Beale Street Blues Beale Street Blues
Przemyślenia

Beale Street Blues

Jakub Popielecki
Czyta się 3 minuty

Moonlight była mowa o tym, że w świetle księżyca czarnoskórzy chłopcy wydają się błękitni. W nowym filmie Barry’ego Jenkinsa kolor też gra kluczową rolę. Już w pierwszej scenie chłopak i dziewczyna idą ulicą, zakochani, wpatrzeni w siebie, on ubrany na żółto-niebiesko, ona na niebiesko-żółto, dopasowani niczym dwa elementy barwnej układanki. Jak w szlagierze grupy 2 plus 1 – mamy tu świat pokolorowany kredką miłości. Ta przesłodzona nuta służy jednak do wzmocnienia kontrastu w opowieści, która właśnie kontrastami żyje. Gdyby ulica Beale umiała mówić jest przecież kinem tyleż kreacyjnym, co dokumentalizującym, tyleż teatralnym, co literackim. Równie jednoznacznym w przesłaniu, co nieoczywistym w sposobie jego podania.

Jenkins opowiada historię zakochanych Tish (KiKi Layne) i Fonny’ego (Stephan James), ale opowiada też – szerzej – o afroamerykańskim doświadczeniu. Ekranowy taniec czułych dotyków i romantycznych spacerów podszyty jest tu nieustannym niepokojem; zakochani przechadzają się po społecznym polu minowym. Można narzekać, że Jenkins przerabia stare problemy z bezpiecznego dystansu: film rozgrywa się w latach 70., pierwowzorem jest powieść Jamesa Baldwina z 1974 r., postęp akcji znaczą tu czarno-białe fotografie z epoki. Ale podobnie było w (opartym również na prozie Baldwina) dokumencie Nie jestem twoim murzynem. Tu i tam opowieść o realiach życia w Ameryce sprzed pół wieku służy za lustro teraźniejszości. Nic dziwnego: do niedawna nikt tych historii nie opowiadał. A przynajmniej nie w Hollywood, nie w mainstreamie. Jenkins powtarza po Baldwinie, co ten z kolei powtórzył po tytułowej ulicy Beale: gdyby umiała śpiewać, zaśpiewałaby nam bluesa rodem z getta, smutny song o afroamerykańskiej codzienności.

Na przekór tym realiom reżyser celebruje barwność swoich bohaterów, ich stylowość, witalność, wymyślne fryzury, ekstrawaganckie ciuchy, sweterki, kołnierzyki, płaszczyki, wzajemną bliskość – rodzinną, przyjacielską, erotyczną. To insygnia ich niezależności, ale też… dobre miny robione do złej gry. Nieprzypadkowo dwie najintensywniejsze sceny są tu chwilami solidarności, która nagle przepoczwarza się w horror. W obu sekwencjach rytuał powitalnych uścisków i uśmiechów ustępuje nagłej ingerencji poczucia beznadziei. Dwie rodziny spotykają się, żeby świętować wspólną przyszłość, dwaj koledzy wpadają na siebie po latach i chcą obgadać wspólną przeszłość – a Jenkins brutalnie obnaża, że tak czy inaczej pozostają uwięzieni, zastygli w czasie: w powtarzających się cyklach niesprawiedliwości, wykluczenia, przemocy. Taki jest zresztą symboliczny „łuk” całego filmu: najpierw czułe zbliżenia celebrujące dotyk, a potem łup!, oddzielająca kochanków szyba w więziennej sali widzeń. Żałobno-romantyczna ilustracja muzyczna Nicholasa Britella pasuje jak ulał.

Jenkins, jakby chciał jeszcze podkreślić tę powtarzalność, opowiada swoją historię nie po kolei: jej segmenty są przecież wciąż takie same, wdrukowane na stałe w tkankę społecznych nierówności, w ciała bohaterów. Ulica Beale „przemawia” tu literackim strumieniem świadomości, podążając w skojarzeniowym, zmysłowym rytmie za głosem narratorki Tish. Od niemal broadwayowskiej, teatralnej sceny zbiorowej gładko przechodzimy do montażowo-operatorskiej impresji, paradokumentalne ujęcia sąsiadują z teledyskowymi portretami patrzących prosto w kamerę bohaterów. Jenkins pokazuje inną twarz kina społecznego, obala stereotyp, że film zaangażowany wymaga surowego „realizmu”, roztrzęsionej kamery, monochromatycznej palety barwnej. Snuje love story, które powoli nasyca się polityką, nie tracąc nic z natchnionej eteryczności. Miłość przepoczwarza się tu w akt buntu przeciw społecznemu układowi i gest wiary w to, że oskarżony o gwałt chłopak jest niewinny. Scena narodzin wygląda niczym kosmiczny cud, a zarazem spełnienie społecznego fatum: pierwszy krok w świat, gdzie role rozdano z góry. A niepozorny, poetycki film okazuje się dużo ciekawszym wyrazem „czarnego” głosu niż BlacKkKlansman, Czarna PanteraGreen Book razem wzięte.
 

Czytaj również:

Każdy ma swojego „murzyna” Każdy ma swojego „murzyna”
Przemyślenia

Każdy ma swojego „murzyna”

Jakub Popielecki

Kiedy w finale filmu Raoula Pecka rozbrzmiewa gniewne The Blacker the Berry Kendricka Lamara, trudno nie poczuć ciar. Siła muzyki to jedno, ale bez fundamentu w porządnym strachu, oburzeniu i wkurwie efekt nie byłby równie silny. Łatwo machnąć ręką, że Nie jestem twoim murzynem przerabia stare problemy, że to bezpieczna wycieczka do przeszłości, do roku 1968, kiedy pisarz James Baldwin zawitał do programu Dicka Cavetta, by napiętnować przed kamerami rasistowski fundament amerykańskiego społeczeństwa. Ale w trakcie oglądania Nie jestem twoim murzynem najbardziej uderza przecież fakt, że ów film, krążący niby wokół ikon poprzedniego pokolenia – Martina Luthera Kinga czy Malcolma X – jest tak dziko aktualny.

Fakt, kino uświadamia nam problem już od jakiegoś czasu. Najpierw kwestia niewolnictwa odżyła w fabułach, w 12 Years a Slave czy w Django. Potem Ava DuVernay wskazała w dokumentalnej XIII poprawce, że amerykański rasizm w białych kapturach został po prostu zastąpiony przez rasizm w białych rękawiczkach. Peck wpisuje się w ten nurt, ale też rozpycha jego ramy. Na przykładzie czarnoskórych w Ameryce opowiada o ogólniejszych mechanizmach wykluczania i piętnowania, sięgając w przeszłość, mówi o teraźniejszości. Jaskrawe zestawienie rozruchów z lat 60. ze współczesnymi protestami zapewne wyda się komuś retoryczną przesadą, ale coś jest na rzeczy – siła tych obrazów nie bierze się po prostu z potęgi montażowego skrótu. Tym bardziej, że nie znajdziemy w Nie jestem twoim murzynem ciosanej publicystyki, gadających głów, pomocniczych tabelek i wykresów, całej tej reportażowej sztampy. To inny rodzaj dokumentu.

Czytaj dalej