych dźwięków. Przychodzi wieczór i w jednym momencie przestają ćwierkać ptaki, zapada totalna cisza. Czasem echo poniesie odgłosy sąsiadów, szczekanie psa, rzadko – przejeżdżający gdzieś daleko pociąg. Zimą zdarza się, że słyszę strzały w lesie. Przez cały rok widziałam 10 pojazdów, jacyś myśliwi próbowali się tu dostać. Kilka miesięcy temu przyjechali do mnie ludzie ze wsi, zapytali, kim jestem, skąd pochodzę i co tu będę robiła. Powiedzieli, że naprzeciwko 25 lat temu były domy, ale las już je pochłonął”.
Jak to jest, gdy nic nie słychać? Iwona tłumaczy, że na początku było dziwnie. Mieszkała tu z partnerem, to on chciał uciec od zgiełku miasta i od pandemii, dlatego wyprowadzili się z Krakowa. Wytrzymał kilka tygodni, przeraziła go cisza i że daleko do ludzi. Iwona została sama.
Rano wypuszcza psy, obchodzi całe gospodarstwo, bierze się za sprzątanie, naprawia różne rzeczy, przygotowuje pole, bo na wiosnę chce rozpocząć uprawę lawendy. Pracuje zdalnie, przy komputerze; Internet działa różnie, ale działa.
Wszyscy się dziwią, dlaczego zamieszkała na takim końcu świata. Dla większości z nich tu jest za cicho. Aż strasznie.
Czy ta cisza ją zmieniła? Zdecydowanie. Iwona była bardzo niecierpliwa, wszystko chciała na już. A tu nie ma bodźców, nie ma telewizora, bo zlikwidowała antenę. Nigdy nie widziała tylu gwiazd, tu jest naprawdę ciemno. Uspokoiła się. Teraz wie, że cisza to najlepsza rzecz, jaka jej się przydarzyła.
„Ale jest jeden minus – przyznaje. – Gdy jadę do miasta, głowa mi pęka. Odgłosy ulic, sklepów, restauracji są jak uderzenie łopatą. Wcześniej, gdy żyłam w mieście, tak się nie czułam. Byłam ogłuszona, nie reagowałam na te dźwięki…”.
Czy zostanie na wsi? Bardzo by chciała, ale jak będzie na starość żyć sama w takim cichym miejscu?