Z głową w chmurach
i
„W tumanie”, Jacek Malczewski, 1893–1894 r. Muzeum Narodowe w Poznaniu/Wikimedia Commons (domena publiczna)
Ziemia

Z głową w chmurach

Renata Lis
Czyta się 12 minut

Mityczne obłoki były siedzibą bogów albo środkiem lokomocji, wyznaczały granicę między ziemią a Olimpem. Dla Słowian symbolizowały grozę, płanetnicy ciągnęli je w odległe rewiry, a ich burzową moc odpędzały dzwony.

Wyobraźmy sobie, że człowiek jest istotą, która nie walczy, nie śpieszy się i nie rozpacza, tylko codziennie po przebudzeniu uważnie spogląda w niebo, jakby pytała: „Co tam słychać w moim większym domu?”. Istotą, która potrafi nie tylko ubrać się odpowiednio do pogody, ale także dostroić się wewnętrznie do stanu nieba, złapać wspólną częstotliwość ze swoim naturalnym otoczeniem. Kimś przekonanym, że kiedy żyje się w zgodzie z ruchem chmur, wszystko idzie łatwiej. Ludzka wyobraźnia pod pewnymi względami nie przyjęła do wiadomości przewrotu kopernikańskiego. W obrazie świata utrwalonym w naszym wnętrzu ziemia zawsze jest na dole, a niebo na górze. Chmury natomiast, jak wiadomo, płyną sobie po niebie. Co prawda podróże lotnicze potrafią namieszać w głowach – kiedy samolot przelatuje nad chmurami albo zanurza się w nich podczas zmniejszania wysokości, archaiczna wizja naszego miejsca w świecie traci grunt pod nogami. Nagle to my jesteśmy na górze, niemal twarzą w twarz ze słońcem, chmury znajdują się niżej, a ziemi w ogóle nie widać, choć staramy się wierzyć, że jeszcze kiedyś postawimy na niej stopy. Powrót na ziemię wiąże się z ulgą – zostaje przywrócony właściwy stan rzeczy – i znowu można normalnie oddychać. Patrzeć w chmury tak, jak robiły to niezliczone pokolenia przed nami, z przywiązaniem i czułością, da się tylko z ziemi.

Jahwe w obłoku

Nasze najstarsze religie i mitologie uznają chmury za siedzibę bogów – niczym parawan zasłaniają boski majestat przed ludzkim okiem. Służą też za środek lokomocji na specjalne okazje, coś w rodzaju superszybkiej kolei dla bogów.

Starym Testamencie Jahwe ukazuje się swojemu ludowi zawsze spowity chmurami. W proroctwie Izajasza Bóg wsiada na „lekki obłok” i tak wjeżdża do Egiptu, siejąc postrach wśród wrogów Izraela. W Księdze Wyjścia prowadzi Izraelitów przez pustynię, występuje tam jako „słup obłoku”. Świątynię wzniesioną przez króla Salomona w Ziemi Obiecanej wypełnia obłok boskiej chwały. Podobnie dzieje się w Nowym Testamencie, w opowieściach o Jezusie z Nazaretu. Na górze Tabor, gdzie nastąpiło jego przemienienie i ukazał apostołom boską część swojej natury, Jahwe odzywa się z chmur: „To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie”. W Objawieniu św. Jana, zwanym także Apokalipsą, majestat Jezusa jako „bóstwa czasów ostatecznych” również przejawia się poprzez obłoki. A Paweł z Tarsu w 1 Liście do Tesaloniczan maluje wizję wiernych porwanych w powietrze „na obłoki naprzeciw Pana” [1 Tes 4,17], co należy rozumieć jako obietnicę obcowania z bóstwem przez całą wieczność.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Boski Olimp

Chmury są też na usługach bogów w mitach greckich i rzymskich, choć jest z nimi więcej zamieszania – co łatwo zrozumieć, jeżeli weźmie się pod uwagę liczbę bóstw w religiach politeistycznych. W epopei Homera Odyseusz może wejść do swojego pałacu niezauważony, ponieważ opiekująca się nim Atena zakryła go chmurą. Chmury zasłaniają także siedzibę bogów, górę Olimp – miejsce dla śmiertelników (poza nielicznymi wyjątkami) niedostępne – i w ten sposób wyznaczają granicę między strefą ludzką a boską.

Rzymski Herakles miał do czynienia z chmurami w szczególnych okolicznościach. Zdarzyło się to, kiedy wracał z wołami Geriona po wykonaniu 10. ze swoich 12 prac. Napadnięty przez Ligurów w północnej Italii walczył tak zaciekle, że zużył wszystkie strzały, jakie miał w kołczanie, i już uległby przeważającym siłom wroga, gdyby Zeus nie przyszedł mu na ratunek. Boska pomoc dla herosa przybrała formę czarnych chmur, z których zamiast deszczu wypadły kamienie, a Herakles zebrał je i obrzucił nimi Ligurów. Zdaje się, że Zeus w ogóle lubił ciemne chmury, bo nimfę Io, kapłankę Hery, też „nawiedzał” pod osłoną wielkiej czarnej chmury, która rzucała cień na całą okolicę. Kiedy w mitach pojawiał się najważniejszy z bogów greckich, obłoki stawały się źródłem energii – tej śmiercionośnej i tej życiodajnej.

Chmury nie mają w mitologii Greków wyraźnej boskiej personifikacji. Co prawda wiąże się je z postacią o imieniu Nefele, ale najpewniej kryje się za nią większa grupa archaicznych boginek. W starszych źródłach znajdują się wzmianki o córkach Okeanosa i Tetydy – nimfach chmur zwanych Nephelai. Później jednak Nefele występuje już zawsze w liczbie pojedynczej. Mimo to nie ma pewności, czy za każdym razem mowa jest o tej samej istocie.

Jedna Nefele pojawia się w micie o Iksjonie, władcy Lapitów, któremu Zeus zgwałcił żonę. W akcie zemsty Iksjon postanowił zgwałcić żonę Zeusa, boginię Herę. Jako najwyższe bóstwo w greckim panteo­nie Zeus oczywiście potrafił to przewidzieć i w miejsce Hery podstawił ulepioną z chmury dublerkę, którą nazwał Nefele, i to na niej wziął odwet władca Lapitów.

W cyklu mitów o złotym runie pojawia się druga Nefele, nimfa morska lub powietrzna. Postać ta miała ukochanego baranka, który potrafił fruwać i mówić, a jego skórę porastała bujna złota sierść. Pewnego razu, kiedy Nefele leciała na swoim rogatym zwierzęciu po niebie i jak zwykle doglądała chmur, trafiła do Orchomenos i zakochała się w tamtejszym królewiczu Atamasie. Nie ujawniając mu swojej tożsamości, poślubiła go i miała z nim dwójkę dzieci: Fryksosa i Helle. Pochłonięta życiem rodzinnym zupełnie zapomniała o chmurach. Jednak skargi śmiertelników na przeciągającą się suszę zwróciły w końcu uwagę Zeusa. Przywołana do porządku Nefele bez słowa wyjaśnienia porzuciła rodzinę i powróciła do swoich obowiązków pasterki chmur. Nowa żona Atamasa nie mogła znieść widoku dzieci Nefele i wkrótce przekonała męża, że powinien je złożyć w ofierze, aby zażegnać suszę. Przed tym strasznym losem uratował je złoty baranek Nefele.

Szerokie, rozdarte, cudowne

Wiele uwagi poświęcali obłokom dawni Słowianie z Północy – być może dlatego, że w naszej szerokości geograficznej chmur i opadów jest w ciągu roku sporo w przeciwieństwie do Grecji, gdzie w letnie miesiące niebo pozostaje niemal bezchmurne. Zwłaszcza pojezierza – polodowcowe perły północnej Słowiańszczyzny – wydają się zagłębiami puszystych obłoków, większych i piękniejszych niż gdziekolwiek indziej. Obserwacja chmur w północno-wschodniej Polsce czy Litwie to zajęcie, które nigdy się nie nudzi.

Słowianie do obsługi chmur mieli istoty półdemoniczne podobne do ludzi: płanetników, nazywanych też prowodnikami chmur, chmurnikami lub obłocznikami. Czasem obowiązki płanetnika wykonywali nawet zwykli młynarze i owczarze. Ciekawe, że na obszarze Słowiańszczyzny, odwrotnie niż w Grecji, nadprzyrodzony wydział do spraw chmur składał się z istot wyłącznie płci męskiej. Czy z tego faktu można wnosić, że dla Słowian chmury były sprawą zbyt poważną, by pozostawić ją kobietom? Niekoniecznie. Wygląda raczej na to, że obsługę chmur w naszej części świata uważano za zajęcie wyczerpujące fizycznie, wymagające męskiej krzepy. Chmury są przecież u nas takie jak w wierszu Miłosza W mojej ojczyźnie: „szerokie, rozdarte, cudowne”. Trzeba chłopa, żeby je uciągnął czy przegonił.

Słowianie przeciw chmurom

Szczególnym problemem dla naszych przodków były chmury deszczowe, burzowe i gradowe. Nie bez racji obarczano je odpowiedzialnością za ulewy, gradobicia, susze oraz uderzenia piorunów, jednocześnie uważając, że są sprawką demonów wyjątkowo źle usposobionych wobec ludzi. Wierzenia te najdłużej przetrwały na Podhalu, Pogórzu Rzeszowskim, Lubelszczyźnie, Białostocczyźnie, Warmii i Mazurach, a także w części centralnej, na Kielecczyźnie i ziemi krakowskiej. Pozostałości obejmują zwłaszcza magiczne czynności obronne przed burzą.

W XVII w. do zwalczania chmurowej demonizacji na Mazowszu i w Wielkopolsce korzystano z usług tzw. wiatraczników, czyli młynarzy z wiatraków. Wiatrak miał rozpędzić chmury, zanim dojdzie do nieszczęścia, ale ten prosty sposób chyba się nie sprawdzał, skoro mniej więcej w połowie XVIII w. dodatkowo odwołano się do wierzeń chrześcijańskich. Od tamtej pory chmury burzowe i gradowe odpędzano biciem w dzwony kościelne, dla pewności wystawiając jeszcze w oknach krucyfiksy i święte obrazy. Metody te stosowano na wsi i w miastach. Oprócz dzwonów kościelnych wykorzystywano również – znacznie mniejsze i przez to mobilne – dzwonki loretańskie. Oskar Kolberg zanotował na temat Lubelszczyzny: „Dzwonek loretańskim zwany prawdziwy, to jest taki, który z Loretu pochodzi albo przynajmniej mający kształt podobny, a ku głoszeniu czci religijnej używany, mówią, że ma taką własność, iż skoro w czasie nadchodzącej chmury z burzą, gradem i piorunem zacznie się nim dzwonić, biegając koło domu i gumna, natenczas chmura rozrywa się, burza się rozdziela i rozbija, grad niknie w powietrzu, a piorun nie uderzy w budowle” (Oskar Kolberg, Lud. Jego zwyczaje, sposób życia, mowa, podania, przysłowia, obrzędy, gusła, zabawy, pieśni, muzyka i tańce, Kraków 1884).

Kupowało się je na odpustach, ale przed użyciem wymagały poświęcenia w kościele. Wieszano je też w przydrożnych kapliczkach. W XIX w. popularność magicznego sposobu regulowania zjawisk atmosferycznych stała się tak wielka, że na początku XX w. Kościół katolicki poczuł się w obowiązku kategorycznie zakazać używania dzwonów kościelnych do rozpędzania chmur. Zakaz ten rykoszetem trafił także w dzwonki loretańskie.

Do popularnych metod ochrony przed burzą należało też wystawianie przed dom łopaty do chleba oraz siekiery ostrzem do góry (spodziewano się, że ostrze rozetnie potencjalnie groźną chmurę), okadzanie domostwa poświęconym w Boże Ciało zielem rozchodnika, wypędzanie z domu wszystkich zwierząt, palenie grubej świecy zwanej gromnicą i wspólne odmawianie litanii do Matki Boskiej.

Zdarzały się również zabiegi bardziej wymyślne. Wierzono m.in., że aby zabezpieczyć gospodarstwo przed gradem, dwóch młodych braci bliźniaków i dwa bliźniacze woły muszą zaorać pole wzdłuż jego granic. Albo że – w ramach zapobiegania burzom – trzech starych i koniecznie łysych gospodarzy musi dzień po Wielkanocy pobiec na skraj wsi i tam, za pomocą drewnianej motyki, zakopać obgryzione kości po zjedzonym w święta mięsie.

Osobnym problemem w słowiańskim świecie było sprowadzanie deszczu w czasie suszy. W XIV i XV w. za skuteczną metodę ściągania opadów na ziemię uważano oprowadzanie po polach nagiej dziewicy i oblewanie jej wodą. W XVI w. dołączono do tego praktyki typowo chrześcijańskie: procesje, zbiorowe modlitwy i śpiewy przebłagalne, a także ofiary na kościół w naturze lub walucie.

Modus operandi płanetników był dosyć prosty. Wierzono, że wyciągają oni chmury z bagien – dosłownie – i dźwigają je na własnych plecach aż do momentu, kiedy się nie zmęczą. Upuszczenie chmury przez wyczerpanego płanetnika skutkowało, według wierzeń słowiańskich, deszczem. Oprócz chmur płanetnicy wyjmowali z bagien robaki i żaby, które następnie wraz z deszczem spadały na ziemię. W ogóle chmury burzowe kojarzono z tym, co najgorsze. Podejrzewano, że mieszkają w nich dusze nieochrzczonych dzieci albo że wożą się na nich dusze samobójców, bandytów oraz niewierzących – generalnie wszelkiego rodzaju potępieńcy.

W źródłach i reliktach słowiańskich dostrzec można też ludowy wysiłek, aby grozę burzy powiązać z etyką i w ten sposób, poprzez nadanie jej pozoru racjonalności, choć trochę ją obłaskawić. W pewnej wsi opowiadano, że pioruny upodobały sobie konkretną wierzbę, ponieważ właś­nie pod nią panny miały zakopywać swoje nieślubne dzieci. W ten sposób, regularnie uderzając w drzewo, piorun wskazywał miejsce ukrycia dowodów notorycznej zbrodni. Również w słynnym wierszu Miłosza zaczynającym się od słów „Obłoki, straszne moje obłoki” chmury obdarzone są mocą odsłaniania zła w człowieku, budzenia w nim sumienia i refleksji moralnej. Poeta pisze o nich: „patrzę na was o świcie oczami łez pełnemi/i wiem, że we mnie pycha, pożądanie/i okrucieństwo, i ziarno pogardy/dla snu martwego splatają posłanie,/a kłamstwa mego najpiękniejsze farby zakryły prawdę”.

Rysopis płanetnika

Zdaniem polskiego religioznawcy Leo­narda Pełki płanetnicy nie mieli w wierzeniach słowiańskich jednego pierwowzoru. Postać ta wykrystalizowała się w polskiej kulturze ludowej na przełomie XVIII i XIX w. jako synteza rozmaitych wierzeń rodzimych i wyobrażeń inspirowanych mitologią chrześcijańską.

Być może dlatego trudno o jednoznaczne odpowiedzi dotyczące np. pochodzenia płanetników. Czasem uważano, że owe półdemony powstają z dusz wisielców. Kiedy indziej zaś, że – jak pisał Pełka – zostają nimi „żywi ludzie, posiadający te właściwości, że w czasie burzy lub na krótko przed nią znikają z ziemi w sposób dla innych niedostrzegalny bądź też zostają w oczach świadków »wciągnięci« przez chmurę (czy wyjątkowo przez tęczę)”.

Jeśli chmura gradowa niesiona przez płanetników jest bardzo ciężka, a oni nie mogą jej upuścić, ponieważ nie dotarli jeszcze do celu, z chmur dochodzą ich pomruki, wołania i jęki. Zdarza się również, że „w czasie deszczu spada któryś z nich na ziemię i przez jakiś czas żyje wśród obcych sobie wieśniaków” (Kazimierz Moszyński, Kultura ludowa Słowian, Warszawa 1967). Niektóre zebrane historie o płanetnikach przypominają współczesne opowieści o uprowadzeniu przez UFO, jak choćby ta spisana przez Leonarda Pełkę: „Jakieś 35 lat temu płanetniki wzięły mego sąsiada w chmury i kazały mu ciągnąć na powrozach i łańcuchach chmurę przez 5 kilometrów, po czym zmęczonego zrzuciły na ziemię”. Czasami płanetnik okazywał się kimś w rodzaju golema, jak w pewnej opowieści z Babiej Góry, w której prowadnikiem chmur został „niewydarzony potworek, ulepiony z gliny przez diabła na podobieństwo ludzkie”.

Płanetnicy mieli pełne ręce roboty: musieli zamrażać wodę i ładować ją na obłoki, ciąć lód w stawach i w ten sposób produkować grad, czerpać tęczą wodę z rzeki. Nic dziwnego, że czasem wyręczali się w tej harówce porwanymi z ziemi smokami (smoki natomiast wylęgały się z żab albo węży).

Prowodników chmur można było rozpoznać po wyglądzie, choć nie było to łatwe. Bywali bladzi i chudzi, wręcz zasuszeni, patrzyli przy tym surowo i z siłą. Odznaczali się mądrością i mocą czarodziejską, umieli też wzlecieć nagle w powietrze. Kiedy indziej jednak dla niepoznaki przybierali postać czarnego psa lub barana albo na zawołanie stawali się niewidzialne. Bywali kalecy, bardzo wysocy lub podejrzanie owłosieni, chadzali z zadartą do góry głową, a włosy i brodę mieli wiecznie mokre. Ich ulubionym strojem była biała płócienna szata i czarny kapelusz, ale widywano ich czasem również w czarnym miastowym ubraniu.

Na płanetnika wskazywać mogły także drobne dziwactwa i rzadkie umiejętności. Nie było jasne, czy jego nadzwyczajne moce pochodzą od Boga, czy od Złego, dlatego gdy społeczność dopatrzyła się w kimś chmurnika, okazywała mu zarówno szacunek, jak i bojaźń. By zabezpieczyć się na każdą ewentualność, starano się jednocześnie pozyskać jego względy i w niczym mu się nie narazić.

Wspólny czyn

Motywy greckie, słowiańskie i chrześcijańskie w zadziwiający sposób połączyły się w myśli Nikołaja Fiodorowa (1829–1903) nazywanego petersburskim Sokratesem [pisaliśmy o nim w zimowym numerze „Przekroju” 2022 – przyp. red.]. Ten prekursor transhumanizmu i kosmizmu (inspirował m.in. Konstantego Ciołkowskiego) był prawdopodobnie najbardziej szalonym spośród rosyjskich filozofów – czy może raczej najbardziej radykalnym spośród wizjonerów.

Wielką i jedyną ideą Fiodorowa była obejmująca cały kosmos utopia, w której wskrzeszenie wszystkich zmarłych aż do Adama i Ewy miało na zawsze zastąpić ludzkości rozmnażanie płciowe, a w centrum życia społecznego zamiast typowych miejskich uciech znalazłyby się cmentarze. W tym idealnym świecie siły zbrojne zajmowałyby się regulacją procesów meteorologicznych, w tym zwłaszcza zachmurzenia i opadów, oraz koordynacją wskrzeszania, a z czasem również wysyłką wskrzeszonych na inne planety – Fiodorow bowiem trzeźwo zakładał, że Ziemia wszystkich nie wyżywi. Inicjatorką całego procesu miała być (hmm…) Rosja, z racji swojego ogromu najlepiej nadająca się na wrota kosmosu, a regulacją przyrody i wskrzeszaniem w skali globu dowodziłby car. Fiodorow uważał, że oświecona duchowo ludzkość sama podda się rosyjskiemu przywództwu w ramach nowego ustroju, który nazywał psychokracją.

Także samo przywracanie życia i regulacja sił natury miały być jak najbardziej spontaniczne dzięki osiągnięciu doskonałości duchowej przez wspólnotę ludzką, a nie dzięki nauce, jak ktoś mógłby naiwnie pomyśleć. Fiodorow nie wierzył w naukę, wierzył wyłącznie w Ewangelię, którą odczytywał realistycznie, zwłaszcza wzmianki o wskrzeszaniu. Droga, jaką Rosja poszła w XX w., pokazuje, że przesłanie myśliciela pozostało niezrozumiane. Wystrzeliwanie statków kosmicznych z kosmodromu Bajkonur czy rozpraszanie chmur z okazji ważnych uroczystości państwowych być może jest wyczynem, ale z filozofią wspólnego czynu nie ma nic wspólnego.

Stare wyobrażenia na temat chmur wydają się dzisiaj poczciwe – byłoby miło nadal wierzyć, że za pogodę odpowiada istota podobna do nas, brodaty płanetnik w kapeluszu. Kiedy to piszę, na Mazowszu od dawna nie padało i prędzej zdarzy się powódź niż zwykły odżywczy deszcz. Pożary na Syberii niebezpiecznie rozszerzają się w kierunku koła podbiegunowego. A jednak spróbujmy sobie wyobrazić inny świat. Imagine.

ilustracja: Karyna Piwowarska
ilustracja: Karyna Piwowarska

Czytaj również:

Urlop pod chmurką
i
„Chmury”, John Singer Sargent, 1897 r./MET (domena publiczna)
Pogoda ducha

Urlop pod chmurką

Tomasz Sitarz

Prawnik na urlopie. Cisza, spokój, żadnych pism, klientów, w dodatku pogoda jak marzenie. Co może pójść nie tak?

Zapowiadał się kolejny dzień bez chmurki na niebie. Wziąłem wolne w kancelarii i wyłączyłem telefon służbowy, by cieszyć się niezmąconym spokojem i wreszcie odpocząć od natłoku codziennych obowiązków. Rozciągnąłem się na deskach pomostu i spojrzałem na jezioro, które niczym nieskończone zwierciadło odbijało błękit nieba. Zamknąłem zmęczone słońcem oczy i przeszedłem w stan na pograniczu drzemki oraz czuwania.

Czytaj dalej