Wysil się! Wysil się!
i
Vincent van Gogh, „Południe – Odpoczynek od pracy (wg Milleta)”, 1890 r.; domena publiczna
Wiedza i niewiedza

Wysil się!

Paulina Wilk
Czyta się 21 minut

O pracy mówimy głównie jak o zagrożeniu. Dla naszych praw – źli i wykorzystujący pracodawcy – oraz dobrostanu: Polacy się zaharowują. Albo odwrotnie, straszymy się jej brakiem: sztuczna inteligencja pozbawi nas zatrudnienia. A może dla odmiany porozmawiajmy o tym, jak praca nadaje życiu wartość i sens. I że wielu z nas lubi to, co robi.

Pani Małgosia jest naprawdę dobra w swoim fachu. Potrafi zaleczyć odleżyny, rozbawić i rozruszać pensjonariuszy. Z nią chodzą pod rękę, bez chodzików i wózeczków, odrywają zamglony wzrok od telewizorów – gawędzą, uśmiechają się. A praca jest ciężka. Dwunastogodzinne zmiany, bez etatu. Urlopy krótkie, bo kiedy jedna opiekunka odpoczywa, druga pracuje za dwie. Chętnych do tego zawodu – w starzejącym się społeczeństwie niezwykle potrzebnego, ale też najniżej wynagradzanego – brakuje. Wykonują go przeważnie niemłode kobiety, dysponujące wielką siłą troski, choć czasem nie wystarcza im tej fizycznej.

Na jedną opiekunkę przypada dziesięcioro seniorów. Trzeba podnosić i obracać niesprawne ciała, myć, karmić i poić. Ułożyć fryzurę, znaleźć w szafie ulubiony sweterek, wyszorować sztuczną szczękę. Po wielekroć tłumaczyć to samo, nie brać do siebie ataków złości, złośliwości, demencyjnej agresji czy niepamięci. Dbać nieustannie mimo braku poprawy, a nawet z gwarancją, że będzie gorzej. To towarzyszenie w starości i odchodzeniu, można powiedzieć: beznadziejna robota. A ona ją lubi. Widać to gołym okiem – w czułości, z jaką mówi do podopiecznych, w tuleniu i całowaniu, w ich wspólnych śmiechach, zaangażowaniu, z jakim szuka sposobów, by poprawić ich zdrowie i nastrój. Najwyraźniej jest do tego stworzona. Ma dyplom pielęgniarki, ale wybrała zajęcie, które w polskich realiach przypada osobom po krótkich kursach, coraz częściej Ukrainkom. W powszechnym odbiorze to jeden z najtrudniejszych zawodów. Trudno wyobrazić sobie, by ktoś chciał go wykonywać z własnej woli, do tego z pasją. A jednak.

Pani Beata nie odzywa się za często. Raczej mało mogłabym o niej powiedzieć poza tym, że jest niezwykle skromna, choć bardzo kompetentna. Liczy szybko, dokładnie i chyba się nie myli. Doradza dobrze i precyzyjnie. W porównaniu z innymi, którym powierzałam swoje finanse, okazywała się zawsze bardziej skrupulatna i sumienna, a także wobec mnie – w moim interesie – wymagająca. Tak długo jak opiekowała się moimi rozliczeniami, urząd skarbowy ani ZUS nigdy o nic się nie upomniały. Widywałyśmy się sporadycznie. Dnie spędzała w uporządkowanym, całkowicie pozbawionym ozdób biurze na dalekim krańcu miasta. Dziwiłam się, że wybrała takie miejsce. A ona wyjaśniała łagodnie, że jej tam dobrze, bo ma ciszę i spokój. Łatwiej się skupić. Przynosiłam jej czasem książki w podziękowaniu za precyzyjną trosk­liwość. Dziękowała z uśmiechem, choć nie wiem nawet, czy lubi czytać. Zapytałam raz, czemu się tym zajmuje. Uniosła ramiona i odwracając głowę w bok, jak nieśmiała dziewczyna, odparła: „Ja bardzo lubię być księgową”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Więcej niż pieniądze

O termin do pana Darka niełatwo. Ma renomę. I trzy salony fryzjerskie, które założył razem z żoną 18 lat temu. Zatrudniają dziś ponad 130 osób, w pandemii COVID-19 nie zwolnili ani jednego pracownika. Ile go to kosztowało? Uśmiecha się, macha ręką. Fryzjerki, koloryści, asystenci, recepcjonistki – prawie jak rodzina, są zżyci, sporo razem przeszli. Wielu tu nauczyło się zawodu i tu go wykonuje. Wobec tego wszystkiego pieniądze nie mają znaczenia.Poznałam go 25 lat temu, gdy był stażującym fryzjerem w małym zakładzie, w suterenie bez okna. Przyszłam zafarbować włosy przed maturą. Przy następnej wizycie bez ostrzeżenia ściął mnie na krótko i tym samym zakończył 20-lecie nieudanych fryzur. Od tamtej pory widujemy się regularnie, zaprzyjaźniliśmy się. Ale wracam do niego, bo jest znakomitym fachowcem. Strzyże tak, że i sześć tygodni po wyjściu z salonu włosy wciąż dobrze się układają. Jest również dobrym pracodawcą, skoro ci sami chłopcy, którzy 15 lat temu myli włosy i zapinali ochronne fartuchy, dziś są tam dojrzałymi fryzjerami przyjmującymi swoje stałe klientki. A dla młodej gwardii awangardowych stylistów założył osobny salon: „Może my z żoną już jesteśmy za bardzo klasyczni. Niech się młodzi wyszaleją” – mówi trochę żartem, bo nigdy nie przestał się szkolić. Gdy podróżują, wspólnie chodzą na przeszpiegi, z ciekawością oglądając najmodniejsze salony oraz ich zmieniające się koncepty. Ja, z przekory, przysyłam mu zdjęcia z ulicznych azjatyckich zakładów, w których do pośpiesznego strzyżenia i golenia dostaje się w cenie usługę masażu głowy. I rozmowę!

W niepozornej wymianie żartów i opowieści o podróżach, którą uprawiamy z panem Darkiem od ćwierćwiecza, zaklęta jest istota jego pracy. Ludzie przychodzą do fryzjera, owszem, po nową fryzurę, ale też po wysłuchanie. Jak do fizjoterapeutek, kosmetyczek, lekarzy, barmanów i manikiurzystek. Zostawiamy tam opowieści, wiele życiowych ciężarów – otrzymujemy nie tylko nowy wygląd, lepsze samopoczucie, recepty i leczenie, lecz także ładunek zainteresowania i troski. Bywa, że dziewczynom od paznokci albo masażystom mówimy to, czego nie wiedzą najbliżsi, i to, za co inni płacą wykwalifikowanym terapeutom. Tkamy z nimi więzi, spędzamy czas, przy nich odpoczywamy.

Niewielu z nas zdaje sobie sprawę, ile oni dźwigają. I jak bardzo są milczący po 12 godzinach słuchania ludzi. W swoich domach na pytania bliskich: „Jak ci minął dzień?” odpowiadają jednym słowem. Są wypełnieni po brzegi. Szczególnie w listopadzie i grudniu, bo życie wtedy pęcznieje – od bolączek, ważnych tematów, poszukiwania ulgi. W tym sezonie interes aż furczy, ciężko o wolny termin.

Trud, który coś znaczy

Opiekunka medyczna, fryzjer, księgowa to nie są zawody prestiżowe. O wielu innych można powiedzieć to samo, łat­wo deprecjonując zarówno samą profesję, jak i decyzje tych, którzy je wykonują. Wybrali je, nauczyli się, skończyli kilkuletnie szkoły, kursy, zdobyli szlify w praktyce. Robią to z wyboru, nierzadko ze znawstwem, z powagą i poczuciem odpowiedzialności. Jak tu ich nie podziwiać? I jak się bez nich obyć?

A jednak żyjemy w kulturze, która na piedestale stawia inne zajęcia, przypisując im nieproporcjonalnie wielką wagę. Każdy z nas ma szansę przejść przez życie, nie ocierając się nawet o żadnego dyrektora operacyjnego, projektanta mody ani prezesa zarządu do spraw korporacyjnych. Nawet menedżer działu HR, pisarz czy starszy specjalista do spraw klientów biznesowych ani kierownik opery nie są nam niezbędni. Ale biznes i kultura przydają im znaczenia. A przecież zaledwie trzy lata temu wszyscy doświadczyliśmy pandemii, która przywróciła – na czas jakiś – prawdziwą wartość faktycznie istotnym profesjom. Na co dzień kluczowi dla naszego życia, zdrowia, nieodzownych potrzeb okazali się ci, o których nie myślimy wcale ze szczególną estymą. Sprzedawcy i ekspedientki, kurierzy, pracownicy aptek, pielęgniarki, producenci żywności i maseczek ochronnych. No i sąsiedzi, którzy przy utrudnionym dostępie do fryzjerów, kosmetolożek, barberów czy manikiurzystek wysłuchiwali litanii naszych lęków. Ten czas zaowocował nie tylko ruchem Big Quit, czyli przetaczającą się przez kraje Zachodu falą rezygnacji z pracy, lecz także powszechną refleksją nad samą jej istotą i wartością. Dla wielu był to moment, by zadać sobie trudne pytania: czym się na co dzień zajmuję? Na co poświęcam swoje dni? Jaki to ma sens? Wiele zajęć – nagle z konieczności wykonywanych na oczach domowników – obnażało swą żmudną i mało imponującą stronę. Krążyły dowcipy o dzieciach, które z rozczarowaniem odkrywały, że ich ojcowie – wcześniej znikający na całe dnie z powodu rzekomo szalenie ważnych zajęć – siedzą w koszuli, krawacie i slipach przed ekranem komputera i całymi godzinami mozolnie klepią w klawiaturę lub „wiszą na callach”. Moja przyjaciółka jako psychoterapeutka musiała zamykać się w pokoju – wyłaniała się z niego jedynie na krótkie przerwy pomiędzy sesjami. Jej córka, zapytana, co robi w pracy mama, odparła z rozczarowaniem: „Tylko drukuje paragony”.

Poważniej rzecz biorąc, wielu ludzi zdało sobie sprawę, że zajmuje się czymś, co antropolog David Graeber w głośnej książce z 2018 r. określił mianem bullshit jobs – „gówniane zajęcia”. Pozbawione sensu, wymagające pozorowania, czyli wykonywania czynności niemających znaczenia. Takie niby-prace z czasem stają się szkodliwe dla psychiki tych, którzy się ich podejmują. Ani pieniądze, ani wyszukana nomenklatura nie są w stanie przesłonić zionącej z nich pustki. Przypominają mi się czasy, kiedy sama, będąc kelnerką, czułam się zbyteczna, nieistotna i mało warta w te dni, gdy naszą restaurację odwiedzało mało klientów, a my godzinami podpieraliśmy ściany. Byliśmy zniechęceni i wyczerpani. O niebo lepiej czuliśmy się w chwilach tzw. tabaki, czyli kompletnej nawałnicy gości. Mimo zmęczenia mieliśmy dość energii, by się śmiać i jeszcze razem skoczyć na piwo. Właśnie tamtą pracę wspominam najlepiej. Po nocnych zmianach miałam ochotę odgryźć sobie nogi – tak mnie bolały; co miesiąc wymieniałam pantofle, bo zdzierałam podeszwy, a mimo to pędziłam do tamtej roboty jak na skrzydłach. Dopiero wiele lat później, współtworząc od zera małą fundację, w której nieraz przyszło nam razem dźwigać, skręcać, malować, szorować na kolanach albo niedosypiać, znów poczułam tę samą radość płynącą z połączenia wysiłku i współdziałania. Brakowało nam w zespole wszystkiego – pieniędzy, materiałów, ludzi – tylko nie zapału i pewności, że warto.

Razem lepiej

Nikt nie chce być sam. Prawie nikt, prawie nigdy. Te proste twierdzenia oddają istotę natury ludzkiej – jesteśmy stworzeniami społecznymi, a do najgłębszych tego wyrazów należą wspólna praca, działanie zespołowe i wymiana, które w historii zadecydowały o przewadze naszego gatunku nad innymi mieszkańcami Ziemi. I które na co dzień przynoszą nam poczucie spełnienia, celowości, organizują nasze życie. Po ludzku rzecz ujmując: praca oraz inni ludzie to powody, dla których wstajemy z łóżka. Jeśli czegoś brakowało pracownikom badanym w pandemii, to właśnie kontaktu z kolegami z biura; tych chwil pomiędzy faktycznymi czynnościami zawodowymi, atmosfery, pretekstu, by dla społecznej sytuacji lepiej się ubrać, zmienić otoczenie i porozmawiać o czymś, będąc w innej niż domowa roli.

Jesteśmy jako ludzie znacznie mniej egoistyczni, niż wskazywałoby wiele utartych tez. Studia nad codziennością – choćby te opisywane przez badaczy społecznych Rutgera Bregmana czy Claudię Hammond – potwierdzają, że ludzie zazwyczaj kierują się życzliwością, są skłonni do małych i wielkich poświęceń, do trwania w relacjach. To przychodzi nam naturalnie; największą satysfakcję i przyjemność czerpiemy z tego, co wydarza się pomiędzy nami i co możemy dzielić. Prawdę, którą nauka od niedawna stara się potwierdzić, większość z nas zna z autopsji: indywidualne sukcesy świętowane przy komputerze we własnym salonie cieszą mniej niż te zespołowe. Każdy freelancer czasem tęskni za środowiskiem pracy – kontekstem, wsparciem i stymulującą konkurencją – a żadne zebranie na Zoomie nie zrodzi tylu nowatorskich pomysłów, co czasem niezobowiązujące gadanie przy kawie w firmowej kuchni. Nawet codzienna jazda do pracy – nieraz przecież uciążliwa i czasochłonna – może być okazją nie tylko do pobycia chwilę z samym sobą, ale też do uświadomienia sobie wspólnoty z nieznajomymi, podobnie jak my toczącymi się w korkach albo ściśniętymi w tramwaju. Z tej świadomości bierze się ważne doświadczenie wspólnego losu. Cokolwiek przeżywamy, nie jesteśmy w tym sami.

Nasze miejsce w świecie

A jednak praca – i nieuchronnie związany z nią wysiłek – stała się łatwym obiektem ataków. Niezwykle trudno w polskiej przestrzeni publicznej doszukać się przejawów jej holistycznego traktowania. Dyskurs na ten temat sprowadza się do publicystyki poświęconej rynkowi pracy: systemowi wynagrodzeń, rodzajom zatrudnienia i umów, skali bezrobocia, a także odmienianej przez wszystkie przypadki pracowniczej apokalipsie, którą ma nam przynieść sztuczna inteligencja odbierająca przyszłość wszelkim zawodom, nawet tym najbardziej twórczym. Nikt więc nie jest bezpieczny; technologia to walec, który zgniecie wszystko. Możliwe. Na razie jednak to mój szwagier, pracujący w kilkuosobowym zespole w fabryce samochodów, obsługuje wspomagające pracę rąk ludzkich roboty – nie odwrotnie. Maszyny ciągle się psują, a ludzie boją się ich dotknąć, żeby nie uszkodzić bardziej. Wolą zakasać rękawy i robić swoje. Humanoidalne roboty zaś, które mają pewnego dnia zastąpić panią Małgosię w opiece nad seniorami, są dopiero testowane. I zaryzykuję tezę, że – choć pomocne, a nawet niezbędne – nigdy nie zdołają ani utulić, ani rozbawić podopiecznych tak jak ona. Swoją drogą właśnie w panicznych wizjach wyrugowania z pracy przez inteligentne systemy dostrzegam szansę na otwarcie prawdziwego dialogu o jej wartości. Skoro boimy się ją utracić – nie tylko jako źródło utrzymania, lecz także jako część naszej tożsamości – to chyba jednak nam na niej zależy? Może wystarczająco, by szczerze rozmawiać o tym, ile jej zawdzięczamy i jak wiele poczucia sensu dają nasze aktywności zawodowe?

Nie neguję wagi starań o dobrą najniższą pensję krajową ani powiązanie zatrudnienia z ubezpieczeniem społecznym, jednak ciągłe koncentrowanie się na finansowych aspektach pracy – ukazywanych jako system przemocy i wykorzystywania słabszych (pracowników) przez silniejszych (pracodawców) – wydaje się wyrządzać wiele szkody i nie oddaje sprawiedliwości temu, jak złożonym zjawiskiem ona jest. Czytanie wyników badań dotyczących motywacji jej podejmowania albo zmieniania przez Polaków to obracanie się w obrębie tych samych pojęć: decyduje chęć stałej umowy o pracę i wyższych zarobków, rzadziej potrzeba prestiżu czy możliwość rozwoju. Jeśli wierzyć tym parametrom, wszyscy jesteśmy tacy sami: chcemy zarabiać dobrze, stabilnie i mieć solidną emeryturę. Ale to perspektywa jednowymiarowa, bo pracujemy – i narzekamy – z wielu powodów.

Praca da się lubić

Według badań CBOS z 2021 r. aż 84% Polaków jest zadowolonych ze swojego zajęcia. A więc lubimy je nie tylko ze względu na zarobki, prawo do zwolnienia lekarskiego czy płatnego urlopu. Ogromna większość z nas jest zatrudniona w mikro-, małych i średnich przedsiębiorstwach – to znaczy, że sami wytwarzamy pracę dla siebie i współpracowników. Według raportów PARP od 2009 r. stale rośnie w kraju liczba przedsiębiorstw (w ciągu ostatnich dwóch lat o 2,3%). To z jednej strony specyfika naszej gospodarki, z drugiej – dowód na żywego ducha przedsiębiorczości. Polskie PKB w ponad 72% wytwarzają przedsiębiorcy. Często spotykam się z argumentem, że taka struktura to choroba naszego rynku pracy. Za mało jest dużych przedsiębiorstw i firm gwarantujących zatrudnienia z pakietami socjalnymi, za dużo osób zmuszonych do samozatrudnienia, wypychanych na tzw. umowy B2B czy kontrakty. Ale nawet jeśli przyjmiemy, że polska przedsiębiorczość jest córką konieczności, może warto przyjrzeć się uważniej jej pozytywnym skutkom? Wielu twórców naszych mikrofirm – od aktorów po panie sprzątające – ceni sobie samodzielność. Widzą jej zalety. Zostawmy na moment niesłabnące dysputy między liberałami a zwolennikami rozwiązań socjalnych. Postawmy sobie inne pytania: Co zmienia się w dniu, w którym przechodzisz na swoje? Kiedy i jaka praca cieszy? Co sprawia, że chce nam się ją wykonywać dobrze? W jakich zajęciach widzimy sens? Które uznajemy za najbardziej wartościowe i czy potrafimy z czasem nadać im adekwatną wartość ekonomiczną? Może uważamy, że leśnicy powinni zarabiać tak dobrze jak górnicy? A może geriatrom warto płacić więcej niż chirurgom plastycznym, bo starością wolimy się jako społeczeństwo zaopiekować, niż ją maskować? Rozmawiajmy o pracy tak, jakby od niej zależało nasze poczucie szczęścia, bo… w dużej mierze tak jest.

Wiele prawdy można znaleźć w stwierdzeniu, że to, co robimy na własny rachunek – dla reputacji, marki, nazwiska – wykonujemy staranniej, z większym poświęceniem. Doświadczenie pokazuje, że praca w wielkich instytucjach – od korporacji po ministerstwa i urzędy – ma w sobie sporo z bierności i odfajkowywania zadań. Oczywiście nie ma na to reguły. Są opryskliwi i niechlujni taksówkarze na samozatrudnieniu, marni pisarze wystawiający faktury oraz przemiłe i pomocne urzędniczki na poczcie, a także doskonale zorientowani w polskim prawie szatniarze w gmachach sądów. Jednak praca przedsiębiorcza motywuje silniej i wymaga też dobrego orientowania się w realiach, co po prostu oznacza, że ten, kto prowadzi firmę na co dzień, wie dokładnie, ile oddaje w podatkach, jakie ulgi mu przysługują oraz ile płaci dostawcom, podwykonawcom. Wszystko przechodzi przez jej lub jego portfel, a każdy urlop czy zwolnienie zdrowotne są odczuwalne: i w psychice właściciela, i w bilansie firmy. To życie bez możliwości zostawienia pracy za drzwiami, trwanie w poczuciu odpowiedzialności. Ale również życie na swoich warunkach, wykonanie pracy wybranej – nie nadanej, a to buduje poczucie samodzielności, sprawczości i podwyższa samoocenę. Polskiemu przedsiębiorcy na pewno trudniej odpocząć i spać spokojnie, lecz w parze z tą ceną idzie większa znajomość prawa, faktycznego funkcjonowania państwa. Można to położenie oglądać przez pryzmat obciążeń albo uznać je za cenne kompetencje do życia w społeczeństwie.

Bo praca to także budowanie szerokich relacji. Świadczenie usług, dostarczanie towarów, zatrudnianie i zlecanie – te wszystkie działania tkają sieć zaufania. Gdybyśmy sobie nie ufali, nie chodzilibyśmy ani do fryzjerów, ani do kancelarii adwokackich, ani do aptek. Gdybyś­my nie wierzyli w słowność i uczciwość innych, nie kupowalibyśmy używanych rowerów w Internecie i nie zamawialibyśmy paczek z drugiego końca świata. Ekonomia jest rachunkiem uczciwości i dotrzymanych słów; siecią społeczną, w której zadysponowany posiłek pojawia się na stoliku, porcelanowa korona na ząb wytrzymuje obiecane przez stomatologa 15 lat, a płaszcz jest do odebrania z pralni w umówionym dniu. Przewaga małej przedsiębiorczości jest tu duża – tworzy się bezpośrednie więzi z klientami, nawet jeśli usługa bywa świadczona na odległość. Praca w odseparowaniu od możliwej do wytropienia odpowiedzialności szybko traci jakość. Banalny przykład: wprost nie sposób skutecznie zareklamować miernej usługi aplikacji społecznościowych. Żaden pan Zuckerberg czy też Musk nic nie robi sobie z negatywnych ocen swoich firm, bo nie na naszym zadowoleniu zasadza się ich biznes. Natomiast mój fryzjer wciąż poczuwa się do odpowiedzialności i poprawia farbowanie nieodpłatnie. Nie dlatego, że boi się obsmarowania w Internecie, ale ze względu na istniejące między nami od lat zobowiązanie i ludzką przyzwoitość.

Zderzenie cywilizacji

Naturalnie słuszność będzie mieć każdy, kto mi powie: to staromodne postrzeganie pracy, które odchodzi do lamusa, bo coraz więcej usług jest bezosobowych. Pokoleniowo rzecz ujmując, to fakt. Również dlatego, że młodzi są najbardziej mobilni na rynku pracy, czyli najczęściej ją zmieniają. Krążą już legendy o płynności, niestabilności i nieprzystosowaniu tzw. pokolenia Z do tego, czym w ogóle jest praca. Poza badaniami socjologicznymi mamy też praktykę, w której – na polskim gruncie – konfrontuje się reprezentowane przeze mnie pokolenie X (inaczej dzieci polskiej transformacji) z osobami urodzonymi już w nowym stuleciu, w świecie wirtualnym i naznaczonym przekonaniem, że aby coś zyskać, wystarczy kliknąć. To prawdziwe zderzenie cywilizacji: 20-latki wchodzą na rynek pracy i ze zdumieniem odkrywają siłę realnych oczekiwań i konsekwencji, namacalnych presji, wymaganych godzin pracy, faktycznych czynności i rezultatów. Świat się bardzo zmienia, ale przychody i koszty nadal da się policzyć w arkuszach programu Excel i nie dostrajają się one do czyjejś chęci takiego lub innego sposobu spędzania czasu w pracy. A tak właśnie – przede wszystkim jako doświadczenie, styl bycia i sposób ciekawego wypełniania swoich dni – najmłodsza generacja rozumie pracę. Raport Pokolenie Z na rynku pracy – postawy, priorytety, oczekiwania opublikowany przez PARP w 2023 r. pokazuje, że dwie trzecie młodych zmienia zatrudnienie w ciągu roku, dla połowy z nich w pracy ważna jest niezależność i wolność, a dla 56% – możliwość realizowania pasji.

Zatrudniający ich przedstawiciele pokoleń uformowanych jeszcze w świecie analogowym bądź hybrydowym napotykają na problem, który można nazwać wyrwą komunikacyjną. Sprowadza się on do radykalnie odmiennego doświadczenia, które trudno sobie wzajemnie wytłumaczyć. Ci, którzy urodzili się przed transformacją albo we wczesnej fazie kapitalizmu lat 90. XX w., funkcjonują w innym paradygmacie i etosie pracy. W skrócie: rozumieją, że wartość się wypracowuje, wnosi do firmy czy zakładu własnym wysiłkiem. A także postrzegają pracę jako długofalowe zobowiązanie, również wobec ludzi, z którymi ją wykonują. Pokolenie Z – co mam okazję obserwować z bliska w swojej działalności fundacyjnej – nie myśli o posiadaniu zawodu, a w pracę angażuje się z perspektywy pojedynczej, szukając w niej zaspokojenia indywidualnych potrzeb. W razie braku szybkiego ich spełnienia decyduje się na zmianę, przeklikując dalej w poszukiwaniu innych opcji. Doświadczenie zapożyczone z rzeczywistości wirtualnej ma tu duże znaczenie. Starsze generacje pamiętają kryzysy na rynku pracy, w tym wysokie wskaźniki bezrobocia, dlatego postrzegają zatrudnienie także jako przywilej i zasób ograniczony. Najmłodsi pracownicy zaś czerpią z sieci przekonania o obfitości świata, istnieniu niewyczerpanych możliwości. Jeśli nie w tym mieście, to w innym, nie w tym, to innym kraju, nie w tej, to innej branży. Sam punkt wyjścia jest więc zupełnie odmienny, nawet jeśli iluzoryczny. Bo rynek pracy nadal rządzi się wymaganiami, jest schematyczny, ceni długoterminowe zobowiązania. Ale też w wielkich firmach widoczne są uległość i elastyczność wobec „niewiernych” pracowników nowej generacji. Menedżerowie studiują opracowania socjologiczne, starając się zrozumieć oczekiwania „Zetek” i coraz rzadziej licząc na to, że to młodzi dostosują się do istniejących uwarunkowań.

Rozwój w pakiecie

Realia okazują się jednak bardziej złożone. Na częste zmiany zatrudnienia i myś­lenie o nim jak o pasji wciąż stać nielicznych. Gdzieś w tle musi być wsparcie finansowe rodziny, jakaś poduszka bezpieczeństwa napompowana pracowicie przez przodków, którzy są spadkobiercami XX-wiecznych traum, pauperyzacji, utrat majątków na skutek wojen i odgórnych polityk. Poprzednie generacje pracowały w warunkach ciągłej niepewności i historycznych burz. Na dzisiejszy komfort i prawo do luzu „Zetek” dosłownie harowało w dzikim kapitalizmie pokolenie ich rodziców – świadome, że ma misję odrobienia zapóźnień socjalizmu, wytworzenia gospodarczej zapory, żeby tamten niedostatek nie wrócił, żeby dzieciom i wnukom żyło się wygodniej. Z jednej strony więc można mówić o sukcesie: spokój, z jakim część młodych podchodzi dziś do perspektyw zatrudnienia, świadczy, że się udało. Zdobyli wykształcenie, nie czują strachu.

Mimo to presja ekonomiczna wcale nie odpuszcza: inflację mamy od kilku lat wysoką, własne mieszkanie staje się dla młodych nieosiągalnym luksusem, a opiewane w rozmaitych publicystykach i politycznych mowach etaty są tym rodzajem zatrudnienia, o który najtrudniej. Dlatego wśród „Zetek” wcale nie brakuje tych, którzy wykonują pracę daleką od swoich ambicji czy marzeń. Biorą to, co jest. W ten sposób powraca oczywista prawda – podstawową motywacją do pracy jest otrzymywanie wynagrodzenia. Pytanie jednak brzmi: jak dzisiejsze młode baristki, ekspedientki, urzędnicy, początkujący muzycy, informatycy albo startujące biochemiczki radzą sobie ze znajdowaniem uzasadnienia i poczucia sensu, jeśli wykonują czynności proste, słabo wynagradzane, będące być może poniżej ich kompetencji? Czy – tak jak moi rówieśnicy – znajdując się w tej początkowej fazie, zakładają po prostu, że są na drodze do wymarzonych celów, a dzięki zdobywanemu właśnie doświadczeniu wkrótce będą mogli oczekiwać więcej? Czy może doznają wielkiego, natychmiastowego rozczarowania i dlatego czują przymus, by klikać i przeskakiwać dalej? Dlaczego tak bardzo dotykają ich oceny, w tym nieodzownie krytyczne? (O antefamafobii – strachu przed byciem ocenionym – mówi się już jak o pladze wśród młodzieży XXI w.). I dlaczego odległa w czasie perspektywa awansu czy stopniowego rozwoju jest dla nich nieatrakcyjna?

Jako ktoś, kto zawodowo zajmuje się opisywaniem i opowiadaniem historii, szukam wyjaśnienia w różnych narracjach, jakimi dysponują moja i nowa generacja. Przedstawiciele pokolenia Z widzą świat w odcinkach. Ich myślenie odzwierciedla fragmentaryzację, jaką znają z Instagrama czy migawkowych filmów na TikToku. W sieci wszystko jest teraz i tylko na chwilę. Ciągłość, związki przyczynowo-skutkowe ani wzajemna zależność akcji i reakcji w Internecie nie mają racji bytu. Tymczasem mojej generacji ciągle bliżej do wielowątkowej powieści, w której od pragnienia do spełnienia mogą minąć dekady, a po drodze następują zmiany i zdarzenia nieprzewidziane. Od pierwszego dnia w swojej pierwszej pracy chciałam się uczyć, rozwijać, a w nagrodę piąć się wyżej. Byłam – i wciąż jestem – skłonna dla tych imperatywów poświęcać od kilku do kilkunastu godzin na dobę, nie sprawdzając regularnie, czy mi się to opłaca finansowo. Dla wielu „Zetek” to podręcznikowy przykład pracoholizmu albo frajerstwa.

Można tę moją – i pokoleniową – historię podsumować jako chorobę dzieci epoki Leszka Balcerowicza; uzależnienie umysłów wytresowanych przez wielkie korporacje oraz ideały wczesnego kapitalizmu. Etos pracy w Polsce faktycznie przeszedł wielkie wstrząsy na skutek transformacyjnego przeskoku. Moje doświadczenie było zupełnie inne od życia zawodowego moich rodziców, urodzonych po wojnie i wykonujących w socjalizmie jeden, może dwa zawody. Nas od początku lat 90. przygotowywano do elastyczności, do zdobywania wielu umiejętności, które miały przydać się w tym nowym, wzorowanym na amerykańskim, rynku pracy. Byliśmy pokoleniem kapitalistycznych pionierów i podchodziliśmy do swoich doświadczeń z historycznym zapałem – bo dane nam było budować gospodarkę zresetowaną, od zera. Wymyślaliśmy usługi, produkty i sposoby działania, których jeszcze wczoraj nie było. Fascynacja mieszała się z wysiłkiem, od tej odurzającej mieszanki trudno się uwolnić.Jednak wbrew ówczesnym zapowiedziom o czekającej nas zawodowej mobilności większość moich rówieśników wykonuje nadal tę samą profesję, a jeśli zmienia zawód, to na pokrewny. Opowieści o egzotycznych przeobrażeniach i przekwalifikowaniu nie ma wcale dużo, tak jak niewielu z nas żyje, opływając w bogactwa godne serialowej rodziny Carringtonów z Dynastii, a mniej więcej takie były wówczas powszechne wyobrażenia o sukcesie.

W związku z zatrudnieniem

Okazji do zmian pracy nie brakowało. A jednak nie żonglujemy profesjami. Może dlatego, że wszyscy mamy ograniczenia i nie umiemy co sezon wymyślać siebie na nowo. Rzeczywistość pokazuje, że przywiązujemy się do ról, zadań i współpracowników. Adaptacja do nowego zajęcia zajmuje podejmującemu ją średnio dwa lata. Utratę zatrudnienia wskazujemy zaś jako jedno z najsilniej stresujących zdarzeń w życiu, porównywalne do śmierci bliskiej osoby. Dlatego warto rozwijać dyskusję o pracy jako jednej z największych wartości, której postrzeganie, wraz z dorastaniem nowej generacji, po raz kolejny radykalnie się zmienia. Kiedy jesteśmy aktywni zawodowo, decydujemy się przecież na jedną z najważniejszych życiowych relacji. Taką, która na co dzień zabezpiecza sens naszego małego życia. Jeśli młodzi nie chcą albo boją się wiązać z pracodawcą na dłużej, mamy powody do niepokoju – nie o turbulencje na rynku pracy (ten zawsze sobie radzi), ale o to, że karmienie negatywnego lub roszczeniowego stosunku do wysiłku zawodowego może sprawić, że stracą coś wyjątkowo cennego.

Miałam około trzydziestki, kiedy zostałam zaproszona na spotkanie z emerytkami podczas Kongresu Kobiet. Przedstawicielka Ministerstwa Pracy pokazała i omówiła tam wykres dotyczący zadowolenia z zatrudnienia i życia osób będących tuż przed przejściem na emeryturę oraz tuż po nim. Okazało się, że im bliżej do emerytury, tym bardziej ludzie czują się zmęczeni, nie mogą doczekać się ulgi. Ale radość trwa chwilę. Już dwa lata później emeryci deklarują, że chętnie wróciliby do pracy. Na pytanie: „Która z pań jest za obniżeniem wieku emerytalnego?” żadna z ponad stu obecnych w sali kobiet nie podniosła ręki. Ja też nie.

Ten artykuł jest jednym z ostatnich, jakie mam przywilej i szczęście napisać do kwartalnika „Przekrój”. Praca w nim była moim spełnieniem, a świadomość, że wykonuję ją wśród ludzi utalentowanych i zaangażowanych oraz dla czytelników chętnych dzielić z nami świat myśli nieoczywistych – największą nagrodą. Mówi się, że pieniądze szczęścia nie dają. A praca? Mnie często. I tego wszystkim życzę.

Czytaj również:

12 doktorów w „Przekroju” 12 doktorów w „Przekroju”
i
rysunek: Marek Raczkowski
Promienne zdrowie

12 doktorów w „Przekroju”

Przekrój

Jak żyć lepiej, pełniej i spokojniej? Pomogą w tym zalecenia najlepszych specjalistów na świecie.

Istnieje pewne powiedzenie przypisywane Charliemu Chaplinowi: „Sześciu najlepszych lekarzy na świecie: Słońce, Odpoczynek, Ćwiczenia, Dieta, Szacunek do samego siebie, Przyjaciele. Trzymaj się ich na wszystkich etapach swojego życia i ciesz się zdrowiem”. Chociaż tak naprawdę nie zostało ono wymyślone przez Chaplina, tylko pochodzi ze starej rymowanki, to jednak zawarta w nim lekarska metafora świetnie pasuje do tego, co robimy. Przy czym Klinikę „Przekroju” prowadzi nie sześciu, ale dwunastu doktorów.

Czytaj dalej