Artysta i jego Gruppa Artysta i jego Gruppa
i
Paweł Kowalewski, „Wściekły czerwony pies na zielonym tle pilnuje”, fot. mat. prasowe wydawnictwa Luna House
Przemyślenia

Artysta i jego Gruppa

Aleksander Hudzik
Czyta się 13 minut

„Negocjowaliśmy prawo do tego, żeby każdy mógł być sobą” mówi Paweł Kowalewski, jeden z założycieli słynnego kolektywu artystycznego Gruppa, w wywiadzie rzece pod tytułem Sztuka to jest wszystko. Przedstawiamy fragment książki.

Aleksander Hudzik: Tym razem nie zaczniemy od obrazu, chociaż w latach 1982-1983 malujesz te pierwsze obrazy, z których zostaniesz zapamiętany: „Wściekły czerwony pies na zielonym tle” czy „Zdzisiek skacze co noc z butelkami z benzyną”. Wiesz od czego zaczniemy?

Paweł Kowalewski: Pewnie od tego, na czym ostatnio skończyliśmy.

Gruppa. Ty lubisz powtarzać, że Gruppa nigdy nie była grupą.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Tak, a mimo to coś nas łączyło. To było malarstwo, które nosi znamiona osobistości. Byliśmy jakimś zbiorem talentów: do łączenia kolorów, do kładzenia farby, do komponowania. Przekładając to na język literatury: składanie zgrabnych zdań nie stanowiło dla nas trudności. Dziś pewnie byśmy się nie przyjaźnili. Najprawdopodobniej różnilibyśmy się poglądami, zwłaszcza w tej sytuacji politycznej, jaką mamy teraz. Właściwością Gruppy było to, że nie myśleliśmy o sobie jak o zamkniętym organizmie. W tej opowieści o Gruppie często zapominamy, że w 1983 działali z nami Maciek Wilski, Kuka Rittersschild i Ewa Piechowska.

Jak są artyści do dupy, to się łączą w grupy – mówiłeś w 1982 roku. Poza tym istniały jakieś inne kryteria?

Podstawowym kryterium było czucie. Gdy szukaliśmy nowych osób w Gruppie, to zastanawialiśmy się, czy czują w ten sam sposób i czy to jest naprawdę antysystemowe. Może to brzmi brutalnie, ale naprawdę to miało wielkie znaczenie. Gdyby Włodek Pawlak nie malował „Rozmów o Syberii”, tylko same „Sarenki na śniegu”, gdyby nie malował „Połóż się koło mnie” albo „Resortu Spraw Wewnętrznych”, to ja nie sądzę, żebyśmy znaleźli wspólny język. Gdybym nie zobaczył, „Wojennego Herbatnika” Ryśka Grzyba, gdybym nie zobaczył „Dwóch odrzutowców” Jarka Modzelewskiego, gdybym nie zobaczył w jak ostry, bezpośredni sposób maluje Rysiek Woźniak, to pewnie nie połączyłaby nas wspólna historia.

Grupy mają swoje manifesty, wam się taki nie przydarzył.

Manifest nie, broń Panie Boże. Poza napisaniem pracy magisterskiej pod tytułem „Sztuka osobista, czyli prywatna”, gdzie wyłożyłem swoje manichejskie podejście do świata, to nie spisaliśmy żadnych deklaracji, chociaż przecież wydawaliśmy w druku „Oj dobrze już”. Nas łączyło coś innego. Ja autentycznie uwielbiałem obrazy większości moich kolegów, na przykład „Czerwony autobus rusza w drogę dookoła świata” Pawlaka. Zresztą w tym czasie z Pawlakiem bardzo się przyjaźniłem, nam było do siebie najbliżej. Gdy namalował „Resort Spraw Wewnętrznych” to ja po prostu czułem ten obraz. Podobnie było ze „Stanisław Ignacy Witkiewicz podrzynający sobie żyły po wkroczeniu Niemców do Polski”. To jest ten język, który zobaczysz w „Mon Chéri Bolshevikq”. Myśmy się tym malarstwem nakręcali nawzajem. Dla mnie to też wyraz buntu wobec akademizmu. Gruppa to była jakaś wspólna deklaracja buntu.

Wobec czego?

Wobec tych sztywnych walonek, tych waciaków sowieckich. Myślę, że ludzi o takim politycznym temperamencie w Gruppie było czterech. Ja, Rysiu Grzyb, Włodek Pawlak i Rysiek Woźniak. Kiedyś w Łodzi zrobiliśmy sztukę o Leninie w Poroninie. Modzelewski w pierwszym wystąpieniu pełnił funkcję suflera – owinięty w papier toaletowy leżał jako mumia pod sceną. Czyli trochę próbował być zaangażowany, ale trochę się bał. Jednak też ten strach był realny. To wystąpienie miało miejsce w 1987 roku. Potem zrobiliśmy je jeszcze raz w Stowarzyszeniu Twórców Kultury w Łodzi. Józef Robakowski, prowadzący to miejsce, wspominał, że przed wejściem czekał już oddział dwudziestu esbeków, którzy chcieli dostać się do środka i nas zgarnąć. Okazało, że zamiast nas pałować, po prostu wysłali pismo z decyzją o zamknięciu STK. Przyczyniliśmy się więc do zamknięcia bardzo pożytecznej instytucji kulturalnej w Łodzi, co jest samo w sobie smutne, ale wiem, że Józek Robakowski był na takie rzeczy gotowy.

Czułeś się wtedy buntownikiem?

W jakimś sensie to był bunt, ale też nie było w tym buncie nic wyjątkowego. Każde pokolenie musi się buntować. Z drugiej strony wierzę, że artyści inaczej patrzą na rzeczywistość. Wtedy, w latach osiemdziesiątych, nie do końca byłem świadomy tego, co się dzieje w kraju, ale myślę, że żyjąc w Warszawie w tamtych latach, przechodziło się szybką edukację polityczną. (…)

Ja myślę raczej o buncie wobec zastanej już sztuki, wobec akademizmu.

Punkt wyjścia był taki. W latach siedemdziesiątych nie było innej sztuki poza sztuką konceptualną, która kroczyła triumfalnie przez świat. Malarstwo chowało się gdzieś po kątach. A ja byłem zaprzyjaźniony ze wspominanym już Krzysiem Klępką. On uznawał tylko i wyłącznie sztukę konceptualną, dlatego chował się w pracowni Owickiego, bo cała reszta pracowni malarskich odnosiła się do tego konceptualizm z, delikatnie mówiąc, dystansem. Jego kolegą był między innymi Janusz Bałdyga. Obaj, jako nieliczni, produkowali rzeczy, które nie mieściły się w ramach akademii. Gdy skończyli studia, byli ode mnie starsi jakoś trzy, cztery lata, na ASP zostali tak zwani „pogrobowcy Bałdygi”, czyli Heniek Karwowski i Darek Skwarcan, i oni próbowali nadal walczyć o tę sztukę konceptualną. A mnie ta sztuka strasznie się podobała. Byłem absolutnie napalony na to, co robią. Dla mnie wtedy Zbigniew Warpechowski był lepszy niż malarstwo.

Ale jednak przy malarstwie zostałeś?

Tak. Bo mnie nurtowało pytanie, jak w malarstwie dojść do tego, co robi konceptualizm. I dlaczego w ogóle jest tak, że malarstwo to jedyna dziedzina, która jest zakazana dla konceptualizmu.

Dlaczego tak jest?

Wtedy wymyśliłem sztukę prywatną, czyli osobistą, która jest czymś w rodzaju strumienia świadomości. To był ten moment, kiedy się fascynowałem Jeanem Debuffetem, który czerpał z tego naturalnego, jakiegoś dziecięcego, upośledzonego (czy jak się to teraz nazywa) malarstwa. Malarstwo pozbawione balastu to było najważniejsze, co wtedy chciałem osiągnąć. I to nie podobało się wewnątrz samej Gruppy. Niektórzy koledzy, nie będę ich wytykał palcami, nazwijmy ich „klasykami malarstwa”, rzucali teksty pod moim adresem: – Malujesz lewą ręką koło dupy. Ja myślę, że oni tego w pewnym sensie nie rozumieli. I to oni właśnie z czasem stali się najbardziej akademiccy. Marek i Jarek to dziś także malarze akademiccy. Jak patrzę na malarstwo Jarka, z lat dziewięćdziesiątych, to tam jest jeszcze Gruppa. Tam jest myślenie, a potem jest już m-a-l-a-r-s-t-w-o. U Sobczyka to jest mniej zauważalne, on jednak ma spekulatywny umysł, więc u niego zaczyna to jakoś trybić. On ma w sobie ten lekki niepokój. Ja bardzo cenię obydwu panów, żeby było jasne, jako
malarzy. Jeszcze raz podkreślam – cenię ich jako malarzy!

Paweł Kowalewski, Mon Cheri Bolscheviq 2005, fot. mat. prasowe wydawnictwa Luna House

W 1983 roku otwieracie pierwszą wystawę już jako Gruppa czy jeszcze nie Gruppa?

To nie tak. Ja robię wystawę w Dziekance przy ASP. Jestem o nią poproszony, ponieważ wcześniej miałem robić performansy telewizyjny, ale wybucha Solidarność, nie ma już sensu gadać do telewizora. Przychodzi stan wojenny. Jesteśmy przyciśnięci do muru. Na szczęście okazuje się, że galeria Dziekanka może nadal działać. I tu zaczyna się zabawa. Wyobraźsobie, że to była pierwsza wystawa po odwieszeniu Dziekanki. Zapraszam do tej wystawy Modzelewskiego, Woźniaka, Grzyba, Ewkę Piechowską i Pawlaka. Było dla mnie jasne, że jak zrobimy normalną wystawę, to się to wypierdoli o własne nogi. Pomysł był zatem taki, żeby to nazwać „Zawieszenie metafizyczne” – aluzja do zawieszenia stanu wojennego była wtedy jasna. Oczywiście tych dwóch pajaców, czyli Grzyb i Pawlak, powiedziało: – Nie, to się nie może nazywać „Zawieszenie metafizyczne”, bo to jest głupie. Ich zdaniem to się powinno nazywać „Las Góra Chmura, A Nad Chmurą Dziura” – coś w tym stylu, dobrze już nie pamiętam. W każdym razie na moje i Woźniaka życzenie postawiliśmy reflektory. Poza
światłem tych reflektorów było zupełnie ciemno. Obrazy były jak punkty światła. Napierdzielała muzyka punkowa, De Press zdaje się. Było to wydarzenie. I nie mówiliśmy wcale, że to była wystawa. To był happening z udziałem obrazu. Tam chodziło o ciemność rozświetloną obrazami, tak samo jak i o same obrazy.

Zdaje się, że to był czas, kiedy wielu artystów bojkotowało robienie wystaw.

I myśmy czuli ten ciężar na plecach. Dziekanka była „koszerna”, ale wchodziliśmy w tę wystawę, łamiąc bojkot. Ja miałem zawsze takie nastawienie, że jak jest chujowo, to trzeba walczyć. Leżenie na materacu nic nie zmieni. Drugą, jak ją nazywasz, „koszerną” galerią był Labirynt w Lublinie. Tam był Mroczek, konceptualista o otwartym umyśle. Jechaliśmy całym składem Gruppy. Jazda trwała dosyć długo, bo przecież nie jeździliśmy samochodami, tylko pociągiem, chyba z pięć godzin. Przyjeżdżaliśmy do Lublina, tam oczywiście mieliśmy kolegów. Stan upojenia alkoholowego przychodził szybko i wspinał się wysoko. Ale trzeba oddać nam słuszność – w momencie, kiedy zaczynaliśmy pracować, to już było poważnie. W Lublinie zresztą też chcieliśmy bardzo uzyskać efekt raczej happeningu niż wystawy.

Jak to wyglądało?

W galerii dostaliśmy wielką salę. Do tej wystawy zostali też zaproszeni Małgosia Rittersschild i Maciej Wilski. Marek Sobczyk przyjechał z jednym wielkim obrazem – dekoracją, którą namalował dla swojej córki do przedszkola, zresztą razem z Woźniakiem i Modzelewskim. Praca przedstawiała zwierzaki ustawione w kształt piramidy. Na szczycie tej piramidy była góra, a na górze polska flaga. Mam nadzieję, że czegoś nie pokręciłem i dobrze to pamiętam. Zrobiliśmy wtedy performans „Autobus z przyczepką”, który polegał na tym, że jeden z nas szedł na czworakach wzdłuż ściany, a inni trzymali go za nogi i starali się spowolnić jego ruchy. Jak już ktoś wymiękał i nie mógł ciągnąć tej przyczepy swoich kolegów, to następny ustawiał się na początku i tak w kółko.

Ty byłeś największy, mogłeś się wykazać.

Coś ty! Myślę, że wtedy Grzyb był najbardziej krępy, trenował karate, a ja byłem potwornie szczupłym chłopaczkiem, który ważył chyba osiemdziesiąt kilo przy prawie dwóch metrach wzrostu, no po prostu szczypiorek.

Co się działo dalej?

Dalszy ciąg był taki, że było picie i imprezowanie. To generalnie powtarzało się na kolejnych wystawach, a tych w ciągu następnego roku mieliśmy kilka. Chłopaki się zaczęły zakochiwać w Kuce, czyli w Małgosi. Już zrozumiałem, że będzie źle.

Ciebie to nie mogło ruszać, żonaty już byłeś.

Prawda, ale większość z nas była żonata. Zrozum jedną rzecz – to była historia o potwornej samotności systemu, która mogła być zagospodarowana przez życie rodzinne. Czuliśmy, że trzeba mieć dzieci, rodzinę. Tylko Rysiek Woźniak wciąż szukał swojej żony.
Druga strona medalu jest taka, że prawie wszystkie nasze małżeństwa zakończyły się rozwodami, ale widać taka była potrzeba chwili. Co do romansów, to też mam wrażenie, że wszyscy wychodziliśmy wówczas z założenia, że skoro czasy są tak niepewne i chuj wie, co będzie jutro, to po co się w pruderię bawić. Wyobraź sobie: na ASP są strajki, pełna sala, młode chłopaki i dziewczyny, jeden materac, jeden śpiwór. Do tego wódka, bo piwo było okropne, wina nie było, a wódkę po prostu dało się przełknąć. Tylko tak chyba dało się przetrwać ten czas, na przekór systemowi, który ewidentnie się walił.

Kiedy to zacząłeś czuć?

Już w czasie Solidarności czułem, że to się skończy. Bałem się tylko, że będziemy taką Jugosławią, takim samorządnym krajem w granicach sowieckiego wpływu. Nie umiałem sobie wyobrazić wyprowadzenia Polski z Układu Warszawskiego, choć o tym marzyłem. Przystąpienie do NATO zakrawało o jakieś kompletne mrzonki. Aczkolwiek, pamiętam, że za pierwszym razem, gdy wyjechałem do Niemiec, jeszcze w stanie wojennym, to poproszono mnie o toast. Wstałem i powiedziałem: – Piję za Zjednoczone Niemcy i wolną Polskę w Zjednoczonej Europie. Co usłyszałem od Niemców? – Wy, Polacy, wszyscy jesteście marzycielami. Zrozum to młody człowieku. Niemcy muszą być zawsze podzielone. A twój kraj jest w sferze wpływów sowieckich i tak pozostanie. Co ja mogłem na to powiedzieć? Odparłem tylko: – Czy ktoś zabrania młodym ludziom marzyć?

Kiedy poczułeś, że wy jednak tworzycie kolektyw?

Nigdy. Ja w ogóle nigdy w życiu nie miałem takiego poczucia.

To jest spora deklaracja.

Ja strasznie nie chciałem, żeby to była grupa. Moja wizja była taka, że to będzie otwarty organizm, do którego, jak na platformę, będziemy zabierać różnych artystów. Marzyłem, żeby dołączyli do nas nawet konceptualiści niezwiązani z malarstwem. Starałem się zachować jak najwięcej z tego, co było na samym początku. Negocjowaliśmy prawo do tego, żeby każdy mógł być sobą. Okazuje się, że w grupie nie jest to łatwe. Ja miałem w sobie jakiś opór – no nie będą mi, kurwa, Sobczyk ani Modzelewski mówili, jak ja mam malować. Jak Pawlak chce dupę pokazać, to niech pokazuje. I niech wysmarka się w sweter. Jak Woźniak chce namalować obraz razem z Sobczykiem, to niech namaluje. To jednak zdechło. Doszło chyba nawet do głosowania, jaką formę mamy przybrać, no i ten pomysł się nie przyjął, została grupa malarzy. Włodek Pawlak powiedział tak: – Krytycy chcą, żebyśmy byli grupą, to bądźmy grupą, ale przez dwa p. I tak się stało.

A jak krytycy reagowali na Gruppę?

Krytycy w zderzeniu z Gruppą byli bezradni. Anda Rottenberg pierwsza nas zobaczyła i zrozumiała, że coś w tym jest, ale nawet ona nie do końca potrafiła nas rozgryźć. Ja myślę, że ona na początku widziała w nas po prostu fajnych chłopaków. Wojtek Włodarczyk w miarę rozumiał, o co nam chodzi, miał do nas nieograniczony dostęp, bo uczył nas historii sztuki. Później kilku z nas pisało u niego dyplomy.

Fragment wywiadu pochodzi z książki Sztuka to jest wszystko. Paweł Kowalewski opowiada Aleksandrowi Hudzikowi, wydawnictwo Luna House, 2024 r.

Czytaj również:

Kruchość istnienia Kruchość istnienia
i
Francesca Woodman, House 3 Providence Rhode Island 1976. Dzięki uprzejmości The Woodman Family Foundation
Przemyślenia

Kruchość istnienia

Julia Fiedorczuk

Amerykańska fotografka znana z czarno-białych, rozmazanych zdjęć tworzyła tylko przez kilka lat, a jej poetycka i prowokacyjna sztuka jest doceniana dopiero współcześnie.

Trudno myśleć o niej inaczej niż przez pryzmat przedwczesnej śmierci. Francesca Woodman, dziś uważana za jedną z najważniejszych fotografek XX w., specjalizowała się w onirycznych autoportretach ukazujących ją w momencie metamorfozy, często niewyraźną, rozmytą albo znikającą.

Czytaj dalej