
Colin Farrel, z brodą i nadwagą, beznamiętnie wygłasza kolejne kwestie, jakby był śnięty czy upośledzony. Ludzie przechadzają się korytarzami, symetrycznie, wzdłuż linii perspektywy, niczym w jakimś tunelu-pułapce (albo w filmie Kubricka). Obserwujemy banalne, codzienne sytuacje, ale coś jest nie tak, w powietrzu wisi niewypowiedziane założenie, które delikatnie przetrąca świat przedstawiony względem naszego świata. Opisałem właśnie Zabicie świętego jelenia, choć równie dobrze mógłbym mówić o Lobsterze, poprzednim filmie Yorgosa Lanthimosa. Wyrzuć Farrela i kubrickizmy, zostaw efekt obcości oraz enigmatyczną sytuację, a pasowałyby tu też Alpy i Kieł, czyli reszta filmografii greckiego reżysera. Ot, styl, powiecie. Ot, maniera, powiecie. Ot, powtórka z rozrywki.
Pięknie zatytułowane Zabicie świętego jelenia grę z powtórzeniem oczywiście zakłada. Opowieść o rodzinie zamożnego lekarza nachodzonej przez ekscentrycznego młodzieńca mierzona jest przecież na współczesną wersję greckiej tragedii. Lanthimos remiksuje historię Ifigenii i Agamemnona, sięga do mitycznej matrycy, flirtuje z motywami świętej ofiary i świętej zemsty. Greckie tragedie, wciąż przepisujące na nowo mity, opowiadające o wiecznym kołowrocie kaprysów losu, żywiły się wszak nieustannym powrotem tropów i postaci. Grek Lanthimos przeszczepia je na grunt amerykański, w przestrzeń współczesnej mitologii, czytaj: American Dream. I choć przy okazji aplikuje amerykańskiemu kinu swoją ekscentrycznie europejską wrażliwość, za wielką wodą Zabicie… będzie się czytało zapewne głównie przez pryzmat gatunku, jako „dziwny horror”. Nie powiem, kontekst dużo przychylniejszy filmowi Lanthimosa niż kontekst jego własnej filmografii.
Zabicie… jest bowiem dziełem do bólu Lanthimosowskim. Twórca od zawsze lubował się w krzywdzeniu swoich widzów – a my go za to ozłociliśmy – ale za czwartym ciosem ból jest już jakby nie ten. Film ogląda się niemal jak autopastisz, ekstrakt z autorskiego stylu przygotowany dla amerykańskiego widza. Lanthimos znowu wrzuca nas w sytuację, której nie rozumiemy, a potem nieubłaganie prze ku brutalnej eskalacji. Nawet jeśli machniemy ręką na fakt, że po trzech razach znamy już ów mechanizm na pamięć, nie sposób nie zauważyć, że jego skuteczność słabnie. Feler jest natury dramaturgicznej: reżyser za długo czeka z rozwianiem wątpliwości, a potem, gdy wszystko jest już w zasadzie jasne, zbyt długo zwleka z wypełnieniem fatum. Dlatego też „wyobcowana” maniera Farrela, która w Lobsterze tak pięknie rymowała z tematem, tym razem tylko wzmaga naszą niecierpliwość. Uroczy pomysł, by bohater tragiczny zawzięcie prokrastynował, próbując opóźnić nieunikniony wyrok losu, okazuje się zatem mieczem obosiecznym: złotem w idei, w praktyce balastem.
I jeśli coś Zabicie… ostatecznie ratuje, to nie małżeńskie łóżkowe ekscesy w wydaniu Farrela i Nicole Kidman, nie ekscentryczna gościnność Alicii Silverstone, nie wszystkie te kubrickowskie jazdy kamery czy wszędobylskie neony „exit”, które wysyłają podprogowy sygnał, że wyjścia jednak nie będzie. Najciekawsza jest postać boskiego mściciela, który ani trochę nie przystaje do mitycznego ciężaru swojej powinności. Barry Keoghan, którego niedawno widzieliśmy w Dunkierce w roli fajtłapowatego przypadkowego bohatera, idzie tu w jeszcze większą fajtłapowatość. Keoghan gra intruza, ale wydaje się raczej ofiarą: rozchwiany, miękki, jakby wiecznie pijany czy autystyczny, nie przypomina ani strasznego stalkera, ani tym bardziej posłannika fatum. A jednak czai się w nim groza, coś z horroru. To po trosze efekt zaskoczenia, niewygodnego zgrzytu między niepozornością a bezwzględnością chłopaka. A po trosze jeszcze rezultat przepisania boskiej sprawiedliwości na dynamikę walki klas. Trochę przerażające, a trochę zabawne: postrachem samolubnych burżujów w ich willach okazuje się ciapowaty, pryszczaty chłystek w dżinsach. Niezbadane są wyroki losu. Ot, ironia tragiczna.