
Nazywał się Anzelm i był wikliniarzem. Od pięćdziesięciu lat pracował jako wiejski wikliniarz, ale zestarzał się i nie widział już dobrze: odbiło się to na jego pracy i jego koszyki nic już nie były warte.
A że, jak mówią, nieszczęścia zawsze chodzą parami, wkrótce trafiło się drugie: we wsi osiedlił się inny wikliniarz, młody i o zręcznych dłoniach, a jego koszyki były solidne; ludzie zaczęli chodzić do niego, zapominając, że Anzelm był biedny, że od dawna żył wśród nich i zawsze ze wszystkimi w zgodzie.
Doszło do tego, że pewnego pięknego dnia Anzelm znalazł się całkiem bez pracy; siedział przy warsztacie, a w sercu miał smutek, gdyż nie zależało mu na pieniądzach dla nich samych — był już bardzo stary, a wiek czyni was obojętnymi na sprawy ziemskie, ale trzeba przecież jeść; a poza tym lubił swój zawód. Teraz zaś jego dłonie poruszały się daremnie i głównie dlatego cierpiał. Podnosił je przed sobą, wykonując palcami wyuczone gesty, unosił je w powietrzu, przeplatając, nachylając ku sobie, ale brakowało mu wikliny, gdyż wiklinę trzeba kupić, przynajmniej dobrą, dobrze okorowaną, a on już nie miał za co. Spojrzał na piec bez ognia, spojrzał na pojemnik bez chleba, spojrzał na pustą butelkę; potem opuścił spojrzenie na dłonie, również puste; wreszcie zajrzał we własne serce i ujrzał, że jest ze wszystkiego obdarte… Wówczas naszło go pytanie: „Anzelmie, po cóż żyć?”
Wziął pelerynę i sękaty kostur i poszedł prosto w góry. Myślał: „Będę szedł, dopóki sił mi starczy; a gdy już zabraknie mi sił, położę się jak długi na ziemi, i słuch o mnie zaginie.”
Zrobił, j