
Żyjemy w świecie, w którym jedną z nadrzędnych wartości jest dbanie o naszą planetę. Możemy robić to na różne sposoby, m.in. zmieniając nasze nawyki konsumenckie na bardziej ekologiczne. Także firmy podkreślają w reklamach walory ekologiczne swoich produktów. Ale komu naprawdę wierzyć, a kogo lepiej wziąć pod lupę?
1.
Mój przeciętny paragon ze sklepu liczy 30 produktów. To taki paragon na jeden tydzień. Mam kilka trików, jak sprawdzić, czy dany jogurt naturalny faktycznie jest zdrowy. Czytając etykiety, zazwyczaj analizuję skład, interesuje mnie także np. temat wydobycia minerałów potrzebnych do budowania elektroniki. Nie wiem jednak, skąd dokładnie pochodzą oliwki, które kupuję w markecie, nie wiem, jak wygląda produkcja przeciętnego szamponu, i chociaż podchodzę ostrożnie do produktów, których reklamy skupiają się głównie na aspektach „bio” i „eko”, bo nie do końca wierzę w aż taką troskę wielkich koncernów o naszą planetę, to jestem przekonana, że nie raz padłam ofiarą marketingowców.
W kolejnych sklepowych alejkach mijam mnóstwo produktów ostemplowanych jako przyjazne naturze. Opakowania w kolorze ziemi, chwytliwe hasła, że „wybierając nasz towar, chronisz planetę”, informacje o różnego rodzaju certyfikatach – to wszystko może być wymyślną pułapką działu marketingu. A to dopiero początek góry lodowej, która określana jest jako greenwashing.
Greenwashing, czyli w wolnym tłumaczeniu &bdq