W stulecie odzyskania niepodległości przyglądamy się dziwnym Polaków relacjom z wolnością. W pierwszym odcinku stawiamy pytanie: czy dla ojczyzny można oszaleć? Otóż w historii Polski nieraz się to zdarzało. Lista chorób psychicznych o patriotycznym rodowodzie wystarczyłaby na obdarowanie kilku narodów.
Podobno kładł się w ciemnym pokoju i nie pozwalał, aby z oczu i twarzy spędzano mu siadające muchy. Leżał tak długie godziny w milczeniu i bezruchu ze wzrokiem utkwionym w jeden punkt. Kiedy indziej zdawało mu się, że widzi latawce na niebie – rozmawia z nimi, goni je i pod sąd na sejm odsyła. Innym razem – że rosną mu skrzydła. Wtedy uciekał przed opiekunami do ogrodu lub na okoliczne pola i wyobrażał sobie, że odlatuje w dal.
Tak – według zgodnych relacji z epoki – wyglądały ostatnie lata życia Franciszka Dionizego Kniaźnina, jednego z najwybitniejszych pisarzy polskiego klasycyzmu, poety pełnego wdzięku, autora ód, sielanek i erotyków, związanego niemal całe życie z dworem Czartoryskich.
Nie wiadomo dokładnie, kiedy to się zaczęło. Źródła łączą chorobę psychiczną poety albo z rozterką miłosną, albo – tak częściej – z pogarszającą się sytuacją państwa w dobie rozbiorów. Katalizatorem przyspieszającym wybuch choroby miała być już to wieść o klęsce maciejowickiej (1794 r.), już to informacja o „powtórnym podziale Polski” (1793 r.).
Prawdopodobnie jednak kluczowym, prawdziwie traumatycznym doświadczeniem było wkroczenie do puławskiego pałacu rosyjskich żołnierzy. Wtedy to – jak zapamiętał Niemcewicz – potężna złocona sala, pełna luster, porcelany, z nadedrzwiami malowanymi przez Bouchera i nie mniej bogatymi pokojami księstwa z obrazami oraz imponującą biblioteką – wszystko to zostało zabrane lub posiekane na kawałki. Nie oszczędzono też ogrodów.
Od tego czasu następuje stopniowe pogorszenie: Kniaźnin przestaje poznawać dawnych znajomych – wyblakły, chudy, rozczochrany biega po wspaniałych niegdyś salonach. Popada w coraz większą apatię i niemotę: według jednego ze świadków obłąkanie Kniaźnina odznaczało się ponurym milczeniem – „zmartwiałym był na wszystko, co go otaczało”.
W ostatnich latach, spędzanych już w Końskowoli, z upodobaniem odwiedzał stojący w pobliżu domu przydrożny kompas (jak wtedy nazywano zegar słoneczny), by cały dzień osłupiałym wzrokiem wpatrywać się w jego tarczę. „Rzec by można – pisze jeden z komentatorów – że gdy nad wszystko droższą postradał ojczyznę, nic mu już nie pozostało na tym świecie oprócz bolesnego uczucia bytu”. Polski Hölderlin zmarł w Końskowoli w 1807 r., przeżywszy w stanie pomieszania zmysłów (według współczesnego badacza była to forma schizofrenii katatonicznej) ponad 11 lat.
Polska tradycja dość jednoznacznie umiejscawia szaleństwo Kniaźnina w narodowym kontekście upadku państwowości – daje więc niejako chorobie patriotyczną etiologię. W tej kategorii pacjenta Kniaźnin nie był bynajmniej osamotniony. Mickiewicz zalicza go do pisarzy, którzy po rozbiorach i śmierci ojczyzny pogrążyli się w żałobie i rozpaczy, tych, którzy szli w „orszaku pogrzebowym odprowadzającym ojczyznę do grobu”.
W orszaku tym oprócz Kniaźnina szli inni poeci epoki stanisławowskiej. Adam Naruszewicz po detronizacji króla opuścił stolicę i całe dnie spędzał w swojej diecezji pogrążony w bezruchu – zmarł rok po trzecim rozbiorze, nic już nie napisał. Stanisław Trembecki, ten niegdyś pierwszy libertyn i epikurejczyk królewskiego dworu, dobiegał swoich dni w pałacu Potockich w Tulczynie, gdzie w zaniedbanym negliżu chodził boso po pokoju i karmił wróble. Podobno kiedy czytano mu jego wiersze, słuchał z zaciekawieniem i pytał, kto jest autorem. Franciszek Karpiński, autor utworu Kiedy ranne wstają zorze, kolega Kniaźnina i – jak on – bywalec Puław, po upadku Polski niemal zarzucił twórczość literacką – zajął się karczowaniem lasów i uprawą ziemi wydzierżawionej na skraju Puszczy Białowieskiej. Franciszek Zabłocki, wybitny komediopisarz, a osobiście przyjaciel Kniaźnina, może nie zwariował, ale przyjął święcenia kapłańskie. Ostatnie ćwierćwiecze swojego życia poświęcił pracy duszpasterskiej, przy okazji doglądając swojego przyjaciela. Na liście pacjentów z objawami porozbiorowej depresji patriotycznej mogliby się także znaleźć – żeby trzymać się tylko literatów – Ignacy Krasicki, Józef Szymanowski i twórca słów Mazurka Dąbrowskiego Józef Wybicki.
Oczywiście pionierem i archetypem dla tych wszystkich wariatów i melancholików narodowych był Tadeusz Reytan, który po słynnym sejmie rozbiorowym wyjechał na Litwę i tam popadł w obłęd. Kiedy 8 sierpnia 1780 r. rozciął sobie podbrzusze kawałkiem szkła – podobno pod wpływem widoku rosyjskiego żołnierza za oknem – od kilku lat był już zamknięty w pomieszczeniu z zakratowanymi oknami.
Według Marii Janion to właśnie Reytan wyznacza początek listy „patriotów-wariatów”, którzy cierpieli na coś, co można nazwać syndromem polskiego obłędu, i którzy „ojczyznę kochali aż do szaleństwa”. Na tej liście wariatów polskich i narodowych dewiacji, która w XIX w. rozrosła się do wielkich rozmiarów, mogliby się znaleźć (okresowo) nie tylko najwięksi twórcy polskiej kultury, tacy jak Mickiewicz (mesjanizm, okresowa paranoja), Słowacki (narcyzm, urojenia), Krasiński („czarna melancholia”), lecz także religijni szarlatani, np. matka Makryna (masochizm) czy Towiański (urojenia wielkościowe), nie mówiąc o legionie mniej lub bardziej anonimowych uczestników najrozmaitszych spisków i konspiracji.
Możemy się zastanawiać, co dla nich wszystkich oznaczała ta „Polska”, dla której tracili rozum i życie. Na pewno rozumieli ją różnie – można jednak powiedzieć najogólniej, że Polska była dla nich przede wszystkim ideą. Dla Kniaźnina na tę ideę składały się sarmacka tradycja i heroiczna idea narodu będącego przedmurzem chrześcijaństwa, utożsamiana z Sobieskim. Co istotne, ta dość idealistyczna wizja Polski powstawała w pałacu pośród dworskich zabaw, które odbijały się w kapiących złotem lustrach – i w pewnym sensie kończyła się na murze parku krajobrazowego otaczającego puławski pałac. Nie dziwne więc, że zagłada tej arkadii oznaczała dla Kniaźnina zagładę całej jego wizji.
Poza jej horyzontem pozostawała duża część narodu: nie było w niej miejsca dla chłopów, którzy mogli występować jako element sztafażu w Kniaźninowskich sielankach, ewentualnie mieszkali w pasterskich chatach budowanych przez księżnę w parku, ale nie byli obywatelami tego państwa. Chłopi zresztą, jak wiadomo, utraty niepodległości raczej nie zauważyli. Możemy sobie wyobrazić, że podobnie sprawa się miała z mniejszościami: Cyganie – a zapewne i Żydzi – mogli występować w operze Kniaźnina jako element swojskiej egzotyki, ale w rozumieniu pisarza na pewno nie byli częścią narodu. Pod tym względem w XIX w. dużo miało się zmienić.