Mógł zostać gwiazdą komercyjnego rapu. Z image’em sympatycznego dziwaka, niepowtarzalnym tembrem głosu i doświadczeniem we współpracy z twórcami nowoczesnego popu Danny Brown miał szansę zająć miejsce Lila Wayne’a – elokwentnego błazna, elektryzującego spragnioną przerysowanych osobowości publiczność. No i cóż, stało się. Chcieliście dziwaka, to macie. A teraz spróbujcie zasnąć przy zgaszonym świetle.
Danny Brown z 2016 r. nie jest już Panem Kleksem organizującym dyskotekę na kwasie. Jego Atrocity Exhibition okazuje się dantejską podróżą, gdzie w rolę Wergiliusza wcielają się kokaina i MDMA. To mroczne uniwersum, zamieszkane przez dealerów, naćpane nastolatki i policjantów strzelających do Czarnych, nie byłoby tak sugestywne, gdyby nie przytłaczająca muzyka. Album wypełniają kaskady metalicznych werbli (Pneumonia), pędzący na złamanie karku ghettotech (When it Rains) i powyciągane z najdziwniejszych miejsc sample (Ain’t it Funny, Dance in the Water). Prowokują, by zapytać naiwnie: „Czy to już było?”. A w oku tego muzycznego cyklonu Danny Brown wychodzi z siebie, by opowiedzieć o dezintegracji jednostki w szybko pulsującym świecie. Jedna z najlepszych płyt 2016 r.