Tuje, wszędzie tuje Tuje, wszędzie tuje
i
zdjęcie: © Friedrich Haag/Wikimedia Commons (CC BY-SA 4.0)
Ziemia

Tuje, wszędzie tuje

Michał Książek
Czyta się 7 minut

Polska tujami stoi. Dziś te charakterystyczne, wiecznie zielone drzewka rosną prawie w co drugim przydomowym ogrodzie i niemal na każdym nowo wybudowanym osiedlu. Zamiast świergotu ptaków i artystycznego nieładu spadających liści wybraliśmy ciszę i porządek.

Być może w miłości do tui uwidacznia się dziś najbardziej charakter narodowy Polek i Polaków, ich psychiczne dyspozycje i wiedza o przyrodzie. Małe i zawsze zielone drzewko o polimerowej powierzchowności może powiedzieć nam więcej o nas samych niż niejedna praca socjologa czy antropologa. Tuja, ulubione drzewo nadwiś­lańskich Słowian, dawnych czcicieli dębów. Drzewko ofiara. Spełnienie marzeń o panowaniu nad dziką przyrodą. Ukojenie lęków? Wentyl naszych frustracji? A na pewno fantazji o czystości doskonałej, którą wpajano nam już w zerówce.

Tuja jest drzewem pierwszego wyboru nowożeńców w nowych domach, seniorów w zadbanych ogrodach i deweloperów na smutnych osiedlach o absurdalnych nazwach. Nie stronią od niej policja, straż pożarna (zarówno ochotnicza, jak i państwowa) oraz Kościół katolicki. Stanowi istotną komponentę krajobrazu Mazowsza, gdzie coraz częściej zastępuje wierzbę, a także widoków Pomorza i Warmii, gdzie wycinki alej pozwalają w końcu dostrzec i docenić jej smukłe kształty. Powoli okazuje się dominantą pejzażu różnych części Polski, pojawiając się znienacka na miejscu wycinanych sadów i pomnikowych okazów rodzimych gatunków drzew. Wkomponowana w połacie betonu i kostki brukowej wygląda jak osobliwy materiał budowlany, zgrabny element konstrukcyjny o harmonii zaczerpniętej wprost z estetyki Lego. Do niczego nie nawiązuje – no, może poza Lego właśnie – i semiotycznie niewiele znaczy. Pozwala więc swobodnie unosić się myślom wraz z pęcherzykami prosecco – przed ekranem, nad grillem, za gęstym tujowym żywopłotem.

Możesz mieć pewność, że tuja nie zrobi ci psikusa i nie zakwitnie jak jabłoń albo grusza ani nie zwabi do aseptycznego ogrodu żadnej pszczoły, która mogłaby zakłócić party z przyjaciółmi bądź zabawę z dziećmi. Nie spadnie zeń żaden mięsisty owoc i nie zbruka niepokalanej powierzchni kostki Bauma tudzież Polbruku. Nie splami dywanu trawnika, który jest przecież niczym innym jak kontynuacją wnętrza domu, na wzór którego chciałabyś lub chciałbyś urządzić okoliczne łąki, chabazie i lasy. Otóż tuja nie śmieci – ta prosta prawda stawia ją na szczycie piramidy botanicznych życzeń Polek i Polaków, narodu znanych czyściochów, schludnych gospodarzy oraz perfekcyjnych pań domu. Narodu ogrodniczek, rolników i hodowców, którzy dorastali w przekonaniu, że są w owczarni albo w ciemnej dolinie i mają pasterza. Czy raczej że są pędem winnym i muszą być przycinani, by wydawać owoce i nie zdziczeć.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Owszem, tuja czasem zrzuca trochę małych płaskich listków, ale to nic w porównaniu z brzozą czy lipą, które są zwykłymi śmieciuchami – jak twierdzi pewien lokator z osiedla Podkowa w Bydgoszczy. Mieszkańcy Laskowic pod Świeciem popierali wycinkę 200-letniej alei dębowej, ponieważ „zwały liści” zagradzały wjazd na ich posesje. Pancerne liście poniemieckich drzew blokowały drogę do tego stopnia, że nie można było się przebić nawet suwem z napędem na cztery koła. Ponoć i ciągniki nie dawały rady. A tuja? Tuja ma listki, nie liście. Tuja nie budzi w nocy jak topole szumiące na Ursynowie, przez co mieszkańcy muszą składać wnioski o wycinkę. Tuja nigdy nam tego nie zrobi. Nie zrodzi czerwonego miąższu, który zwabi śmiercionośną osę. Nie rozsieje liści-śmieci po całym ogrodzie. Nie zakłóci oglądania serialu natarczywym szumem. Cicha, posłuszna, jak po tresurze.

ilustracja: Daniel de Latour
ilustracja: Daniel de Latour

Tuja jest też przewidywalna, nie rośnie szybko jak brzoza, nie trzęsie się jak osika, wiadomo, czego się po niej spodziewać za rok czy za dwa lata. Nie buduje konarów niebezpiecznie zwisających nad nowym audi czy bmw, czyhających na przechodnia, by rzucić się na niego znienacka. Tuja nie wtyka gałęzi w okno, nie rysuje tynku jak świerki (usłyszane w Warszawie na Ursynowie). Tuja nie gości zbyt wielu ptaków, nie tworzy dogodnych dla nich siedzisk, więc posesji nie grozi osranie. Bmw i audi są bezpieczne; wiadomo, że guano zostawia plamy nawet po woskowaniu.

„Tu sram tylko ja” – zdawał się mówić pewien niemiły właściciel tujowego zagonu, któremu w ramach konsultacji dendrologicznych radziłem posadzić parę krzewów owocowych w ogrodzie i zaprosić ptaki. Ogród wyglądał jak z gry Minecraft albo Bloxburg. Być może to gry komputerowe, wsparte katolickimi wizjami Edenu i bukolikami z Ikei, odpowiadają dziś za nasze poczucie piękna. A więc i dobra.

Polska, nieomal piastowska już tuja to zazwyczaj żywotnik zachodni (Thuja occidentalis), żywotnik olbrzymi (Thuja plicata) lub ich mieszaniec – żywotnik pośredni. Drzewa te sprowadzono do Europy z Ameryki Północnej około czterech wieków temu. W ogrodach sadzimy również Thuja orientalis – żywotnika wschodniego z Azji, który niedawno okazał się osobnym rodzajem: nie jest już Thuja a Platycladus (po polsku: biota). Ale w sklepach dostępny raczej w odmianach hodowlanych: tuja ‘Globosa’, tuja ‘Martin’ albo ‘Franky Boy’. Inne tuje też mają ciekawe nazwy: ‘Szmaragd’, ‘Szmaragd Gold’, ‘Rheingold’, ‘Collyers Gold’, ‘Tiny Tim’.

Przy okazji zwraca uwagę skłonność do nadawania drzewom nazw metali szlachetnych i kamieni jubilerskich, czyli rzadko spotykanych odmian minerałów, skał czy rud metali. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ta barokowa leksyka zdradza pewną potrzebę ozdabiania miejsca zamieszkania. A może nawet i kraju. Już sama rezygnacja z rodzimych gatunków na rzecz roślin ozdobnych świadczy paradoksalnie o nieodzowności ozdabiania. Jak gdyby nowy dom czy osiedle okazały się tak brzydkie, że wymagały upiększenia. Nie zdziwiłem się więc za bardzo, kiedy pod Piasecznem, w miejscowości Józefosław, trafiłem na aleję Platynową. Na osiedlu o nazwie Willa Diamond. Zrazu myślałem, że to aleja Platanowa – od platana, ale na tabliczce stało jak wół: Platynowa. Nawiązująca do platyny. Jakby metal był rośliną. Dawał cień i filtrował powietrze.

Chłodne jubilerskie piękno. Złoto i szmaragdy, diament i platyna jako komponenty pejzażu. Bransoletki, kolie, pierścienie. Być może tego oczekujemy dziś od samorządów, polityków i siebie nawzajem. Raczej Gustav Klimt niż Jan Breughel. Biżuteria ogrodowa nie chłonie jednak wody, nie łagodzi upałów, co w czasie ulewnych deszczy i skwarnych wakacji – oczywistych omenów zmian klimatu – jest poważnym problemem betonowych osiedli.

Ale cóż, kiedy tuja i trawnik (ogród w ogóle) dają człowiekowi wrażenie panowania nad przyrodą, kapryśną naturą, ba, klimatem nawet. Tuja doskonale daje się kształtować, przesadzać, dobrze znosi szarpanie, zginanie i łamanie gałęzi. Jednak nade wszystko znosi przycinanie, golenie, podkrzesywanie. Akceptuje formowanie w kule, kolumny, spirale. W fallusy, serca i fotele. W ślimaki, lizaki i nie wiadomo w co jeszcze. W dodatku przez cały rok. Homo sapiens chętnie buszuje z pilarką w tujowym ogrodzie, formując osobliwy gabinet tworów swojej coraz uboższej wyobraźni, która nie tyle kreuje, ile powiela widziane obrazy. Jest bowiem tuja ofiarą doskonałą, bo cichą i bezbronną. W społeczeństwie represyjnym, składającym się głównie z unikających terapii sprawców, tuja jest ofiarą wymarzoną.

Sadzonki można kupić już za 3 zł.

Tuja to proste rozwiązanie, zwalniające nas z trudnych poszukiwań, planów i kosztów związanych z urządzaniem ogrodów. Nie trzeba komponować nasadzeń z gatunków wymagających, które nie wiadomo, jak się zachowają, lub zwabią mszyce, których spadź pokryje karoserię wymarzonego samochodu. Albo zwabią dzięcioła gotowego stukać, a nawet – nie daj Boże! – kuć dziuplę i naśmiecić wiórkami. Lecz ceną za tuje jest cisza w ogrodzie. Ogrody z tui są bardzo tujowe. Martwe. Najgłośniej brzmią w nich kosiarki do trawy. Poza nielicznymi szalonymi dzwońcami czy wróblami mało który ptak sięgnie po nasiona tui. Być może z powodu zawartości trujących tujonów? Nie przypadkiem hodowcy papug przestrzegają przed karmieniem ptaków nasionami tego drzewa.

„Panie Michale, czemu w moim pięknym ogrodzie nie ma ptaków?” – pyta znajoma, którą mam przyjemność zabierać na wycieczki ornitologiczne. „Ponieważ nie ma tam porzeczek, wisien, czereśni, berberysu i derenia, pani Leokadio” – odpowiadam ze smutkiem. Jak również sędziwych drzew z dziuplami i zamierającymi fragmentami gałęzi. „Ale ja przecież wieszam im kule nasienne z Biedronki” – oponuje pani Leokadia. „Nie ma takiej kuli, która zastąpiłaby szkodę po tui” – żartuję wtedy lirycznie.

Niech nie zwiodą nas tujoni – jak nazywa się gorliwych zwolenników tui – że oto tuje wyrosną w wysokie drzewa i powstaną z nich liczne pomniki przyrody. Owszem, np. żywotnik zachodni jest w Europie od ponad 400 lat, można go uważać za gatunek zadomowiony, stworzył już niemało pomników przyrody, ale nie łudźmy się, że mieszkańcy szeregowców i deweloperzy pozwolą mu osiągnąć jego maksymalne rozmiary (żywotnik olbrzymi w Polsce dorasta do 35 m, zachodni – do około 20 m). Drzewa będą przycinane, kształtowane, dominowane i gwałcone na różne sposoby. Nie po to sadzi się je w bloxburgowych ogrodach, żeby wyrastały w wielkie okazy i dawały schronienie ptakom, ssakom oraz owadom.

Być może to tuja stanie się symbolem bezrefleksyjnej kultury wczesnego antropocenu. Można by ją przedstawić na tarczy w kształcie kostki brukowej Polbruk z zieloną krechą trawnika na dole. Z lewej strony grill, z prawej – kiełbasa śląska. Albo lepiej myśliwska – z dzika zastrzelonego w ramach walki z ASF.

Czytaj również:

Terapia biwakowa Terapia biwakowa
i
zdjęcie: Emily Hon/Unsplash
Pogoda ducha

Terapia biwakowa

Jill Neimark

Sądziłam, że spełniam swoje marzenia, tymczasem stawałam się coraz słabsza i bardziej chora. Gdy w końcu wskutek moich dolegliwości musiałam opuścić Manhattan, życie poza cywilizacją przyniosło mi uzdrowienie.

W 1996 r. spełniłam marzenie każdego nowojorskiego pisarza – wynajęłam mieszkanie z dwiema sypialniami i z widokiem na rzekę Hudson w przedwojennej kamienicy z portierem. Zbudowany w 1931 r. gigant mieś­cił blisko 300 apartamentów, a wśród lokatorów nie brakowało znanych artystów. Na północ od budynku biegła kręta aleja, przy której stały przepiękne XIX-wieczne szeregowce. Na zachodzie, wzdłuż rzeki, przez wiele mil ciągnął się pas zieleni. Sama dzielnica Upper West Side była istnym rajem dla smakosza. Myślałam to, co na moim miejscu myślałby każdy oszołomiony swym szczęściem mieszkaniec Nowego Jorku: „Zostanę tu na zawsze. Nie ruszę się, dopóki nie wyniosą mnie stąd nogami do przodu”.

Czytaj dalej