Ach, ten Yakari!
Przemyślenia

Ach, ten Yakari!

Łukasz Chmielewski
Czyta się 3 minuty

Yakari jest kilkuletnim Siuksem. Potrafi rozmawiać ze zwierzętami. Marzy, żeby zostać wielkim wojownikiem. Po raz pierwszy pojawił się w komiksie w 1969 r. Od tamtej pory zaliczył 39 albumowych przygód i wystąpił w dwóch animacjach. Postać tę stworzyli Szwajcarzy – rysownik Derib (pseudonim Claude’a de Ribaupierre’a) i scenarzysta Job (pseudonim André Jobina). Obu seria o Yakarim przyniosła sławę i pieniądze. Komiksy przetłumaczono na 20 języków, łączna sprzedaż przekroczyła 3 mln egzemplarzy (a DVD z kreskówką 1,5 mln płyt). Animacje pokazywano w 160 krajach (także w Polsce na antenie TVP ABC). Yakari doczekał się oczywiście własnych zabawek, ubrań itd.

Już kilka pierwszych stron otwierającego serię albumu Yakari i Wielki Orzeł pokazuje, że to popularność w pełni zasłużona. Fabuła nie jest specjalnie skomplikowana, ale akcja wciąga. Job kładzie nacisk i na historię, i na sposób jej opowiadania. Główny bohater jest sympatyczny, predestynowany do wielkich czynów, ale ciągle zdarzają mu się „przygody” charakterystyczne dla maluchów. Takie połączenie cech uprawdopodabnia działanie Yakariego. Dar rozmawiania ze zwierzętami jest z jednej strony metaforą empatii i życia w zgodzie z naturą, z drugiej działa nieco na zasadzie wymyślonego przyjaciela. Wprowadzenie realizmu magicznego nie tylko pozwala na barwniejsze perypetie, jest też hołdem w stronę duchowości rdzennych Amerykanów. W komiksie (przynajmniej w dwóch pierwszych tomach) nie ma białych traperów i osadników. Są tylko Siuksowie, którzy dosiadają mustangów, co wskazuje, że akcja jednak dzieje się sporo po wyprawie Kolumba. Świat przedstawiony jawi się jako nieco wyidealizowany i odrealniony. Być może to zasługa Deriba, który wymyślił Yakariego, a prywatnie jest fanem północnoamerykańskich Indian i rysował o nich także inne komiksy. Job wprowadza do scenariusza niewielkie dawki humoru, ale jego odbiorcami będą raczej rodzice czytający komiks dzieciom.

zdjęcie: materiały promocyjne
zdjęcie: materiały promocyjne
zdjęcie: materiały promocyjne
zdjęcie: materiały promocyjne
zdjęcie: materiały promocyjne
zdjęcie: materiały promocyjne
zdjęcie: materiały promocyjne
zdjęcie: materiały promocyjne
zdjęcie: materiały promocyjne
zdjęcie: materiały promocyjne

Od pierwszych stron publikacji uderza sposób poprowadzenia narracji graficznej. Derib postawił na miękką, odrealnioną kreskę. Jego koncepcje postaci są z jednej strony ładne i sympatyczne, z drugiej zachowują surowość stereotypowych wyobrażeń o Siuksach. Sama lektura komiksów o Yakarim sprawia przyjemność nie tylko na poziomie literackim, lecz także graficznym. Derib bardzo filmowo prowadzi opowieść (to także zasługa scenariusza), jego plansze są dynamicznie skomponowane. Rysownik zaskakuje dużymi kadrami, nie goni od wydarzenia do wydarzenia. W efekcie komiks czyta i ogląda się bardzo dobrze. Moja pięcioletnia córka, która najpierw oglądała u babci animację, nie może się zdecydować, czy lepsza jest historia o Wielkim Orle (w której Yakari poznaje swojego konika), czy o Białym Bizonie (mały Siuks namawia bizony, żeby wróciły na prerię, bo jego plemię głoduje). Dlatego na razie czytam jej każdy komiks po dwa razy z rzędu… Nie jest to jednak specjalnie trudne zadanie, bo oba mnie niemalże zachwycają. Dziwi mnie jedynie użycie wyrazu squaw w najnowszej polskiej wersji językowej w stosunku do matki Yakariego (mąż się tak do niej zwraca). Określenie to uważane jest obecnie za obraźliwe, nie jest też leksemem stricte indiańskim. Squaw występuje wprawdzie w oryginale, ale pierwsze tomy komiksu powstały w połowie lat 70. XX w., kiedy o perspektywę odmienną od powieści Karola Maya było trudno. Co ciekawe, w pierwszym w Polsce wydaniu komiksu z 1991 r. przetłumaczono ten wyraz jako „kobieta”, co dość dobrze oddaje jego pierwotne znaczenie.

 

Czytaj również:

Galaktyka flamastra z chińskiego piórnika
i
rys. Konstanty Usenko
Opowieści

Galaktyka flamastra z chińskiego piórnika

Konstanty Usenko

Niektórych to nie rusza, inni za żadne skarby nie chcą wracać myślami do dzieciństwa i mają ku temu powody. Nie zmienia to faktu, że my, dzieci osiemdziesiątki, mamy wspólne kody, których nie da się podrobić. Najdziwniejsze jest to, że plączemy się dziś we wspomnieniach, jakbyśmy byli już starzy, a przecież chyba nigdy tak naprawdę nie dorośniemy. Stworzyły nas blokowiska, klatki schodowe i trzepaki, stworzyły nas telewizory – szyby niebieskie albo rubinowe szkło.

W moim starym mieszkaniu na Jelonkach jest pokój, który pełni funkcję azylu wyjętego z czasu i przestrzeni. Ściany od góry do dołu są tu zawalone książkami, a szafy kryją przepastne tajemnice. Tutaj cały czas mogę przebywać w swojej stop-klatce, nieokreślonej drugiej połowie XX w. Gdy w nocy zapalam w półmroku zielone lampki i włączam cicho jakiś dziwny winyl wydany przez Melodię czy Hungarton, najczęściej też otwieram którąś z szuflad i włączam skaner – oprócz kompa jedyny atrybut współczesności w tym pomieszczeniu. Pośród zapisanych drobnym maczkiem wypłowiałych kartek i notesów, notatek pisanych od lat 60. do 80., mieszkają też moje własne wspomnienia. Bloki rysunkowe, zeszyty w kratkę i trzy linie, małe notesiki, stare kasety Stilonki no name… Na którejś z kaset – jedno z notowań Listy Przebojów Trójki nagrywane grundigiem z powietrza przez moją siostrę i nasze głosy z 1982 r., jej syk na mnie, bo wszedłem do pokoju i przeszkodziłem w nagraniu piosenki Nicka Kershawa. Podczas gdy skaner miele kolejny abstrakcyjny rysunek, mózg otwiera następne zakurzone foldery i jak sampler odtwarza z głębin dysku surrealistyczne imiona i nazwiska (np. matematyczka z czasów II klasy, Alfreda Obłąkowska, która była jak Manfred Gorywoda), fragmenty dialogów bez sensu, urywki przypadkowych dźwięków, zapachów.

Czytaj dalej