Nie zawsze black & white
Sztuka + Opowieści, Przemyślenia

Nie zawsze black & white

Jakub Popielecki
Czyta się 4 minuty

Historia jest tak absurdalna, że musiała wydarzyć się naprawdę: niejaki Ron Stallworth, pierwszy czarnoskóry funkcjonariusz policji w Colorado Springs, podjął się w latach 70. infiltracji Ku Klux Klanu i… zdobył oficjalną legitymację członkowską organizacji. Czarne bractwo. BlacKkKlansman fabularyzuje tę napisaną przez samo życie komedię, ale ostrze satyry wymierzone jest tu – z pełną powagą – z powrotem w stronę rzeczywistości.

Spike Lee przyłącza się bowiem do wzbierającej już od jakiegoś czasu w amerykańskim kinie fali. Od Django przez 12 Years a Slave po Uciekaj!, od XIII poprawki do Nie jestem twoim murzynem – kolejne fabuły i dokumenty odrabiają „czarne” zaległości Ameryki. BlacKkKlansam – podobnie: to tyleż rzut oka na historię, co rzucone widzom w twarz pytanie o dzień dzisiejszy: czy od tamtych czasów faktycznie aż tyle się zmieniło? Co więcej, Lee nie tylko idzie za ciosem kolegów i koleżanek po fachu, ale też włącza do dyskusji samo kino.

Tak jak Stallworth, który walczy z rasizmem z wnętrza systemu (czyli z policyjnego posterunku), Lee pozostaje świadom swojego uwikłania we współtworzącą problem machinę (czyli machinę Hollywood). W rezultacie Czarne bractwo jest filmem, w którym nie tylko opowiada się jakąś historię, ale i aktywnie dyskutuje o innych filmach. A to o wstydliwym dziedzictwie Narodzin narodu czy Przeminęło z wiatrem (które utrwalały mit białej Ameryki), a to o ambiwalentnej spuściźnie kina blaxploitation (które było głosem czarnego sprzeciwu, ale też przyklejało swojej publiczności kolejną gębę). Paradoks filmu Lee polega jednak na tym, że stawia on Hollywood pod ścianą, ale sam prowadzi grę na hollywoodzkich warunkach. I na tychże warunkach – przegrywa.

Czarne bractwo jest bowiem silne charakterem, ma brawurowy aktorski duet Johna Davida Washingtona (w roli Stallwortha) i Adama Drivera (w roli jego policyjnego partnera, Flipa), a Lee potrafi zarazem rozbawić, jak i zagrzać do boju (patrz: scena spotkania Czarnych Panter z poetycko wyławianymi z mroku przez kamerę kolejnymi twarzami uczestników). Kuleje tu natomiast filmowa mechanika, cała scenariopisarsko-reżyserska „praca u podstaw”. „Etatowe” wątki romansu Stallwortha oraz planowanego przez Klan zamachu poprowadzone są właśnie tak: etatowo, od niechcenia. I nawet jeśli reżyserowi chodziło o manifest sprzeciwu wobec hollywoodzkich praktyk – wychodzi mu typowa hollywoodzka wata.

Polityczny (ktoś powie zapewne – propagandowy) ton całości również przynosi momenty ekranowej sztampy. Subtelny komizm Tophera Grace’a (w roli rasistowskiego guru Davida Duke’a) nie wystarcza bowiem, by zrównoważyć kreślone grubaśnymi, karykaturalnymi krechami portrety pozostałych członków Klanu. Efekt jest taki, że ideolodzy białej supremacji stanowią tu raczej puentę dowcipu niż realne zagrożenie. Żeby przywrócić poczucie wagi sytuacji, Lee musi więc uciec się w finale do prawdy dokumentalnej: archiwaliów z zamachem w Charlottesville i Donaldem Trumpem.

A jednak, mimo wspomnianych potknięć, Czarne bractwo pozostaje fascynującym filmem. Najciekawsza jest tu paralela między bohaterami Washingtona i Drivera – Afroamerykaninem i Żydem – którzy przechodzą analogiczną przemianę: od politycznego letargu do akceptacji swojej tożsamości (odpowiednio: afroamerykańskiej i żydowskiej). A sama ich zabawa w podchody z Ku Klux Klanem – istny subwersywny performans – nie tylko śmieszy, ale intryguje. Kiedy odgrywają przed neonazistami swoją szopkę i naśladują rasistowską retorykę – pierwszy przez telefon, drugi twarzą w twarz – obnażają przecież intrygującą obosieczność „tożsamościowego” języka. Lee pokazuje, że łatwość, z jaką policjanci papugują rasistowskie slogany, ma w sobie sporo ambiwalencji. Kontakt z mową nienawiści może być przecież impulsem do przebudzenia (Flip uznający swoje pochodzenie dopiero po rozmowie z antysemitami). Powtórzenie mowy nienawiści może być przecież aktem krytyki, parodii (Ron „wkręcający” Duke’a przez słuchawkę). Ale też cudzysłów ironii łatwo gubi się w przestrzeni między słowami – choćby w rozmowie telefonicznej. A wówczas zostają same słowa. Uważajmy na nie.

Czytaj również:

Lekcje z krańców świata
i
Werner Herzog na planie filmu „Inferno”; zdjęcie dzięki uprzejmości Netflix
Opowieści, Sztuka + Opowieści

Lekcje z krańców świata

Mateusz Demski

Werner Herzog zawsze miał w sobie gotowość do odkrycia czegoś niezwykłego, ale świat wciąż pozostaje dla niego wielką tajemnicą.

Natura była jego pasją od najwcześniejszych lat.

Czytaj dalej