Mityczne obłoki były siedzibą bogów albo środkiem lokomocji, wyznaczały granicę między ziemią a Olimpem. Dla Słowian symbolizowały grozę, płanetnicy ciągnęli je w odległe rewiry, a ich burzową moc odpędzały dzwony.
Wyobraźmy sobie, że człowiek jest istotą, która nie walczy, nie śpieszy się i nie rozpacza, tylko codziennie po przebudzeniu uważnie spogląda w niebo, jakby pytała: „Co tam słychać w moim większym domu?”. Istotą, która potrafi nie tylko ubrać się odpowiednio do pogody, ale także dostroić się wewnętrznie do stanu nieba, złapać wspólną częstotliwość ze swoim naturalnym otoczeniem. Kimś przekonanym, że kiedy żyje się w zgodzie z ruchem chmur, wszystko idzie łatwiej. Ludzka wyobraźnia pod pewnymi względami nie przyjęła do wiadomości przewrotu kopernikańskiego. W obrazie świata utrwalonym w naszym wnętrzu ziemia zawsze jest na dole, a niebo na górze. Chmury natomiast, jak wiadomo, płyną sobie po niebie. Co prawda podróże lotnicze potrafią namieszać w głowach – kiedy samolot przelatuje nad chmurami albo zanurza się w nich podczas zmniejszania wysokości, archaiczna wizja naszego miejsca w świecie traci grunt pod nogami. Nagle to my jesteśmy na górze, niemal twarzą w twarz ze słońcem, chmury znajdują się niżej, a ziemi w ogóle nie widać, choć staramy się wierzyć, że jeszcze kiedyś postawimy na niej stopy. Powrót na ziemię wiąże się z ulgą – zostaje przywrócony właściwy stan rzeczy – i znowu można normalnie oddychać. Patrzeć w chmury tak, jak robiły to niezliczone pokolenia przed nami, z przywiązaniem i czułością, da się tylko z ziemi.
Jahwe w obłoku
Nasze najstarsze religie i mitologie uznają chmury za siedzibę bogów – niczym parawan zasłaniają boski majestat przed ludzkim okiem. Służą też za środek lokomocji na specjalne okazje, coś w rodzaju superszybkiej kolei dla bogów.
W Starym Testamencie Jahwe