Zieleń i ptasie trele nie tylko są przyjemne, lecz także mogą nas uzdrawiać. Mocne stwierdzenie? Tak, ale istnieją na to dowody. Wygląda na to, że wszyscy jesteśmy biofilami, dla których harmonia z naturą jest warunkiem szczęścia.
Siedziałem przed komputerem, próbując rozpocząć pisanie tego artykułu. Czas mijał, a ja ciągle poprawiałem pierwsze zdanie. Czułem frustrację i narastające napięcie. W końcu zamknąłem laptopa, włożyłem kurtkę oraz buty turystyczne i pojechałem do lasu. Wędrowałem jak zwykle poza szlakami, na przełaj, nieśpiesznie poszukując śladów jego mieszkańców: fantazyjnie powykręcanych korzeni, piór zgubionych przez ptaki czy odciśniętych w śniegu tropów. Gdybym mógł zmierzyć poziom kortyzolu (hormonu stresu) przed wyjściem do lasu i po zakończeniu spaceru, różnica byłaby spora. Po powrocie usiadłem zrelaksowany w fotelu, otworzyłem laptopa, a słowa bez większego problemu zaczęły pojawiać się na ekranie.
Osiemnaście lat przed postawieniem przeze mnie końcowej kropki tego tekstu amerykański pisarz i dziennikarz Richard Louv wydał książkę Ostatnie dziecko lasu, w której zdefiniował termin „zespół deficytu natury”. Zjawisko to obejmuje pogłębiającą się utratę kontaktu ludzi z przyrodą, co prowadzi do zaburzeń psychicznych i społecznych, otyłości i depresji, chorób układu kostnego, mięśni, krążenia, obniżenia odporności, podatności na zakażenia wirusowe i bakteryjne, a także – co spotkało również mnie – problemów z koncentracją. Choć nie jest to oficjalna jednostka chorobowa, termin się przyjął i powszechnie stosuje się go do opisu stanów wynikających z braku lub ograniczonego kontaktu z naturą. Zespół ten występuje głównie u dzieci, jednak z roku na rok jego symptomy przejawia coraz więcej dorosłych.
Pokemony versus wydry
Dobitnym dowodem na to, jak daleko odsunęliśmy się od natury, jest fakt, że wiele dzieci znacznie lepiej rozpoznaje pokemony niż prawdziwe rośliny i zwierzęta – już 20 lat temu donosił o tym prestiżowy magazyn „Science” (badanie obejmowało 109 ośmiolatków w jednej ze szkół w Wielkiej Brytanii). I nie chodzi bynajmniej o egzotyczne gatunki, tylko o pospolitych przedstawicieli fauny i flory występujących w miejscu zamieszkania uczniów. Abstrakcyjne stworzenie nadrukowane na kolorowej karcie, takie jak Pikachu, staje się więc bardziej znane niż żyjący w pobliskim lesie jeleń. Z kolei tygodnik „Nature” informuje, że nawet u dorosłych, którzy jako dzieci spędzali wiele godzin na grze w pokemony, na widok tych kolorowych istot uaktywnia się bruzda potyliczno-skroniowa, czyli obszar mózgu odpowiedzialny m.in. za przetwarzanie obrazów zwierząt. Długie wpatrywanie się w postaci tych fantastycznych stworzeń zostawiło trwały ślad w mózgach badanych osób, a dla wielu młodych ludzi stały się one substytutem prawdziwych istot (nie oznacza to, że potępiam pokemony w czambuł – mój syn też kolekcjonował karty z nimi, ale przy tym w każdy weekend odbywał długie wycieczki po lesie, gdzie wspólnie obserwowaliśmy prawdziwe zwierzęta).
Miastomania
Aglomeracje kojarzą się nam z dobrobytem, a więc i lepszym samopoczuciem. Czy tak jest w rzeczywistości? Najstarsze założenia urbanistyczne pochodzą z epoki brązu, a za pierwsze miasto na świecie uznaje się Jerycho na Bliskim Wschodzie, w którym osadnictwo pojawiło się 11 tys. lat temu, czyli na początku holocenu. Brzmi jak niezwykle odległa epoka – homo sapiens wyewoluował jednak jakieś 250 tys. lat temu, musiało zatem upłynąć sporo czasu, zanim zaczął organizować się w miejskie społeczności.
Początkowo miasta rozwijały się dość wolno, pierwszy gwałtowny skok w ich rozwoju był związany z rewolucją przemysłową i narodzinami kapitalizmu. Daje to wyobrażenie, jak krótka jest historia miast w skali życia człowieka rozumnego na Ziemi. Zbyt krótka, byśmy czuli się w nich jak ryby w wodzie. Jednocześnie – już w naszych czasach – miasta rozwijają się w tempie, o którym nie śniło się filozofom. Kiedy Richard Louv wydał wspomnianą książkę, większość ludzi na naszej planecie nie mieszkała jeszcze w miastach. Stan ten osiągnęliśmy jednak szybko. W 2018 r. na terenach silnie zurbanizowanych żyła już połowa ludzkości, a ONZ szacuje, że w 2050 r. będzie to 68%. Przewiduje się również, że do 2030 r. świat będzie miał 43 megamiasta z ponad 10 mln mieszkańców.
Brakujący wskaźnik
Nigdy nie zapomnę swojej wizyty w Vancouver, jednej z najbardziej zielonych aglomeracji świata. Przez kilkanaście dni podróżowałem autobusami po jej zakątkach, zachwycając się wielkimi parkami i ogromną liczbą drzew rosnących wzdłuż dróg, chodników i skwerów. Zazdrościłem mieszkańcom Kanady – państwa, w którym od kilku dekad panują powszechna tolerancja i dobrobyt, a miasta są czyste, zielone i zarządzane w zgodzie z zasadami zrównoważonego rozwoju.
I chociaż mieszkańcy Kanady naprawdę nie mają na co narzekać – kraj ten według 11. edycji World Happiness Report (Światowy Wskaźnik Szczęścia) z 2023 r. znalazł się na wysokim, 13. miejscu (Polska jest na 39.) – jakież było moje zdziwienie, gdy poznałem treść raportu, z którego wynikało, że ludzie w kanadyjskich, zielonych przecież, miastach są mniej szczęśliwi od zamieszkujących tereny pozamiejskie (według danych organizacji NBER). Nie zmieniają tego odnotowywane w miastach wyższe dochody, niższa stopa bezrobocia i wyższe wykształcenie. Przynajmniej nie na tyle zauważalnie, by żyjący w nich ludzie mogli prześcignąć pod tym względem mieszkańców wsi.
Autorzy raportu szukający klucza do szczęścia uwzględniają kilka zmiennych. Należą do nich wskaźnik PKB przypadający na mieszkańca danego kraju, wsparcie socjalne, średnia długość życia w zdrowiu, wolność dokonywania życiowych wyborów, hojność mieszkańców czy skala korupcji. W pierwszej dziesiątce najnowszego zestawienia znalazły się Finlandia (już szósty raz z rzędu), Dania, Islandia, Izrael, Holandia, Szwecja, Norwegia, Szwajcaria, Luksemburg i Nowa Zelandia. Wiele z tych krajów zachowało w dużej mierze naturalny krajobraz. Moim zdaniem pośród zebranych czynników brakuje zatem stopnia zachowania środowiska przyrodniczego (czy gdyby tak było, Polska znalazłaby się wyżej?).
Nie od dziś wiemy, że im bardziej zielono, tym ludzie czują się lepiej. W Stanach Zjednoczonych w latach 1990–2017 przeprowadzono badania na dużą skalę, z których wynikało, że zdziesiątkowanie drzew przez opiętka jesionowego (chrząszcza z Azji) zwiększyło śmiertelność na skutek chorób układu krążenia i dolnych dróg oddechowych aż w 15 stanach. Tego procesu niestety nie da się łatwo zatrzymać – naukowcy z Uniwersytetu McGilla, Południowej Stacji Badawczej Służby Leśnej USDA oraz Uniwersytetu Stanowego Karoliny Północnej szacują bowiem, że w ciągu najbliższych trzech dekad aż 1,4 mln drzew rosnących w obszarach miejskich USA zostanie zniszczonych przez te wyjątkowo inwazyjne owady. Czy w takim razie powinniśmy się spodziewać jeszcze większej liczby zgonów wśród mieszkańców USA? Wiele na to wskazuje.
Jeśli chodzi o wpływ na zdrowie ludzi, wykazano również, że obecność drzew w miastach ma znaczenie szczególne – ze względu na korzyści, jakie przynoszą w usuwaniu zanieczyszczenia powietrza poprzez przechwytywanie cząstek stałych i pochłanianie gazów przez liście. Warto pomyśleć o tym następnym razem, kiedy przez naszą głowę przemknie myśl, żeby ściąć ten świerk za oknem, bo zacienia salon.
Zielone światełko w tunelu
Jeden z najwybitniejszych biologów ewolucyjnych, Edward O. Wilson, w połowie lat 80. zeszłego stulecia spopularyzował hipotezę biofilii. Miała ona opisywać naturalną potrzebę człowieka do poszukiwania kontaktu z przyrodą i nawiązywania relacji z innymi żywymi organizmami. Teoria ta może w pewien sposób potwierdzać naszą skłonność do opieki nad zwierzętami domowymi. Niestety nie brakuje też dowodów, które jej przeczą. Wyniki badań przytoczonych przez „Journal of Environmental Psychology” wskazują, że orientacja na przyrodę w przypadku dzieci w wieku 4–11 lat wynika raczej z obserwowania dorosłych niż wrodzonej tendencji do zgłębiania świata fauny i flory. Okazuje się, że dzieci wychowane w kulturze zachodniej – zarówno w mieście, jak i na wsi – wolą tereny zurbanizowane niż naturalne. Dopiero z wiekiem preferencje te skłaniają się w stronę przyrody.
Jak więc zaszczepić tę ciekawość w najmłodszych? Może zamiast zupełnie zakazywać dziecku korzystania z telefonu, lepiej pokazać mu w Internecie coś, co je zainteresuje i co może wkrótce przerodzić się w międzypokoleniową pasję. Poznawać świat natury można bowiem – i warto – również z poziomu kanapy. Z nieukrywaną radością obserwuję, jak wzrasta w Polsce zainteresowanie literaturą popularnonaukową dotyczącą zwierząt, głównie skrzydlatych. W portalach społecznościowych powstaje wiele grup, które skupiają osoby fascynujące się ptakami – niektóre z nich liczą ponad 50 tys. członków. Zmienia się też język: coraz częściej mówi się o istotach pozaludzkich lub zwierzętach innych niż ludzie, a także próbuje poznać wyjątkowy język fauny i flory (zagadnieniem tym zajmuje się m.in. filozofka Eva Meijer).
Przyjemne z pożytecznym
Ci, którym scrollowanie „zielonych treści” nie wystarcza (i słusznie!), powinni jak najszybciej – w miarę możliwości – wyjść z domu i zacząć cieszyć się przyrodą. Nie ma bowiem czegoś takiego jak „zła pogoda”, jeśli chcemy doświadczyć kontaktu z naturą lub dokonać ciekawych obserwacji. Najlepszym przykładem są Skandynawowie, którym w czasie uwielbianych przez nich spacerów deszcz czy śnieg niestraszny. Wyjście w trakcie silnego wiatru może okazać się wręcz satysfakcjonujące. Dlaczego? Ponieważ porywisty wicher zawiewa do naszego kraju ptaki rzadkich u nas gatunków, pochodzących np. z Ameryki Północnej czy Syberii. Szczególnie sztormy na wybrzeżu przyciągają miłośników ptaków. Podczas gdy plażowicze ewakuują się w popłochu, ornitolodzy amatorzy (i nie tylko amatorzy) rozstawiają się tłumnie z lornetkami czy lunetami i zaczynają uważnie wpatrywać się w morze. Od końca lutego zaczyna się doskonały czas na obserwowanie gęsi. Nieraz zdarzyło mi się stać nieruchomo przez kilka godzin w lodowatym wietrze zacinającym śniegiem z deszczem i przeglądać przez lunetę wielotysięczne stada gęsi w poszukiwaniu tych unikatowych gatunków – bernikli rdzawoszyjej i gęsi małej. Rzadko się udaje, ale gdy się powiedzie, satysfakcja jest ogromna. I to pomimo zgrabiałych palców, spierzchniętych od zimna ust i lejącego się z nosa wodnistego kataru. Zaraz po opadach śniegu wyruszam do lasu, bo to najlepszy moment na poszukiwanie śladów zwierząt (zwłaszcza wilczych tropów), a mroźna, bezwietrzna i gwiaździsta noc to doskonały czas do nasłuchiwania pohukiwań sów w lesie.
Darmowa terapia
Coraz więcej opracowań naukowych dowodzi, że obserwowanie ptaków może mieć efekt terapeutyczny. Samo przebywanie w miejscu, gdzie rozlega się ich śpiew, poprawia nasze samopoczucie. W badaniu YouGov zleconym przez RSPB (brytyjską organizację chroniącą ptaki przed wyginięciem) 91% dorosłych Brytyjczyków przyznało, że obserwowanie ptaków i słuchanie ich treli ma pozytywny wpływ na zdrowie psychiczne oraz samopoczucie. Naukowcy z Kolegium Królewskiego w Londynie stwierdzili natomiast, że wizyty w miejscach obfitujących w ptactwo, takich jak parki czy kanały, mogą być zalecane przez lekarzy w celu leczenia zaburzeń psychicznych. Dlatego warto dbać o zieleń wokół naszych domów, szczególnie o drzewa i krzewy, bo to one zapewniają ptakom w miastach schronienie.
Aby poprawić sobie humor (a więc też zdrowie), wyjdźmy zatem do lasu lub parku i obserwujmy przyrodę. Ćwiczmy uważność, wypatrując najmniejszych cudów natury: porostów na drzewach, owadów, drobnych kwiatów. Przydać się może do tego mała lupa, choć jednocześnie wcale nie musimy rezygnować z dobrodziejstw technologicznych współczesnego świata, takich jak smartfony. Coraz lepsze parametry obiektywów w tych urządzeniach umożliwiają wykonywanie doskonałych zdjęć makro, które dłużej pozwolą nam cieszyć się obserwacjami przyrodniczych mikroświatów. Grunt to skupianie się na pełnym i świadomym obserwowaniu tych cudów natury, a nie natychmiastowe udostępnianie relacji w mediach społecznościowych – z tym lepiej poczekać do powrotu do domu.
Z czasem nauczymy się dostrzegać więcej i jeszcze więcej takich rzeczy, a potrzeba odkrywania oraz planowania kolejnych wypraw nigdy nie zostanie zaspokojona. Przekonajcie się sami!