Wy macie zegary, ja mam czas
i
Zegary: zegarmistrz siedzący przy stole warsztatowym z długą walizką i zegarem wspornikowym za sobą, 1748 r./Wellcome Collection (domena publiczna)
Wiedza i niewiedza

Wy macie zegary, ja mam czas

Rozmowa z zegarmistrzem Janem Szymańskim
Katarzyna Sroczyńska
Czyta się 10 minut

Sztuka naprawiania zegarów wymaga serca, wiedzy i doświadczenia. Potrafią to nieliczni – strażnicy czasu, którzy rozumieją tajemne rytmy przyrody i zdają sobie sprawę, że zegar niejedno ma imię. O fascynującym „zawodzie tysiąca narzędzi” z Janem Szymańskim rozmawia Katarzyna Sroczyńska.

Jan Szymański: Niedawno jakiś miły facet zaproponował mi odkupienie starego zegara i poprosił o wycenę. Powiedział, że chce go sprzedać właśnie mnie. Ja mu na to, że mnie teraz nie stać. Nalegał, żebym jego ofertę poważnie rozpatrzył. No i zgodziłem się. W domu otwieram, bo to był duży ścienny zegar, patrzę, a tam w tajemnym miejscu mój gmerek, czyli podpis, sprzed ponad 40 lat! Ja ten zegar naprawiałem jako młody chłopak!

Katarzyna Sroczyńska: Jak na mnie patrzysz, to też widzisz swój gmerek? Widzieliśmy się ostatnio prawie ćwierć wieku temu. W liceum byłeś naszym ukochanym panem od przyrody.

Gdy weszłaś, wiedziałem, że nie jes­teś zwykłą klientką. Kiedyś na pytanie o to, kim jestem i co robię, odpowiadałem: „Jestem Jańcio Wodnik od posłusznej wody i nieposłusznych uczniów. »Godzinniarz«”. Tkwi we mnie przekonanie, że ci, którzy robią koło czasu i zegarków, to specjalni ludzie, strażnicy czasu. Czas nie płynie tak samo dla wszystkich. Nie mamy kłopotu z jego definicją, dopóki nie musimy się z nim zmierzyć. Wtedy staje się dla nas wartością.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

A kiedy Ty sobie uświadomiłeś, że czas jest dla Ciebie wartością?

Kiedy zaczęli odchodzić ludzie z mojej półki. Pierwszy raz chyba przy Starszych Panach, po śmierci Jeremiego Przybory. Przedtem nie zauważałem upływu czasu. A przecież miałem różne przygody, różne rzeczy robiłem. Na przykład między rokiem 1969 a 1970 pracowałem jako mechanik studia w telewizji.

W 1969 r. skończyłeś warszawską Zasadniczą Szkołę Rzemiosł Artystycznych.

Klasę zegarmistrzowską. Kończąc szkołę, byłem już zresztą dobrze wykształconym zegarmistrzem, bo zainteresowałem się zegarmistrzostwem, kiedy miałem 10 lat.

Jak to się stało?

Poszedłem do kolegi, on jadł zupę. A ja wtedy zobaczyłem budzik, taki jak ten, o, zobacz, z dużym dzwonkiem i bez tylnego dekla. Posłuchaj, jaki on ma niesamowity dźwięk. Wróciłem biegiem do domu, zapytałem mamę, czy nie mamy jakiegoś budzika. Na nieszczęście albo na szczęście w domu był zepsuty budzik. Od tego dnia zaczęto mi znosić wszelkie rodzinne zegary i zegarki.

Nauczyłeś się je naprawiać, eksperymentując? Rozkładając je?

Jako 11-, 12-letni malec wystawałem z nosem rozpłaszczonym o szybę zegarmistrza. Kiedyś było tak zimno, że wszedłem do środka. Postałem chwilę, zagadałem. No to mi zegarmistrz mówi: „Obejrzyj sobie, kup książkę”. A potem: „Spróbuj, może zrobisz”. Robiłem, oczywiście, według ich wskazań. Kiedy szedłem do szkoły w 1966 r., to na naprawach zegarów zarabiałem już pieniądze.

Jeździłeś z Żoliborza na Mokotów, kawał drogi. Spóźniałeś się?

Nie, nigdy. Dostawałem nagrody za punktualność. Mam szajbę na tym punkcie. Uwierzyłem, że zegar jest ważny, że czas jest ważny. Dawniej w każdym domu był zegar podło­gowy albo ścienny – pan nieomylny. Według niego nakręcano te wszystkie cebule. Podchodziło się do niego i patrzyło. I czas nabierał szczególnej wartości. Znano na przykład pojęcie szarej godziny. Wiesz, co to jest?

Chyba czas między dniem a nocą.

Kiedy nafta było kosztowna, odkładano chwilę zapalenia lampy i pojawiał się kapitalny moment na refleksję, tuż po zachodzie słońca, a jeszcze nie całkiem ciemno. Szarówka – czas, żeby sobie coś przypomnieć, o czymś pogadać, posiedzieć. Ze wszystkim trzeba zdążyć, ale najpierw choć na chwilę musimy usiąść. Kiedy nic nie musisz, nie spieszysz się, wykonujesz więcej zadań. Ja zresztą należę do szczęśliwych, bo w życiu nie przepracowałem ani jednego dnia. Skończyłem studia pedagogiczne, zostałem nauczycielem biologii. Robiłem tylko to, co lubię. Mądrzyłem się, wygłupiałem, uczyłem. Miałem na to czas. Potem dłubałem w zegarkach. Zawsze, nie tylko wtedy, kiedy zrezygnowałem z pracy w szkole. Przecież te zegary, które mam dzisiaj, nie wzięły się z niczego.

Ile jest zegarów w Twojej pracowni?

Nie potrafię powiedzieć. W domu na jednej ścianie mam kilkanaście. Tu jest, poczekaj, 10, 20, 30, około 40 zegarów.

Mówisz o tych dużych, ściennych.

A tu jeszcze około 50 budzików. Każdy inny. Teraz spójrz po tej stronie, to 100-letnie budziczki. Bo wiesz, zegar niejedno ma imię. Mój przyjaciel, starszy zegarmistrz, wielki dyplomowany mistrz Franciszek Wiegand z Tarnowskich Gór zwykł mawiać: „Wy macie zegary, ja mam czas. Bo ja nim zarządzam”. Dla kogoś, kto pracuje jako sędzia i ma określić godzinę czyjejś śmierci, ważne jest, co pokazała aparatura. Każda sekunda. Ile czasu umierał? Cierpiał bardzo długo czy w ogóle nie cierpiał? Podobno w chwili śmierci czas staje. W ciągu minuty można zobaczyć całe życie.

A z wiekiem przyspiesza. Dla kogoś, kto ma 70 lat, czas bieg­nie szybciej niż dla kogoś, kto ma pięć.

Bardzo ładnie! Dostrzegam gmerka! Podobnie jest ze zwierzętami. Zobacz, mała myszka i duży słoń. Pytasz, co rozmiary mają do czasu? Pomyśl, jak krótko biegnie sygnał nerwowy przez jej ciało, a jak długo – przez jego.

To znaczy, że dla myszy czas bieg­nie szybciej niż dla słonia?

Musi biec inaczej. Dlatego słoń, żółw czy kaszalot żyją długo, mysz krótko. Wszystko zależy od tego, ile trwają reakcje chemiczne. A teraz wyobraź sobie, że są takie organizmy – brzucho­rzęski, Gastrotricha. Ładnie się to nazywa, żyje sobie na granicy morza i lądu. Ale co jakiś czas zdarza się katastrofa. Przychodzi fala. Czasem zabiera całe pokolenie. Dla nas takie znaczenie może mieć wielki huragan, jaki się zdarza raz na dziesięciolecia, stulecia, dla nich – kolejna fala. Muszą żyć szybko, szybko wymieniać informacje, żeby zdążyły coś po sobie zostawić.

Dziwię się, że czas tak szybko biegnie. Mam tyle rzeczy do zrobienia. Kiedyś robiłem to szybciej, teraz wolniej. Czasami kłócę się o to z klientami. „Czy może być szybciej?” – pytają. „Nie, ale może być lepiej” – odpowiadam.

Chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz. Dziś zegary naj­częściej są postrzegane jako czasomierze. Jak sądzisz, czym się różni czasomierz od zegara?

Czuję, że jeśli coś ma duszę, to jest zegarem, nie czasomierzem.

Zgodzisz się więc z twierdzeniem, że każdy zegar jest czasomierzem, ale nie każdy czasomierz zegarem?

Mój telefon mierzy czas, ale nie nazwałabym go zegarem.

Właśnie! Zdradzę ci pewną tajemnicę. Dlaczego stare zegary muszą być drogie? Bo muszą. Dawniej zegarmistrz wykonywał tę samą robotę co teraz, ale miał na to dziennie tylko kilka godzin, bo potem robiło się za ciemno. Jak cenna była każda minuta! Przecież my sobie siedzimy teraz przy świetle elektrycznym! Oni się doświetlali: blendy, lustra, łapali światło jak malarze w pracowniach.

A teraz zobaczysz cacko. To jest tzw. zegar szpindlowy, XIX–wieczny.

Pięknie grawerowany.

To jest kok, czyli osłona balansu.

Wygląda jak filigran. I napis: Cornel. To zegar­mistrz?

Chodzi o manufakturę rodzinną Cornel w Paryżu. I jest numer – 2414. One nigdy nie sięgały milionów czy setek tysięcy. Życie zegarmistrza pozwalało mu wyprodukować kilka­naście, może kilkadziesiąt tysięcy zegarów. To jest nic w porównaniu z tym, ile produkuje się dzisiaj.

A Ty ile zegarków naprawiłeś?

Myślę, że około 10 tysięcy.

W każdym są twoje gmerki?

Nie. Zostawia się je tylko w zegarach, które na to zasługują. Nie w masowych.

Od kiedy kolekcjonujesz zegary?

Od dziecka, ale kolekcjonerzy nie cenią moich zbiorów. Oni zbierają tak: tego stać, to zbiera roleksy, tego stać, to zbiera złote, a jeszcze inny – astronomiczne. A u mnie jest przekora. Dziecięca przekora. Mam parę cennych zegarków, ale ja zbieram zegary i zegarki, które niejedno mają imię. A więc spotkasz u mnie prześliczny budzik podróżny, który ma jakieś 120 lat.

Mieści się w dłoni.

Jakże miło było mieć coś takiego. Kubiczny, taka była wtedy moda. Ale mam też ten plastikowy budzik z NRD. To nie jest hipsterskie. Dokumentuję czas, który się zmienia. Najmniej cenię bezpośrednią wartość finansową zegarka.

Co jest w tym enerdowskim zegarku, że chcesz go w kolekcji?

Jest świadectwem czasu, w którym też żyli ludzie, też się kochali, coś produkowali. Byli zmuszeni takim, a nie innym politycznym układem i robili te zegarki z tanich materiałów, tak jak trabanta i malucha. To jest dopiero trudno uruchomić. Zegary stare wydają się dość proste. Ale ich nakręcanie było poezją.

Każdy zegar warto naprawiać?

To pytanie, na które nie znam odpowiedzi.

Popatrz, to jest współczesna pozytywka. Wygląda dość prymitywnie: plastik, bęben, coś tam gra. A to ­ponadstuletnia pozytywka. Dopracowana. Ma duszę. Żyje. Posłuchaj tylko! A przecież zasada działania jest taka sama! Widzisz, na czym polega czar starych zegarów? Moja kolekcja musi być zgodna z tym, co głoszę. Nie zamykam się w merkantylizmie, w marketingowym podejściu do zegara. Oczywiście umiem je wycenić, ale pokazuję ich inną wartość.

Proszę, to jest stuletni digital. Z trzema okienkami: godzina, minuta, sekunda. A to jest damski zegarek w typie męskiego z czasu drugiej wojny światowej. Jakiejś dziewczyny zawadiackiej. Za sekundeńkę pokażę ci, jak wygląda współczesny damski zegarek. W żaden sposób nie da się tego porównać, nie trzeba być zegarmistrzem.

W jednym ręku mam kawałek czarnego plastiku, a w drugim coś, co delikatnie drży – wygląda, jakby żyło. Jak na nas wpływa to, czym mierzymy czas?

Najpierw podejdź i posłuchaj tego zegara z długim wahadłem. Brzmi dostojnie, prawda? On wie, dlaczego odmierza czas. Nie spieszy się.

Ale i nie spóźnia.

Rytm bijącego serca lub tętniącego układu krwionośnego jest wspólny dla ogółu istot żywych. Tego uczyłem na biologii, nie musisz pamiętać, ale chodziło o wspólną istotę rozmaitych procesów. Fotosynteza tak samo przebiega u koniczynki i u sekwoi. Gdyby zanalizować treść pokarmową konia lub drapieżnika, okazałoby się, że składniki, które wnikają do ich organizmów, są identyczne – to cukry proste, aminokwasy, trochę wody, trochę zemulgowanych tłuszczów. Nie może być inaczej. Przyroda dała się opisać tymi prawami. Jakimś rytmem. Dlatego nie rozumiem, co się stało w ostatnich latach, że ludzie zaczęli się tak strasznie spieszyć. I stali się tacy neurasteniczni. Nawet trudno być dzisiaj narcyzem w dobrym tego słowa znaczeniu (o ile narcyz może być dobry). Nie ma czasu na coś takiego. Trzeba szybko się pokazać.

Nie ma czasu się zachwycić? Ani światem, ani sobą?

Są tacy, którzy pytają: czy to będzie na jutro? Jak ktoś tak pyta, to ja, nie chcąc dać się wpuścić w kanał, odpowiadam, że nie. Chociaż czasami, jakbym się wysilił, to by było. Ale nie widzę powodu, żeby podbijać bębenki jego neurastenii. Może wśród twoich znajomych są tacy, którym przeszkadza cykający budzik albo zegarek. To też jest neurastenia. „Czy pan mi wyciszy ten zegarek?” „On jest wyciszony”. „Nie, ja słyszę” – złośliwie wyjmuję baterię, zegarek nie chodzi. Pytam: „A teraz?”. „Jest ciszej, ale słyszę”. „To niech pan włoży baterię”. „Jak to?” „Nie ma baterii, więc zegarek nie chodzi”. „Co mi pan tutaj… Ja oczekuję poważnego traktowania!” – odpowiada. A ja jestem filut, psotnik.

O, ten zegar pięć minut temu bił szóstą i znowu bije sześć razy!

To zegar Comtoise, z francuskiej prowincji Franche-Comté w Burgundii. Przejedź dłonią od dołu do góry po boku ściany. Czujesz, że to jest ręką robione? Konkretny stolarz na wsi francuskiej to zrobił. Jeżeli był taki jeden zegar w domu, to ktoś mógł nie zdążyć policzyć uderzeń młotka o czaszę dzwonu, ale wiedział, że wybiła pełna godzina, więc miał czas się przygotować i za kilka minut policzyć je dokładnie. Specjalna konstrukcja mechanizmu bicia. Dla nas nielogiczne, a dla nich praktyczne.

A to zegar z regionu Szwarc­waldu. Lina konopna, bęben drewniany jak w studni, niesamowite. Cała rodzina siadała: jeden robił kółka, drugi coś innego. Posłuchaj, jaki prawdziwy dźwięk. Nie można się w tym zakochać?

Ale najpierw były zegary wieżowe, które nie miały tarcz. Montowano je na wieżach, żeby balast mógł swobodnie opadać. Czas wskazywała jedna wskazówka, był wydzwaniany młotami albo dzwonami na różne sposoby. Pierwsze powstawały w XI w. Znamy je z opisów, ich mechanizmy nie zachowały się. Ostały się zegary z XIII w. i późniejsze.

A jest przyszłość przed zegar­mistrzami? W ciągu ostatnich pięciu lat liczba warsztatów zegarmistrzowskich zmniejszyła się o 200, czyli o 40%.

Po to jestem jednym ze współtwórców Stowarzyszenia Promocji i Rozwoju Zegarmistrzostwa i jego wiceprezesem. Widzę przed nami przyszłość. Zawód zegarmistrza nigdy nie zniknie. Dopóki będzie trwała cywilizacja. Ludzie są skłonni płacić coraz więcej, żeby uratować stary zegarek. Są tacy, dla których ten plastikowy ma dużą wartość. Bo pamiętają, że stał u babci na biurku. Tylko nie ma już klimatu i czasu na szkoły zawodowe ani rzemiosło. Kiedyś zegarmistrza kształciło się 8–10 lat, żeby mógł być samodzielnym mistrzem. Kto mi dziś zapłaci za szkolenie takiego ucznia? Dziś musimy uczyć go na kursach, szkoleniach. Na miękkich nauczymy go bycia asertywnym, a na twardych – sprzedawać i wciskać kit.

Zawód zegarmistrza to zawód tysiąca narzędzi i dużych umiejętności. Nie ma takiej hurtowni, w której kupię części do starych zegarów. Muszę je zrobić sam. Kiedy wy odpoczywacie, zegarmistrz dłubie.

Czy zegarmistrzowi łatwiej pogodzić się z przemijaniem niż osobom pracującym w innych zawodach?

Nie chcę powiedzieć, że jestem najlepszym zegarmistrzem wśród biologów, ale na pewno niezłym biologiem wśród zegarmistrzów. Z przyjemnością patrzę na pogodnych, cudownie zadowolonych staruszków zegarmistrzów. Są życzliwi dla ludzi mimo kłopotów, niedostatku. Żyją z pasją. Natomiast zegarmistrz, który ma tylko podejście kupieckie, bywa bardziej zgorzkniały. Jak w życiu. We Francji w wielu miastach burmistrzowie utrzymują takie miejsca, jak mój warsztat: szewca, krawca, zegarmistrza. A jak ja proszę, żeby mi obniżyli czynsz, to mówią: „Niech pan zamyka”. Tymczasem według mnie to jest wartość dodana, że nauczę klienta obsługi zegara, że z nim pogadam, że go wysłucham.


 

Jan Szymański

Zegarmistrz, nauczyciel bio­logii i wykładowca akademicki. Wiceprezes Stowarzyszenia Promocji i Rozwoju ­Zegarmistrzostwa. Dyrektorował w szkole społecznej i badał picie alkoholu przez młodzież szkolną. Z miłością kolekcjonuje i naprawia zegary. Uczniowie pamiętają wiele jego bon motów, choćby taki: „Jestem stary, ślepy i głuchy, ale nie aż tak, jak wam się wydaje”. (Niedawno się zorientowali, że kiedy to mówił, był sporo młodszy niż oni teraz).

Czytaj również:

Czas goni nas
i
„Młody mężczyzna czytający przy świecy”, pomiędzy 1600–1650 r., Matthias Stom, National Museum (domena publiczna)
Pogoda ducha

Czas goni nas

Piotr Stankiewicz

W listopadzie obchodziłem pół-urodziny. A właściwie nie obchodziłem ich, ale zauważyłem, że minął ten punkt w kalendarzu. „Skończyłem” 38 i pół roku — od tego momentu jest już bliżej do 39. urodzin niż do 38. Nie ma co gadać, czas pędzi, obracają się planety, księżyc spiętrza przypływ.

Żadna z konkretnych dat, które mijałem w życiu, nie przemawiała do mnie jakoś szczególnie, żadna nie wiązała się z psychicznym albo duchowym tąpnięciem. W pierwszym roku nowego tysiąclecia obchodziłem osiemnaste urodziny, jakiś czas później byłem „pięknym dwudziestoletnim”, a jeszcze potem byłem w „wieku Chrystusowym”. I było okej. Nie wywołuje we mnie emocji fakt, że za mniej niż półtora roku skończę 40 lat. Jakoś się już człowiek przyzwyczaił. Ale uwaga. Świadomość, że za mniej niż 11 lat skończę pięćdziesiątkę — to już dla mnie jest dużo.

Czytaj dalej