Piątego sierpnia we wtorek usiane gwiazdami niebo rozpostarło nad Witusiem swoje przestworza, ukazując wszystkie, nawet najbardziej skrywane tajemnice. Z tego nieba, jak z kartki, Wituś wyczytał, że jutro na obiad u matki będzie ogórkowa. Nie wahając się ani chwili, opuścił w pośpiechu ośrodek kolonijny „Bosman”, choć obóz kończył się dopiero za tydzień. I nie żeby mu było tam źle, bo było nawet miło, ale karmili tak okropnie, że rozpieszczony matczyną kuchnią Wituś cierpiał prawdziwe katusze. Ogórkowa przesądziła sprawę. Następnego dnia w południe pies oznajmił, że swój idzie, a matce łyżka wypadła z ręki prosto w świeżo przesmażone na maśle ogórki.
– Ale skąd wiedziałeś?! – pytała raz po raz, jakby nie dowierzając.
– Z gwiazd – wyznał Wituś szczerze. Od małego brzydził się kłamstwem i nigdy, w całym swoim wtedy czternastoletnim życiu nikomu, zwłaszcza matce, nie powiedział nieprawdy.
– Z gwiazd – powtórzył. – Bo tam jest wszystko zapisane.
Potem już zawsze o różnych sprawach, jak się potoczą, wiedział z wyprzedzeniem. Że proboszcz Weremko na śmierć się zapije, a przymrozek wiśnie zabierze. O Lipińskich wiedział, że nie są sobie pisani, o Malickim, że się wzbogaci, a o dziecku Kaśki Maj, że w czepku przyjdzie na świat.
Szybko się po okolicy rozniosło, że młody Kubiak rozum postradał. „Astronom” albo „Kopernik” zaczęli za Witkiem wołać i rzadko kto się od kpiny powstrzymał. Matka przez rok łzy wylewała, aż któregoś dnia nastała w niej zgoda. Ojciec gorzej, bo chociaż nigdy wiele z synem nie rozmawiał, wtedy przestał zupełnie.
– Daj mu spokój! – gorączkowała się. – Nawet lekarz nic nie znalazł. A temu, jaki talent Bóg człowiekowi przeznacza, nikt nie jest winien! Cieszyć się trzeba, że nie pije.
– To już lepiej chyba, jakby pił – wzdychał ojciec ciężko. – Każdy jeden tu pije. To co to za wstyd?
Witek dobrze wiedział, że żal, co ojca dręczy, nie z gwiazd, a z sumienia się bierze. W głębi serca ojciec tęsknił za synem, którego nigdy nie miał. Chociaż miał. Bo że pierworodny na gospodarza nie wyrośnie, na długo przed gwiazdami było wiadomo. Z tym bólem ojciec mierzył się wciąż od nowa i zawsze przegrywał. W końcu wszyscy przywykli i nikt się Witkowym zdolnościom nie dziwił. Mało to było wokół wyjątkowych ludzi? Stachu Baran grudę ziemi w garści rozcierał i po zapachu wiedział, jaki plon będzie. Misiakowa szeptem z człowieka złe zdjąć umiała, a Witek patrzył w gwiazdy i więcej w nich widział niż inni.
Inni też przecież chcieli zobaczyć. Co rusz ktoś po horoskop zapukał. Sam Matuszczak raz nawet przyszedł, a przecież ani w Boga, ani w nic nie wierzył. Najpierw, że niby w sprawie zwózki drewna, a potem wyszło, że o żonę chce spytać, czy w przysiędze wytrwała. Do tego akurat nie musiał Witek w gwiazdy zaglądać. Cała wieś wiedziała, że nie i z kim. Najpierw z aptekarzem z miasteczka, potem z piekarzem i pomocnikiem piekarza, z geodetą od autostrady, a teraz akurat z tą nową listonoszką.
– Idź Witeczku, zerknij no, czy czego dla pana Matuszczaka nie zobaczysz – ponagliła matka łagodnie. Matuszczak u wszystkich miał wielkie poważanie. Złoty człowiek – mówili i każdy w pas mu się kłaniał, od proboszcza po Marka Misiaka, łajzę z najgorszych najgorszą.
– Nic nie widzę – powiedział Wituś szczerze, bo faktycznie nigdy jeszcze gwiazdy o Matuszczakowej słowem nie wspomniały. Poza tym, gdy o wierność szło, ludzie nie po prawdę tu szli, a po pociechę. Może właśnie dlatego Matuszczak o nic więcej nie pytał. Skłonił się ciężko, pożegnał i wyszedł, jakby mniej do ziemi pochylony.
– Żal patrzeć… – westchnęła matka ze smutkiem. – Nawet gwiazdom widać żal patrzeć, że aż zaniemówiły…
Bo i tak czasami bywało, że gwiazdy, choć wszystko w nich zapisane, nie chciały nic ze swojej wiedzy odstąpić. Latami milczały jak zaklęte i nikt się wtedy od Witka niczego nie dowiedział. Z drugiej strony nic nie można było na te gwiezdne przepowieści zaradzić. Kto miał stracić, ten stracił, o kim wiadomo było, że zyska, ten zyskał. Komu pisane było szczęście, ten go nie przyspieszył ani nie uniknął, choćby nie wiedzieć jak bardzo próbował. Długo się Witek nad tym zastanawiał. W końcu uznał, że gwiazdy są jak lustro zawieszone tak wysoko, że odbija się w nich nasza przyszłość, która gdzieś tam dalej musiała się już wydarzyć. Inaczej nie potrafił tego wytłumaczyć. Co raz rozbłysło w gwiazdach, na pewno się stało. Nawet jeśli stać się miało dopiero za jakiś czas. Stąd chociaż wiedział o przegranej, usiadł wieczorem z Malickim do stolika. Niewiele stracił, bo karta nie szła, to przed północą skończyli i każdy poszedł w swoją stronę. Malicki z wygraną, a Witek spokojny, że przyjdzie na niego pora, żeby się odegrać. Już z daleka widział, jak matka w popłochu biegnie do furtki i krzyczy: – Chryste Panie! Doktora wołaj, ojciec zasłabł!
– W imię ojca i syna… – przeżegnał się szeptem Witek.
– Co stoisz?! Leć!
Ruszył biegiem przez pole, na skróty. W zeszłym roku, zaraz po żniwach, gwiazdy pokazały, że wiosną sam pastwisko zagrodzi. Nie pomyślał wtedy o najgorszym. Dopiero teraz. Jakby strach w oczach matki o wszystkim postanowił. Za kościołem rysował się dom doktora. Witek spojrzał w bezchmurne niebo. Ani słowa o ojcu, ani słowa. Tylko o Malickim, że ostatnie hektary sprzeda pod stację benzynową. I o Matuszczakowej, że dopięła walizkę. Piąta piętnaście odjedzie z listonoszką pospiesznym do Gorzowa.