Na estońskim wybrzeżu wciąż jeszcze królują mokradła, polatuchy i poszanowanie samotności – własnej i cudzej. Ale by ochronić te istniejące tu od dawien dawna skarby, trzeba nowej świadomości. Dobrze, że się rodzi.
„Lubisz huśtawki?” – Andreas nie czeka na odpowiedź. Gonię jego plecy. Kołyszą się, gdy ten wielki chłopak o dziecięcej twarzy zmierza w stronę wsi. Skórzane trzewiki chrzęszczą na kamieniach. W sprawie butów Estończycy są bezkompromisowi. Żadnych niepoważnych tenisówek na przedwiośniu, żadnych trampek w terenie. Życie toczy się tu o krok od przyrody, a z nią trzeba się liczyć.
Za sobą mamy falbaniaste wybrzeże Bałtyku, wyrastające na przemian cypelki i zatoczki obsypane głazami narzutowymi pozostałymi z dawnych zlodowaceń. Przed nami stare rybackie zabudowania: chaty z bali ze słomianymi strzechami, żłoby, stajnie, a przy ścieżce studnia z żurawiem. W tej małej wsi w Parku Narodowym Lahemaa łączą się żywa historia i aktualne trendy. Obok zabytkowych gospodarstw wyrosły nowe stylowe budynki z drewna. Stare służyły rybakom już 150 lat temu. Te świeżo wybudowane należą do letników, którzy przyjeżdżają tu z oddalonego o godzinę drogi Tallinna.
Od pandemii COVID-19 wiejskie domy znów są w cenie. Nawykli dawniej do życia w odosobnieniu Estończycy przypomnieli sobie, że tłoczenie się w miastach nie leży w ich naturze. Do łask wracają wiejskie chaty oraz ich nowoczesne wersje, w których przez okrągły rok można pielęgnować samotność i swoje sekrety. „Jak byłem mały, bardzo ciekawiło mnie, co porabiają w swoich domach inni ludzie – mówi Andreas, zaglądając przez okno do chaty. – My tu wszyscy mamy jakieś pasje. Przecież coś musimy robić, gdy tak siedzimy godzinami w czterech ścianach podczas ciemnych zimowych miesięcy. Ale niechętnie o tym opowiadamy, sam nie wiem czemu”. Wzrusza ramionami. Patrzę na niego pytająco, na co mówi: „Ja? Gram na pianinie, saksofonie i na perkusji. Ale pianino jest najważniejsze. Jeśli umiesz grać na nim, dasz radę na wszystkim. Chodź!” – rzuca, gnając dalej. Myślę, że on nie umie chodzić powoli. I że zanim nadejdzie kolejna jesień, powinnam znaleźć sobie jakieś hobby, niekoniecznie potajemne.
W przyrodzie, czyli u siebie
Pogodny olbrzym wreszcie przystaje i sprawdza, czy wiem, jak się używa drewnianego żurawia do czerpania wody. Wybieram pełne wiadro, a on odgarnia z powierzchni kilka komarów i każe mi próbować. „Lepszej nie wypijesz!” – zapewnia. Jest lodowata i pyszna. A teraz czeka mnie prawdziwy test. Podobnie jak każda wieś ta również ma coś w rodzaju centralnego placu zabaw dla dorosłych, a na nim maszt z flagą Estonii, palenisko otoczone kamieniami i olbrzymią huśtawkę. Ta jest wysoka na 8 m, cała z drewna, a żeby ją rozbujać, trzeba stać. Andreas wchodzi na platformę naprzeciw mnie, każe złapać się mocno poręczy i przykuca, ciężarem ciała popychając huśtawkę. Mnie instruuje, bym robiła to samo. Chwilę później krzyczę – z ekscytacji i strachu. Nagle jesteśmy niemal do góry nogami, a w oczach wiruje przemeblowany świat: pochmurne niebo zamieniło się miejscami z bladą jeszcze nadmorską trawą. A to przecież nic, bo nie fiknęliśmy pełnego obrotu, czyli ulubionej dyscypliny Estończyków. Bawią się tak podczas obchodów środka lata, czyli Dnia Świętego Jana. Wtedy, roześmiani i zwykle też dobrze pijani, ładują się na huśtawki w kilka osób i kręcą jak w młyńskim kole. Słońce prawie wtedy nie zachodzi, niebo tylko nocą lekko szarzeje, a ziemię rozjaśniają płomienie wielkich ognisk i śpiewy. Jest w tym święcie coś wyjątkowego. To jedyna okazja w roku, gdy ludzie chętnie rezygnują ze swojej osobności.
Na jeden weekend miasta pustoszeją, życie gęstnieje na wsiach i wśród przyrody. Na co dzień Estończycy obchodzą się z samotnością jak ze skarbem. Nie znaczy to wcale, że są nieżyczliwi czy nie lubią pogawędzić. Po prostu umieją przebywać w pojedynkę i zajmować sobą niewiele miejsca. Nad samym morzem – w jednej z zatok, gdzie dotarliśmy z Andreasem przez sosnowy las, który nagle się skończył, ustępując miejsca głazom i wąskiemu pasowi piaszczystej plaży zwiniętej na kształt rogalika – spotkaliśmy spacerującą kobietę. Miała na twarzy spokój, a w ruchach i ciele swobodę bycia solo. Ani śladu strachu, niepewności czy zagubienia. Obserwowałam z zachwytem, jak przechadzała się powoli, bez wyraźnego celu. Będąc w przyrodzie, była u siebie. Minęła nas z lekkim skinieniem głowy – ani odpychającym, ani zapraszającym do rozmowy. Neutralnie, tak jak się mija drzewo czy krzew.
Latem, gdy na nadbałtyckich plażach pojawia się więcej ludzi, etykieta jest tu prosta: nie rozkładasz się przy innych, odchodzisz w bok, szukasz zaułka, w którym ani ty innym, ani oni tobie nie będziecie zakłócać bycia cząstką świata.
Wyśpiewana wolność
Przysiadamy z Andreasem na głazach nad morzem i patrzymy w dal. Gdzieś tam, 80 km stąd, jest Finlandia. Dawniej, gdy zimy były srogie, Bałtyk zamarzał na wiele kilometrów w głąb, otwierając tu – oraz w innych częściach kraju – sezonowe drogi. Tak Estończycy przemieszczają się między wyspami również dziś. Kto jedzie oficjalnie wytyczoną drogą lodową, ma obowiązek odpiąć pas bezpieczeństwa, utrzymać prędkość minimum 70 km/h i pod żadnym pozorem się nie zatrzymywać, by lód nie załamał się pod autem. Mimo to nie brakuje śmiałków testujących nieoficjalne szlaki. Co roku któryś z nich tonie w lodowatej wodzie.
Andreas wychował się na wyspie w zachodniej Estonii. „Mieliśmy tam jednego jedynego Rosjanina i sporo starszych kobiet. Niewiele było samochodów. Żeby gdziekolwiek się wybrać, trzeba było wsiadać na prom. No, chyba że zimą” – opowiada. Na łyżwach, nartach albo saniami jeździł odwiedzać ciotki i przyjaciół. Jego ukochany wuj umiał wywąchać przez mróz, że mama upiekła kruche ciasto. „Nagle wyłaniał się z mrozu i sięgał po ciepłe jeszcze przysmaki. A potem szedł się kąpać. W samych majtkach zanurzał się w zimnym morzu. To od niego się nauczyłem. Wytrzymuję dwie minuty! – chwali się i wzdraga jednocześnie. – Nie cierpię marznąć, ale to uczucie, gdy się wynurzam, jest wspaniałe. Wszędzie mrowienie, jakbym się znowu urodził!”.
Morsowanie to popularna rozrywka w Estonii. Co roku w Dniu Niepodległości, który przypada na 24 lutego, ludzie starają się wytrzymać w lodowatej wodzie tyle sekund, ile lat upłynęło od narodzin ich niepodległej republiki w 1918 r. To także dzień, w którym szczególnie lubią śpiewać. I płaczą ze wzruszenia. Wyśpiewali sobie przecież drugą niepodległość – tę uzyskaną w 1991 r. od upadającego Związku Radzieckiego. W latach 80. XX w. wykonywanie tradycyjnych pieśni narodowych stało się formą oporu, sposobem na zachowanie tożsamości w narzuconym przez Moskwę reżimie. Każdy Estończyk, który mi o tym opowiada (a jest ich wielu), kładzie dłoń na sercu i przeprasza za zaszklone oczy.
Co pięć lat odbywa się festiwal pieśni estońskich. Położony na wzgórzu w Tallinnie amfiteatr o wspaniałej akustyce wypełnia się 30 tys. chórzystów i blisko 100 tys. wtórujących im widzów. To, że reżim udało się skruszyć pieśnią, jest jedną z najpiękniejszych kart tutejszej historii najnowszej. Tuż obok żywego łańcucha, który 23 sierpnia 1989 r. Estończycy utworzyli razem z Łotyszami i Litwinami. Wówczas 2 mln ludzi stanęło, trzymając się za ręce – łańcuch długości 675 km połączył Tallinn, Rygę oraz Wilno w proteście przeciwko sowieckiej dominacji. Dwa lata później ci sami ludzie byli już wolni, a ich nowe kraje – bez grosza. Zrujnowanym po dekadach socjalistycznej gospodarki republikom pozostały puste kasy i zerwane stosunki handlowe z jedynym przez lata partnerem – Moskwą.
Estończycy mieli też jednak rozsądnych liderów, którzy przeprowadzili transformację i zapewnili ciągłość ustrojową z państwem utworzonym po pierwszej wojnie światowej. W wolnym rządzie znaleźli się wyłącznie 30-latkowie, którzy wymyślili swój kraj na nowo. Postawili na edukację i nowe technologie. Ale choć Estonia szybko stała się innowacyjnym e-państwem, nie odstawiła historii na boczny tor. Przeciwnie – na niemal każdym rogu widać, że przeszłość się tu liczy.
W szklanym bunkrze
Wśród najbardziej wziętych miejskich dzielnic są Kalamaja w Tallinnie i Supilinn w Tartu – obie wciąż zabudowane drewnianymi domami. Niegdyś zamieszkiwane przez robotników, dziś uwielbiane przez klasę średnią i artystów, chwalone za atmosferę, ciszę, doskonałą wentylację i ekologiczne zabudowania. Wokół rosną apartamentowce i minimalistyczne wille w stylu „nowoczesnej stodoły”, którym jednak daleko do prostoty i uroku stuletnich konstrukcji. Prestiżową częścią stolicy stała się ostatnio dawna strefa doków, młynów i fabryk skupionych przy porcie. Rotermann City to dzisiaj dzielnica luksusowych butików, hoteli, biur i restauracji. Na 50 000 m² jest niemal tyle samo zabytkowych i już zrewitalizowanych budynków, co w oddalonym o dwie minuty spaceru średniowiecznym Starym Mieście – jednym z najpiękniejszych w Europie, pełnym świetnie zachowanych domów i kościołów otoczonych nienaruszonymi murami obronnymi. Można błądzić w tych uliczkach jak w lukrowanej baśni.
Natomiast w przebudowanym Rotermann City sporo jest chłodnej stali i szkła. Najcenniejsze pozostają zachowane tam przez stulecia ceglane mury, bramy i fabryczne kominy. To one podtrzymują mit założonego jeszcze przez Duńczyków miasta, które zbudowało międzynarodową pozycję na handlu hanzeatyckim, w późniejszych stuleciach zostało zdominowane przez Niemców i Rosjan, a wreszcie w XX w. było niemal odcięte od świata przez Sowietów. Teraz Tallinn znów pielęgnuje swoje międzynarodowe więzi. Ponownie jest miastem portowym, z którego co dwie godziny – niczym rejsowy autobus – wyrusza potężny prom do Finlandii. Wirtualnymi kanałami płyną stąd także technologiczne inspiracje dla świata.
Wyjeżdżam z Tallinna jeszcze przed świtem, pociąg jest wypełniony studentami. Z drewnianej stacyjki w Tartu, kulturalnej stolicy kraju, ruszam spacerem. Na obrzeżach miasta stoi zapierająca dech budowla, która prezentuje przeszłość przy użyciu najnowocześniejszych metod.
Wystarczy, że przyłożę kartonikowy bilet do ekranu, a tekst na nim zmienia się z estońskiego na angielski. Oglądam film z połowy 1997 r. Ówczesny prezydent Lennart Meri organizuje konferencję prasową w popsutej toalecie na lotnisku w Tallinnie. Jest zawstydzony i zdeterminowany. Obiecuje innowacje. Właśnie wrócił z Japonii, gdzie odebrał lekcję postępu. Zapewnia, że zacznie reformy od modernizacji lotniska. Telewizor z kwadratowym kineskopem, wyświetlający ten epizod nieodległej historii, jest jednym z setek nietuzinkowych eksponatów w nowym Estońskim Muzeum Narodowym w Tartu.
Uniwersyteckie miasto ma 150 tys. mieszkańców, najstarszą uczelnię i to niezwykłe muzeum – światowej klasy budynek przypominający połączenie pasa startowego ze szklanym bunkrem. Stanął w miejscu dawnego radzieckiego lotniska wojskowego, wśród pól i łąk. Liczy 350 m długości i oferuje dwa poziomy do zwiedzenia – oba skupione są na etnografii oraz kulturze Estończyków. Pokazują ich korzenie sięgające wiosek Uralu, tradycje ludów ugrofińskich, ale też antropologię codzienności: od pierwszych bitych monet przez samowary i dekatyzowane dżinsy po konstruowane lokalnie satelity oraz aplikacje na smartfony. Nowe muzeum narodu to w XXI-wiecznej Europie rzecz niezwykła, właściwie już się ich nie buduje. Krążąc między interaktywnymi eskpozycjami i grupami uczniów, którzy przyjechali tu na lekcje, zaczynam rozumieć, że Estończycy szukają nowej odpowiedzi na pytanie o to, czym współcześnie jest naród i co składa się na wspólną kulturę. Na przykład na kulturę protestu, którą dziś to niewielkie, liczące 1,3 mln osób społeczeństwo kieruje w nową stronę – ku ochronie środowiska naturalnego.
Lasy jak szachownica
„Ludzie dzwonią i piszą zaniepokojeni, martwią ich wycięte drzewa. A nasze lasy zaczynają przypominać planszę do gry w szachy, z wielkimi ogołoconymi polami” – Jüri-Ott Salm nerwowo przeczesuje włosy, po czym zaplata dłonie na kubku z naparem z głogu. Siedzimy we wspólnej kuchni Estonian Fund for Nature (ELF), najważniejszej w kraju fundacji zajmującej się ochroną przyrody. Nad drzwiami do budynku wisi logo z wizerunkiem polatuchy – latającej wiewiórki. To szare zwierzątko, które potrafi poruszać się między drzewami, wykonując skoki długie na 35 m, jest dumą Estonii, ale należy również do najbardziej zagrożonych gatunków. Dziś można je spotkać w dokładnie 111 miejscach w kraju. Mała wiewiórka to trafna patronka dla organizacji, która od 40 lat chroni przyrodę, a także uczy Estończyków, jak ważna dla ich przodków była natura i jak wiele jej zawdzięczają.
Jüri-Ott współtworzy fundację od początku. Jest geografem i zajmuje się ochroną bagien, największego skarbu lokalnej przyrody. Siedzą z nami jeszcze Siim Kuresoo, specjalista do spraw energii (siorbie yerba mate przez metalową bombillę) oraz Piret Pungas, badaczka kultury i tradycji przyrodniczych (miłośniczka zielonej herbaty). W kącie pokoju wznosi się góra śpiworów – znak, że wolontariusze fundacji szykują się do wyjazdu w teren. Będą zasypywać rowy i budować tamy – odkręcanie historycznych błędów to ciężka fizyczna robota. A choć Estonia słynie z naturalnego piękna, jest co odkręcać. Z okien pociągu widziałam wielkie puste plamy po świeżej wycince drzew. Odkąd w 2009 r. dyrektywa Unii Europejskiej sklasyfikowała drewno jako odnawialne źródło energii, w Estonii rozkwitł przemysł drzewny – na coraz większą wycinkę naciskają nie tylko firmy, lecz także rząd, właściciel połowy tutejszych lasów.
„Większość naszych drzew idzie na węgiel. Produkujemy rocznie 11 mln metrów sześciennych drewna, a spalamy 6 mln. W ogólnym rozrachunku nasze lasy emitują do atmosfery więcej dwutlenku węgla, niż go magazynują” – mówi Siim. I wskazuje, jak wycinka zagraża bioróżnorodności. Żeby powiększać uprawę lasów, trzeba osuszać więcej terenów podmokłych. Jedną czwartą Estonii zajmują bagniska, niektóre liczą po 6–10 tys. lat i podlegają ochronie. Wiele z nich już od ponad dwóch stuleci pada ofiarą przemysłu energetycznego. Najpierw pojawiły się kopalnie torfu, potem łupków bitumicznych – wciąż głównego źródła energii w kraju. Uznaje się je za wyjątkowo szkodliwe, bo przy spalaniu skały wydziela się dużo dwutlenku węgla, a zysk energetyczny jest niewielki.
Do wydobycia torfu, łupków i sadzenia drzew potrzeba tego samego – osuszania terenów, kopania rowów odprowadzających wodę. Wiele miejsc w całym kraju jest tak pooranych. Tam, gdzie państwo objęło przyrodę ochroną, dawnym kopalniom można przywracać podmokły charakter (udało się to na 20 000 ha, drugie tyle jest w trakcie odnowy). Tym właśnie zajmuje się ELF – negocjuje z rządem oraz rolnikami odnawianie biegu wody tak, by pozostawała w glebie i zaczynała znowu, w tempie około 3 mm na 20 lat, zmieniać się w torf.
Potwory z mokradeł
Próba odtwarzania bagnisk w dobie energetycznej żarłoczności przypomina jednak walkę postu z karnawałem. „Rolnicy rozumieją, że woda w glebie jest potrzebna, popierają ekologię, ale nie na swoich polach. Na terenach podmokłych trudno zarobić, niczego nie da się uprawiać. Jednak ich wartość jest olbrzymia – zapewnia Jüri-Ott i na moją prośbę zaczyna wyliczać, ile dobrego niesie ten torfowy dywan, pełen nierozłożonych szczątków oraz nasiąknięty wodą. – Od czego mam zacząć? Bagniska zajmują zaledwie 3% powierzchni Ziemi, a magazynują o połowę dwutlenku węgla więcej niż wszystkie lasy razem wzięte. Przechowują wodę, są kluczowe dla regulowania klimatu, zabezpieczają przed powodziami. Na tych terenach rozmnaża się wiele gatunków roślin i zwierząt” – mógłby ciągnąć jeszcze długo. Ale nie samą przyrodą żyje człowiek, jest i kultura.
„Dawniej bagniskami straszono dzieci. Według legend ludowych żyły w nich potwory, węże i duchy umarłych. Mówiło się, że wśród mgieł można zaginąć, że mokradła są bezdenne, wciągają i zabijają – włącza się Piret, która kilka lat temu napisała artykuł o tym, jak w estońskiej literaturze na przestrzeni wieków zmieniały się opisy bagnisk. – Długo budziły lęk i niechęć jako bezużyteczne. Można było na nich co najwyżej polować albo zbierać jagody, lecz do tego trzeba było umieć chodzić po grząskim terenie” – dodaje. Nieprzystępność bagien i tworzących się na nich torfowych wysp sprawiła jednak, że wielokrotnie były schronieniem dla uciekinierów, opozycjonistów, a współcześnie – w czasie drugiej wojny światowej i po niej – dla antykomunistycznych partyzantów. Pierwsze drewniane trakty pozwalające przemieszczać się po terenach podmokłych suchą stopą powstawały w XVI stuleciu, ale najczęściej przechodziło się przez nie zimą, gdy zamarzały.
Jeszcze niedawno Estończycy o straconej sprawie mówili, że „poszła w bagno”, same mokradła zaś określali jako ziemię, po której nie da się chodzić, i wodę, po której nie sposób żeglować. Teraz sobotnie poranki spędzają, spacerując po wąskich drewnianych pomostach tworzących turystyczne ścieżki przez bagniska w całym kraju. Na niektórych wzniesiono też drewniane wieże widokowe – można z nich chłonąć krajobraz idealnie płaski, usiany oczkami wody, porośnięty mchem i z rzadka skarłowaciałymi drzewkami. „Wszystko zaczęło się zmieniać w latach 70. XX w. – mówi Piret. – Pojawili się pierwsi aktywiści pokazujący, ile dobra leży w mokradłach. Prawda jest taka, że pozostają naszym jedynym pierwotnym krajobrazem”. „To fakt. – Kiwa głową Jüri-Ott. – Lasu pierwotnego już właściwie nie mamy, a najstarsze bagna pozostają nietknięte. W torfie brak tlenu, szczątki zachowują się nienaruszone. Możemy badać w nich biomasę sprzed tysięcy lat”.
W drugiej połowie XX w. Estończycy polubili tereny podmokłe: ich niezmąconą ciszę, urok powstających na powierzchni torfu czystych jezior, wyprawy na jagody. „Jeśli piękno definiujemy jako coś odmiennego od codzienności, to bagnisko jest jego kwintesencją. – Twarz Piret po raz pierwszy się rozjaśnia. – Najstarsze trzęsawiska to odgrodzone od świata lasem oazy spokoju, w których czas się zatrzymał. Tafla wody jest nieruchoma, pejzaż niezakłócony, przyjmujesz go wszystkimi zmysłami. Gleba jest miękka, więc poruszasz się powoli, obserwujesz ptaki, wdychasz zapach sosen. Coraz więcej z nas docenia te obszary jako miejsca terapeutyczne, pomagające regenerować siły życiowe”.
Najstarsze spa na świecie
„Kocham bagna w sierpniu! – powie mi Andreas podczas wspólnego spaceru przez Viru Bog, jeden z najsłynniejszych terenów podmokłych. – Przyjeżdżasz o czwartej rano i patrzysz, jak powoli podnosi się mgła, a zza niej prześwituje słońce. Jest zupełnie cicho. Wskakujesz do wody i czujesz, jaka ciepła jest tuż pod powierzchnią i jak zimna niżej, gdzie słońce nie dociera. Bo woda nabiera torfowego odcienia i nie wpuszcza promieni zbyt głęboko – wyjaśnia Andreas i schodzi z drewnianego pomostu na torfową powierzchnię. Zaczyna skakać. – Poczuj, jak się trzęsie. Jak wielka podmokła gąbka!” – zaprasza.
I rzeczywiście: czuję, że pod nami wszystko drży rozkołysane od uderzeń jego siedmiomilowych butów. W tallińskim oddziale galerii Fotografiska kasjerka opowiada mi, jak spotkała na mokradłach łosia spacerującego wygodnie drewnianym szlakiem. I że nie ma lepszego zabiegu spa niż kąpiel w lipcu na bagniskach pachnących tak, że kręci się w głowie. I faktycznie: charakterystyczna roślina, bagno zwyczajne – o niedużych białych kwiatach – jest tu wszędobylska. Rozcieram ją w dłoni i czuję aromat dość mocny, by wywołać zawroty i bóle głowy.
W wielu źródłach znajduję imponujące dane: jedna czwarta Estonii to tereny podmokłe. Jednak mimo starań rządu i ekologów bagniska się kurczą. „Statystyki nie mówią, że większość bagien została kiedyś osuszona. Albo schnie teraz na skutek zmian klimatycznych” – wyjaśnia Jüri-Ott.
„W ubiegłym roku po wyjątkowo gorącym lecie Internet pełen był zdjęć bladych i zwiędłych jagód, owoce nie nadawały się do jedzenia. Zmiany zaczynają niepokoić nie tylko badaczy, lecz także zwykłych ludzi, którzy poczuli, że przyroda jest częścią ich tożsamości i skarbem – dodaje Piret. – W tym roku odbędą się wybory parlamentarne i po raz pierwszy politycy kilku partii mówią, że po dojściu do władzy ich priorytetem będzie ochrona bagnisk. Czegoś takiego jeszcze nie było!”. Optymistycznie brzmią opowieści o tym, że ELF testuje właśnie sposoby na połączenie ochrony terenów podmokłych z wytwarzaniem energii odnawialnej. Trwają próby instalowania turbin wiatrowych oraz paneli słonecznych na odrestaurowywanych bagniskach. „Przed nami jest wiele niewiadomych, pomiarów i sprawdzania, czy nie zakłócimy życia zwierząt” – zastrzega Jüri-Ott. Nie pozwala sobie na optymizm. A Siim, który przez całą naszą rozmowę, trwającą już kilka godzin, nie przestawał marszczyć czoła, wygłasza teraz credo fundacji.
„Nie da się ochronić ani naszych lasów, ani bagien bez zmniejszenia zapotrzebowania na energię we współczesnym świecie. Możemy podpisywać rezolucje i uruchamiać platformy wiatrowe na Bałtyku, ale to niewiele zmieni, jeśli nadal będziemy potrzebowali coraz więcej prądu. Wiesz, że aż 2% całej energii w Estonii pochłania jeden jedyny silnik pracujący w fabryce wytwarzającej papierową pulpę? Zatrudnia się tam raptem 120 osób. A zastanawiałaś się kiedyś, dlaczego nawet w środku nocy puste stacje benzynowe muszą być oświetlone i zużywać masę prądu? Przecież nie musimy tak żyć. Dlatego namawiamy do reorganizacji, nowego podejścia do energii w naszym życiu”. Nowa świadomość już się rodzi, lecz rośnie jak torf – powoli, milimetr po milimetrze.
Rzeka piwa
Woda pieni się i leci w dół z hukiem. „Dawno nie widziałem tu takiego spektaklu!” – Andreas chodzi po głazach zadowolony, wdychając przesycone drobinkami wody powietrze. Wodospad Jägala ma zaledwie kilkanaście metrów wysokości, ale w płaskiej jak naleśnik Estonii oferuje niespotykaną dramaturgię. Szczególnie dziś, gdy wody jest w nim dużo. Skłębiona przelewa się i mieni rozmaitymi odcieniami brązu, pochodzącego z wód wielu bagnisk na południu oraz w centralnej części kraju. Wodospad przypomina przepełniony kufel ciemnego piwa. Na takie widoki Estończycy czekają cały rok.
Wiosna przychodzi tu nagle. Solidnie zamarznięte wody puszczają gwałtownie, a zgromadzeni w dole urwiska widzowie podziwiają, jak kra spada, uwalniając nagromadzone zimą wody. Popłyną na zachód, aż do Bałtyku. Bagniska zaś z każdym dniem będą stawać się bardziej przystępne, zielone i kuszące. Doświadczeni amatorzy pójdą w samych butach, ostrożniejsi przypną do nich specjalne rakiety. Zacznie się ciepły sezon długich dni i krótkich nocy, bliskich spotkań z niedźwiedziami i rozgwieżdżonym niebem, którego idealne odbicia można podziwiać w bagiennych jeziorach.
Tymczasem w Tallinnie zakwitną drzewa w nadmorskim parku Kadriorg, a zapracowani mieszkańcy wylegną na ciągnące się na wschód od portu plaże. Restauracja na dachu galerii Fotografiska zapełni się amatorami widoków na Bałtyk, z kolei na straganach targu Balti Jaama zaroi się od owoców i warzyw. Obojętne na aurę pozostaną tylko inteligentne urządzenia, ekrany i aplikacje.
Oraz te małe samobieżne roboty, które mijają mnie co dzień na chodnikach. W śniegu, deszczu czy upale dowożą posiłki na zamówienie. Jadą, mrugając ostrzegawczo pomarańczowym światełkiem, a ja trzymam kciuki za ich podróż. Potem marszczę czoło jak Siim i myślę o tym, ile baterii zużywa każdy z tych zwinnych pojazdów. Pójście spacerem na obiad oszczędza energię i poprawia trawienie.
To, co nowe, bywa inteligentne. Ale tylko bagniska parują tysiącletnią mądrością.