Profesor David Goodall, australijski biolog botanik, nie cierpi na żadną nieuleczalną chorobę. Można powiedzieć, że wręcz przeciwnie, cieszy się znakomitym zdrowiem. Przynajmniej jak na swój wiek. Choć z drugiej strony, ciężko tu o jakikolwiek wyrazisty punkt odniesienia. To znaczy jasno zdefiniowaną normę, co jest zdrowiem, a co nie. Profesor Goodall ma bowiem 104 lata. Szacuje się, że obecnie żyje na świecie niespełna pół miliona stulatków. Nie jest to zatem jakoś szczególnie liczna grupa. Naukowcy jednak przewidują, że się będzie w przyszłości systematycznie zwiększać. Około jednej trzeciej wszystkich dzieci urodzonych w Wielkiej Brytanii w 2013 roku ma szansę dożyć setki.
Wydawałoby się, że to wspaniała wiadomość. Bo przecież każdy z nas chciałby osiągnąć taki wiek. Zwłaszcza z gwarancją, że nie będą temu towarzyszyć jakieś drastyczne zdrowotne problemy.
Ale przykład profesora Goodalla zdecydowanie temu przeczy.
Profesor Goodall bowiem nie chce już więcej żyć.
Mówi o tym otwarcie: „Nie chciałem dożyć takiego wieku, czuję się głęboko nieszczęśliwy, starość jest straszna, pragnę umrzeć”.
Ale umrzeć w sposób cywilizowany, świadomy, bezpieczny i – dzięki możliwościom, jakie daje współczesna medycyna, ta sama zresztą, która sprawia, że stulatków sukcesywnie przybywa – bezbolesny.
***
W tym celu profesor Goodall wybrał się do Szwajcarii, do kliniki wspomaganego samobójstwa prowadzonej przez doktor Erikę Preisig.
Szwajcaria to jeden z nielicznych krajów, które umożliwiają takie świadome odejście z lekarską asystą. Pionierską w tym względzie działalność prowadzi od końca lat 90. ubiegłego wieku organizacja Dignitas. O jej pracy opowiadał między innymi poruszający film Right to die, wyemitowany w angielskiej telewizji w 2008 roku. Głównym bohaterem był cierpiący na stwardnienie boczne zanikowe brytyjski nauczyciel Craig Ewert, który postanowił zakończyć swoje życie. Jego ostatnie chwile zostały zarejestrowane przez kamery. Ten film wzbudził ogromne kontrowersje.
Podobnie jak zretwittowana i udostępniona setki tysięcy razy historia profesora Goodalla, który – zanim pracownicy szwajcarskiej kliniki pomogą mu umrzeć – będzie jeszcze musiał przejść serię testów poświadczających, że jest w pełni władz umysłowych.
***
Jak zawsze w takich przypadkach, także i teraz komentarze pełne są emocjonalnej demagogii. Pełne opowieści o cywilizacji śmierci. O eksterminacji staruszków. Przekraczaniu wszelkich możliwych tabu. Mordowaniu pacjentów przez lekarzy, których jedynym zadaniem jest leczyć i podtrzymywać biologiczne życie (czy aby na pewno?). A wreszcie o precedensie, który otwiera przed nami otchłań – z równią pochyłą, po której natychmiast stoczymy się nie wiadomo gdzie.
***
Nie ma w tym momencie ani czasu, ani miejsca, żeby podejmować szczegółową polemikę z tego rodzaju postawami. Słusznie pisał przed laty nieżyjący już Bogusław Wolniewicz – człowiek głoszący również poglądy kuriozalne i straszne, ale przy tym autor wielu znakomitych przekładów Wittgensteina, znawca jego myśli, momentami naprawdę znakomity i przenikliwy filozoficzny eseista – że różnica pomiędzy zwolennikami a przeciwnikami legalizacji eutanazji ma w istocie charakter religijny. W każdym razie więc jest przepastnie głęboka, sięga samych źródeł naszego myślenia o życiu i śmierci, o sprawach ze wszech miar ostatecznych.
Kiedy mamy do czynienia z różnicą o takiej skali, trudno mieć nadzieję na sensowną wymianę argumentów.
Zwolennicy legalności eutanazji uważają, że ostatecznie my sami jesteśmy dysponentami własnego istnienia. Nikt inny, tylko my. Nie zawsze, oczywiście, nie w każdych okolicznościach. Ale wtedy, kiedy stajemy naprzeciw bezwzględnego kresu wszystkiego, co mamy, i wszystkiego, czym jesteśmy, kiedy nie ma już żadnej nadziei na poprawę, a cierpienie staje się nie do wytrzymania – wówczas tylko do nas należy ta decyzja: być albo nie być.
Mówi się tu jednak jeszcze coś więcej. Mamy prawo do tej decyzji i prawo do pomocy w jej realizacji. Nieludzkie by było nam tego odmawiać.
Przeciwnicy – abstrahując od emocji i argumentów z równi pochyłej – docierają ostatecznie w swojej argumentacji do granicy. Jest nią przekonanie, że to jakiś transcendentny byt powołał człowieka do istnienia i tylko on ma prawo go z istnienia odwołać.
Ale – po pierwsze – skąd to wiedzą? A po drugie – dlaczego ów byt miałby człowieka odwoływać wyłącznie za pośrednictwem zewnętrznych wobec ludzkiej psychiki, sumienia czy duszy okoliczności: choroby ciała, starości, wypadku? Dlaczego nie może go odwołać za pośrednictwem impulsu, który płynie wprost z jego wnętrza, z poczucia pewności, że dalej już się nie da, że oto nadszedł koniec?
Takie pytania można mnożyć. Bo trudno dziś – w epoce, która wyraźnie rozróżnia pomiędzy wiedzą a wierzeniem, pomiędzy nauką a mitem – zmuszać niewierzących do życia (i umierania) wedle przekonań, które uważają w najlepszym razie za nieuzasadnione.
***
Podziwiam odwagę i trzeźwość umysłu profesora Goodalla. Jego zdolność do zmierzenia się twarzą w twarz z nieuniknionym. Myślę, że powinno się mu pomóc w realizacji tego, czego chce. Ma w tym zresztą wsparcie bliskich, rodziny, ludzi, którzy rozumieją go i towarzyszą mu w tej ostatecznej drodze.
Myślę także, że każda taka historia jest niepowtarzalna i jedyna w swoim rodzaju. Nie da się jej w żaden sposób uogólnić. Dla Goodalla granicą są jego 104 lata, inni dożyli jeszcze bardziej sędziwego wieku, ciesząc się każdym dniem i umierając śmiercią w pełni naturalną. Tutaj nie ma żadnych uniwersalnych reguł, żadne statystyki niczego tutaj nie tłumaczą.
Nie mam także pojęcia, jak sam bym się w podobnej sytuacji zachował, nie mam pojęcia, jak się – być może – zachowam. Jednak głębokim lękiem napawa mnie myśl, że – jeśli uznam, że to już koniec, że więcej nie mogę, że nie ma już nadziei, sensu i potrzeby, bo cierpienie jest bezkresne i nie prowadzi do niczego prócz śmierci – ktoś mi odmówi pomocy w umieraniu. Bo będzie groziła mu kara. Bo to będzie nielegalne. Taka ewentualność przeraża mnie chyba jeszcze bardziej niż sama śmierć. O ile może być w ogóle coś bardziej od śmierci – zwłaszcza cudzej – przerażającego.