Nazywał się Anzelm i był wikliniarzem. Od pięćdziesięciu lat pracował jako wiejski wikliniarz, ale zestarzał się i nie widział już dobrze: odbiło się to na jego pracy i jego koszyki nic już nie były warte.
A że, jak mówią, nieszczęścia zawsze chodzą parami, wkrótce trafiło się drugie: we wsi osiedlił się inny wikliniarz, młody i o zręcznych dłoniach, a jego koszyki były solidne; ludzie zaczęli chodzić do niego, zapominając, że Anzelm był biedny, że od dawna żył wśród nich i zawsze ze wszystkimi w zgodzie.
Doszło do tego, że pewnego pięknego dnia Anzelm znalazł się całkiem bez pracy; siedział przy warsztacie, a w sercu miał smutek, gdyż nie zależało mu na pieniądzach dla nich samych — był już bardzo stary, a wiek czyni was obojętnymi na sprawy ziemskie, ale trzeba przecież jeść; a poza tym lubił swój zawód. Teraz zaś jego dłonie poruszały się daremnie i głównie dlatego cierpiał. Podnosił je przed sobą, wykonując palcami wyuczone gesty, unosił je w powietrzu, przeplatając, nachylając ku sobie, ale brakowało mu wikliny, gdyż wiklinę trzeba kupić, przynajmniej dobrą, dobrze okorowaną, a on już nie miał za co. Spojrzał na piec bez ognia, spojrzał na pojemnik bez chleba, spojrzał na pustą butelkę; potem opuścił spojrzenie na dłonie, również puste; wreszcie zajrzał we własne serce i ujrzał, że jest ze wszystkiego obdarte… Wówczas naszło go pytanie: „Anzelmie, po cóż żyć?”
Wziął pelerynę i sękaty kostur i poszedł prosto w góry. Myślał: „Będę szedł, dopóki sił mi starczy; a gdy już zabraknie mi sił, położę się jak długi na ziemi, i słuch o mnie zaginie.”
Zrobił, jak powiedział.
Góry wznoszą się obok wsi, od razu strome i skaliste, i nikogo się tam nie spotyka. To go właśnie zachęciło. Choć nic nie jadł od poprzedniego dnia, początkowo szedł bez trudu, bo był to poranek, pora świeżości, a górskie powietrze jest lekkie i wzmacniające. Wchodził więc szybko pod górę. Stopniowo wieś wraz z doliną zagłębiała się pod nim; ściany i okna domów uciekały stopniowo i pozostawały tylko dachy; wszystko zmniejszało się i kurczyło; domy przybliżały się do siebie, tworzyły ciasne grupki, a nad nimi rozciągała się błękitna mgła, a im wchodził wyżej, tym stawała się gęstsza. Anzelm jednak nie zwracał na to wszystko uwagi: widział tylko swą zgryzotę i szukał tylko śmierci; zresztą wszedł już do lasu. Bowiem po łąkach następują najpierw lasy, potem — pastwiska, wreszcie — skały; tak więc las jest drugim z tych pięter na drodze do nieba.
A on poprzez las wznosił się do nieba. I wkrótce przemierzył las, gdyż miał jeszcze siły w nogach. Ale gdy doszedł do pastwiska, nagle ujrzał szałas, gdzie jeszcze byli ludzie; a że obecnie bał się ludzi, nadłożył drogi, by go nie zauważyli. Może prowadziła go jakaś dłoń, gdyż nad nami jest przeznaczenie i czyjaś dłoń w naszej dłoni. Wreszcie dookoła, wzdłuż dolnej granicy pastwisk, doszedł aż do wąwozu przecinającego je z jednej strony, stąd nie było już widać szałasu. Powoli wzbierało w nim zmęczenie, po trosze zatracał świadomość, a popołudniowe słońce paliło, warowało wokół niego migotaniem gorąca i czarnymi rojami much, więc doszedłszy do parowu tylko przez przypadek skręcił w lewo, ku skałom. I poszedł jeszcze kawałek, ale resztki sił, jakie mu pozostały, działały jakby bez jego wiedzy, gdyż rozum błądził coraz dalej: usiadł, wstał; szedł tak, siadając i wstając, ale za każdym razem z większym trudem wstawał; wreszcie zakręciło mu się w głowie i miał jeszcze tyle siły, by dojść do stóp skał. Tam padł jak długi.
I tu nastąpił cud, do którego z pewnością Anzelm był wybrany. Ogarnęła go wielka ciemność. Potem wśród ciemności, jak to się widzi przy pożarach, zbocza nad nim zaczęły rozświetlać się czerwonymi, ruchomymi odbłyskami. Wielkimi ruchomymi odbłyskami, których źródło i punkt wyjścia mieściły się nim, a one wciąż rosły. Najpierw ciemne, jakby przysłonięte, wkrótce rozjaśniły się i rozbłysły, tak że zrobiło się jasno, jak w dzień, a wokół ciemność wznosiła się niczym ściana, ale odepchnięta bardzo daleko, a światło to uwypuklało wszystkie szczegóły, aż po najmniejsze odłamki skał, aż po blade łodygi goryczki, po falistość trawy; nie było jednak słychać żadnych trzasków i jedynie ta wielka światłość obudziła Anzelma, a przynajmniej wydawało mu się, że spał i obudził się.
Odwrócił się więc, i to, co ujrzał, napełniło go wielkim zdumieniem.
Wysokie skały za nim stały w ogniu, choć nie były rozgrzane. Ogień wszedł w tę twardą masę, rozmiękczył ją i uczynił przejrzystą, jak roztopione szkło; i teraz, zmieniając kolor, z purpurowej stawała się szkarłatna, a na jej wierzchołku grzebień żółtych płomieni o spiczastych końcach, które łamały się i rozpraszały w niebie, drżał i chwiał się na wietrze.
Niemal jednocześnie cała masa pękła pionowo. Pękła pionowo; górne brzegi rozpadliny oddzielały się od siebie i rozchylały szybko: w ten sposób utworzył się wąwóz, a góra została rozdzielona z góry na dół. Wyglądało to jak niektóre przełęcze, zagłębione między dwiema ścianami; ale tu ściany były z rozpalanego kamienia, a ścieżka między pionowymi murami tak wąska, że mógł nią przejść tylko jeden człowiek.
Anzelm pomyślał: „Oto moja droga przecięta; ta tutaj jest jej przedłużeniem, ale to droga do piekieł”. Myślał tak, gdyż był skromnego serca i nie sądził, że może zasługiwać na coś więcej; już pogodził się ze swym losem, który wydawał mu się sprawiedliwy, gdy ujrzał swą pomyłkę.
Istotnie, po drugiej stronie przejścia uniosły się opary i dym, i ukazał się wielki kościół, potem cała wioska; świeciło tam łagodne, jasne słońce, a niebo było całkiem błękitne. Chwilami dobiegał Anzelma dźwięk dzwonów. Uniósł się na łokciu i coraz bardziej zdumiony, lecz zarazem uspokojony, patrzył nie rozumiejąc.
Gdy tak patrzył, dzwony zaczęły bić głośniej, pomalowane na niebiesko drzwi kościoła rozwarły się, i pojawiła się procesja, jakiej nigdy nie widział, tak była liczna i bogata. Mężczyźni i kobiety w długich białych sukniach nieśli chorągwie we wszystkich kolorach tęczy; na każdej był wyszyty złotem jeden wers kantyczki, tak te można było odczytać całą kantyczkę…
Pod wielkim baldachimem szedł biskup i Anzelmowi wydawało się, że ci, co niosą baldachim, nie są ani mężczyznami, ani kobietami, tak niezwykłe i zadziwiająco piękne mieli twarze, na głowach wieńce z kwiecia i kręcone włosy, opadające na ramiona; po tym poznał, że to Aniołowie.
Teraz ze wszystkich stron pojawiali się nowi, jedni dołączali do orszaku, drudzy otaczali go, padając na twarz i śpiewając; a muzyka rozlegała się bez ustanku i wdychało się ją jak woń wiosennych kwiatów. Kościół był otoczony dużym placem: procesja rozciągała się powoli, uroczyście, potem okrążyła kościół. Ale była tak długa, że kościół był okrążony ruchomym pierścieniem procesji; tymczasem Aniołowie ulecieli na dach i pozdrawiali ją z góry, odpowiadając na pozdrowienia z dołu; potem unieśli się w powietrzu, zmieszani z dźwiękami dzwonów; opadali w dół, wyciągając ręce, a inni wznosili się z dołu na ich spotkanie, również wyciągając do nich dłonie. Kościół lśnił różowo, jak lodowiec o zachodzie słońca…
Anzelmowi wydało się wówczas, że ktoś woła go po imieniu. Nastawił ucha:
„Anzelmie — mówiły głosy — czy chcesz zostać jednym z nas i zająć wśród nas miejsce?; czekamy na ciebie, albowiem raduje nas każdy, kto przychodzi, puka do naszych wrót i pragnie wejść; ale twoje miejsce już wcześniej zostało naznaczone.”
Anzelm odpowiedział:
— Czy zasłużyłem na to? — gdyż nagle zrozumiał, że powołano go do Wybranych, i jego skromność na tym cierpiała.
— Ufaj nam! Jak moglibyśmy cię wołać, gdybyś nie był tu wyznaczony?
Ogarnęła go wielka radość; podniósłszy się — zobaczył nagle przed sobą blask góry, rozpalany wąwóz, przez który miał przejść, ale nie zawahał się. Czyż nie powiedziano mu, by ufał?
I oto ściany rozchyliły się i już zamykały za nim, w miarę jak się posuwał; przed nim była już tylko równa, prosta droga, gdzie błyszczało jasne światło siedziby Wybranych, a kwiaty wyrastały pod jego stopami i po obu stronach rozkwitały krzewy róż. Zrozumiał wówczas, że groza rozpalonego wąwozu była tylko sprawdzianem wiary.
Miał niewiele czasu na rozmyślanie: już ze wszystkich stron zbliżały się doń grupki Aniołów, kołysząc padmami.
Zaprowadzili go na środek placu, gdzie zatrzymał się biskup: uklęknął przed nim, a biskup pobłogosławił go. Wówczas rozbrzmiały triumfalne pieśni; znów rozdzwoniły się dzwony; i zebrani wokół niego Wybrańcy opiewali jego przybycie. Potem przyszli po niego Aniołowie i zaprowadzili go do jego domu. Przypominał on jego domek na wsi, był tylko nowszy, bielszy, czystszy, pachniał świeżością, i wokół był mały ogródek. Jak w jego domu na wsi była tam kuchnia i pokój.
Gdy Aniołowie zostawili go, mówiąc: „Wszystko, co tu jest, należy do ciebie”, usiadł do stołu, wypił kawę, zjadł chleb, gdyż był głodny i spragniony; i głód i pragnienie minęły. Następnie wszedł do pokoju; powiesił na gwoździu pelerynę i sękatą laskę, potem wyciągnął się na bielutkim łóżku, i nagle błogość rozlała się po jego wyczerpanych członkach; błogość, świeżość, jak w czasach dziecięcego snu i w czasach niewinności; i jeszcze przez chwilę na ścianie błyszczał obrazek przedstawiający Boga, potem jego powieki stały się ciężkie i usnął.
Odtąd rozpoczęło się dla niego nowe życie; nie starcza słów, by odmalować jego słodycz, gdyż słowa są rzeczą ziemską; słowa utworzone są na miarę rzeczy ziemskich, a to przekraczało wszelką miarę i wykraczało poza wszelkie słowa. Ciągle zbierali się w orszak, modlili się, śpiewali, i ciągle okrążali kościół, a Anzelm przyłączał się do nich… Chwalili Boga i na tym upływały im dni…
Nieraz także, na wiecznie zielonych łąkach, Aniołowie, trzymając się parami za ręce, jak na kartach starych, malowanych pędzlem ksiąg, tworzyli piękne koła; wśród nich Aniołowie-muzykanci nachylali się nad instrumentami; wówczas kręgi poruszały się, a reszta ludzi siedziała, podziwiając ich.
Na łąkach niebios lśni wieczna wiosna i wszystko żyje tu w zgodzie. Nawet wody mówią językiem Boga i porozumiewają się z nim; podobnie ptaki, śnieżny gołąb i rozczochrany wróbel. Jagnię przychodu napić się u źródła i unosi łeb o rozwartym pysku, gdzie żywym ogniem lśnią kropelki wody.
Taka była teraz słodycz życia Anzelma. Potem wracał do swego białego domku; jedyną jego troską było jedzenie i spanie. Każdego ranka znajdował przed drzwiami chleb i jedzenie na cały dzień; źródło żywej wody biło w jego ogródku. Gdy brakowało mu czegoś, nie potrzebował wymawiać swego życzenia; było ono odczytane, zanim sam mógł je odczytać, i natychmiast spełnione.
Jakże więc jest możliwe, że ogarnął go żal, i że nie mógł mu się oprzeć, choć ten żal nie był wcale rozsądny? Być może niedoskonałości i sprzeczności naszej natury towarzyszą nam nawet poza ziemskim życie?
W każdym razie pewnego ranka poszukał spojrzeniem miejsca, na którym powinien stać jego warsztat: było puste. Puste było teraz to miejsce, dawniej zawsze zajęte, a on dawniej siadał przy warsztacie i, nie przerywając pracy, wyglądał na dwór. A ludzie przechodzili tam i z powrotem, i pozdrawiali go. Wykańczał szkielet koszyka kawałkami sosnowego drewna, które mocował czopami, i najpierw zaokrąglał rączkę, potem, zależnie od ustalonego uprzednio kształtu, przeplatał wokół długie, misternie powyginane pręty, posłuszne palcom. Ponieważ teraz mu tego odmówiono, tego mu właśnie brakowało.
Próżno starał się z tym walczyć, żal wciąż narastał. Wkrótce odeszła go cała radość. Zaczął tęsknić za ziemią i gardzić swoją szczęśliwością. Jesteśmy tak stworzeni, że to, co mamy, jest niczym w porównaniu z tym, czego nam odmówiono.
Poprosił o wiklinę; w całym niebie nie było wikliny.
Wówczas wpadł na pomysł, że zejdzie po do wsi; a potem — myślał — wróci z powrotem. Odbędzie małą podróż, potem powróci z wikliną pod pachą. Teraz znał już miejsce, gdzie otwierała się droga do niebios.
Raz już przez nią przeszedł, czemu nie miałby przejść ponownie?
Poszedł prosić biskupa o zezwolenie.
– Jak to, Anzelmie, jak to, chcesz nas opuścić?
Przytaknął.
– Nie jest ci dobrze z nami?
Oczywiście, że jest mi dobrze — odparł Anzelm — i proszę mi wybaczyć, jeśli wygląda, jakbym się skarżył, ale wpadłem na tę myśl, i nie mogę się jej pozbyć…
— Postaraj się — odparł biskup.
— Starałem się, jak tylko mogłem… Proszę mi tylko pozwolić tam iść, skoro powrócę i z całych sił będę się starał zadowolić waszą wielebność, i będę jej służył całym sercem.
— Ale skąd masz pewność, że będziesz mógł wrócić? — powiedział biskup. — Raz zostałeś wybrany, czy zastaniesz wybrany po raz drugi? Góra otworzyła się przed tobą, czy otworzy się ponownie? Czy nie obawiasz się otchłani ognia i siarki, gdy będziesz stąd wychodził? Pamiętaj, że możesz w niej spłonąć. Jesteś stary i nie masz już chyżych nóg…
Anzelm zamyślił się. Potem rzeki:
— Jednak pójdę.
Wówczas wszyscy wokół zaczęli go błagać, dołączając swe głosy do głosu biskupa:
— Zostań z nami, Anzelmie, skoro dobrze ci pomiędzy nami.
Ale on w dalszym ciągu potrząsał głową, trwając w uporze.
— Idź! — powiedział wówczas biskup.
Wtedy wszyscy Wybrańcy starali się go zatrzymać, ale odepchnął ich. Wyruszył w drogę. Wziął pelerynę i kostur, i z nadejściem zmroku wyruszył w kierunku góry. Wkrótce stanęła przed nim i jakby czekała tylko na jego nadejście. Nagle stanęła w płomieniach, i cała zaczęła płonąć. Wielka ściana ognia znów pękła pionowo i znów otworzyła się przed nim wąska dróżka. Tym razem jednak dobiegały z niej podmuchy gorąca, parząc go w twarz, a silny odór siarki i węgla odbierał mu siły. Poczuł, że chwieje się na nogach, ale trwał w uporze. Został za to ukarany, gdyż ledwie wkroczył między ściany ognia, zawaliły się one nań z trzaskiem, wypełniającym całe niebo popiołem i iskrami.
W każdym razie to odczuł w ostatniej chwili przytomności przed końcem, i w ostatnim przebłysku życia. Gdy cztery dni później pasterze z szałasu znaleźli jego ciało u stóp skał, nie było wcale spalone. Leżał spokojnie na plecach, wyglądał jakby spał. Ludzie z szałasu doszli więc do wniosku, że Anzelm zmarł z głodu i wyczerpania.
Tekst pochodzi z numeru 2187/1987 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.