Kiedy na ulicach Tel Awiwu trwają zamieszki, w luksusowym apartamencie przedmioty niepostrzeżenie zmieniają swoje miejsca. Co chcą przekazać jego mieszkańcom?
Bulwar Rothschilda
Wśród mieszkających w Tel Awiwie ekspatów krąży wiele opowieści o Szin Bet, izraelskiej służbie bezpieczeństwa wewnętrznego. To ulubiony temat rozmów. Pojawia się zazwyczaj pomiędzy radami, jak podróżować po Zachodnim Brzegu, a anegdotami o ortodoksyjnych Żydach.
Krąży historyjka o pierwszym sekretarzu ambasady brytyjskiej, który mieszkał przy ulicy Sheinkin. Pewnego dnia po powrocie do domu odkrył, że w kuchni ktoś wysunął wszystkie szuflady. Niczego innego nie ruszono ani nie zabrano. Po prostu ktoś wysunął szuflady. Taki subtelny, choć mrożący krew w żyłach, znak.
Albo historia o bladolicej żonie szwedzkiego konsula z Herclii. Wyjechała na jeden dzień, a po powrocie zauważyła, że w sypialni ktoś zmienił pościel. Rano była biała, a wieczorem niebieska. Tego dnia pokojówka miała wolne.
A ta opowieść o chorwackim pracowniku organizacji pozarządowej, który nosił mały wąsik? Do dziś wspomina, jak któregoś dnia znalazł w salonie lateksową rękawiczkę, starannie ułożoną na krześle.
Takich historii jest wiele – o przesuwających się meblach, znikających zestawach łyżeczek do herbaty, przestawionych wskazówkach zegara, zdechłych rybkach w akwarium. Nic brutalnego ani groźnego, chyba że dla rybek. Delikatne ostrzeżenie, ledwo wyczuwalny lepki i ciepły oddech na twoich plecach. Przekaz jest czytelny – nie jesteś sam.
Oczywiście przytoczone anegdoty opowiadane są z przymrużeniem oka. Obwinianie za wszystko agentów z Szin Bet to ulubiony żart ekspatów. Kiedy ktoś coś zgubi, można być pewnym, że od razu pojawią się dowcipy. Nie znalazłeś kluczy tam, gdzie je zostawiłeś? Pewnie zabrali je ludzie z Szin Bet. Twój e-mail nie dotarł do adresata? Hakerzy z Szin Bet włamali się do twojej poczty elektronicznej. Nie wiesz, gdzie się podziała para skarpetek, które właśnie uprałeś? Agenci z Szin Bet mają magazyn pełen skarpetek należących do dyplomatów, lobbystów i pracowników międzynarodowych organizacji humanitarnych. W piątki, kiedy nie trzeba pojawiać się w pracy pod krawatem, pracownicy Szin Bet dla hecy wkładają skradzione skarpetki nie do pary.
Dziś mój mąż znów podział gdzieś swój dowód osobisty. Spóźni się do pracy. Kierowca zaparkował opancerzonym mercedesem przed domem i trąbi zniecierpliwiony. Chce jak najszybciej uciec przed grupą aktywistów, którzy od dwóch tygodni okupują bulwar Rothschilda.
Mąż biega po mieszkaniu, rozrzucając rzeczy.
– Do cholery! Gdzie on się podział? – krzyczy.
Siedzę w kuchni i machinalnie dłubię nożem w wypukłym żółtku sadzonego jajka. Zawsze fascynowała mnie jego konsystencja. Jakże łatwo przedziurawić delikatną membranę ochraniającą żółtą substancję. Po nakłuciu następuje ciche, krótkie westchnienie i jajko wykrwawia się złotym płynem.
Na ulicy wrzawa. Rozpoczyna się dwudziesty dzień demonstracji. Robi się coraz niebezpieczniej. O siódmej rano otrzymaliśmy wiadomość z biura informacyjnego dla obcokrajowców: „Dziś w centrum Tel Awiwu przewidywane są demonstracje i starcia. Zaleca się omijanie tej części miasta do odwołania”.
Okna naszego mieszkania wychodzą na część bulwaru Rothschilda, gdzie mieszkają nietoperze. Teraz koczują tu również protestujący ludzie. Początkowo bałam się nietoperzy, ale z czasem zauważyłam, że są takie lekkie, zwinne, niewinne i smutne. Nocni kuzyni kolibrów. Przestałam się ich bać. Zastanawiam się, jak to jest trzymać nietoperza w ręku i gładzić jego aksamitne skrzydła.
– Nie wierzę!
Mąż wbiega do kuchni i zaczyna wertować stertę leżących na blacie numerów anglojęzycznej gazety „Haarec”. To zabawne, że ten pewny siebie mężczyzna ciągle gubi dokumenty.
– To na pewno sprawka Szin Bet – mówi, uśmiechając się do mnie szeroko.
Ha, ha! Mimo nerwowego poranka stać go na żarty. Wreszcie znajduje dowód za tosterem. Zbyt często gubi rzeczy, by miały z tym coś wspólnego służby Szin Bet. Po prostu jest roztargniony, myśli o niebieskich migdałach.
Mąż chwyta dokument i wciska go do kieszeni torby z laptopem.
– Przepraszam, ale nie zdążę zjeść śniadania. Ten przeklęty Bliski Wschód. Tyle tych dokumentów! – wzdycha i całuje mnie w czoło. – Może byś gdzieś wyszła? Umów się z kimś.
– Mówili, żeby nie wychodzić.
– Kochanie, oni ciągle powtarzają, żeby nie wychodzić. To ich rada na wszystko – demonstracje, zagrożenie atakiem terrorystycznym, każde zgromadzenie żywych istot. Powiem im, żeby wykreślili nas z tej idiotycznej listy mailingowej. Idź na plażę. Tam nikt nie protestuje.
Jestem żoną ekspata. Mój mąż co rano całuje mnie w czoło i idzie do pracy, gdzie wykuwa bliskowschodnią politykę. Codziennie na śniadanie wypijam świeżo wyciskany sok z pomarańczy, podlewam kwiatki, chodzę boso po zimnej wapiennej posadzce. Dziś pójdę na plażę. Tam nikt nie protestuje.
Na bulwarze Rothschilda każdego dnia przybywa namiotów. Wyrastają między drzewami jak małe kolorowe grzybki. Mam wrażenie, jakby aktywiści zabrali je z rodzinnych ogródków, gdzie jeszcze wczoraj bawili się w chowanego. Mają własną kuchnię polową, pralnię, przenośne toalety. Są też banery, flagi i służące do wszystkiego kartony. Ludzie w nich śpią, siedzą na nich i piszą.
Zwykle piszą po hebrajsku, dlatego nie mogę odczytać ich przesłania. Jednak wrzawa w obozie protestujących nie różni się niczym od gwaru panującego wśród demonstrantów w innych miejscach na świecie, które zwiedziłam, jeżdżąc za mężem. To dźwięk osieroconych marzeń.
Na osiedlu Stara Jafa demonstranci rzucali kamieniami. Zaleca się omijanie dzielnicy aż do odwołania.
Zamykam za mężem ciężkie drzwi. Właściwie to dwoje drzwi, każde z podwójnym zamkiem. Chowam do kieszeni spięte breloczkiem klucze. Otacza mnie cisza zbyt dużego i pustego pomieszczenia.
Wszystkie mieszkania ekspatów są takie same, gustownie urządzone przez dekoratorów, miłe dla oka i zbyt duże. W weekendy chodzimy na przyjęcia do ludzi mieszkających w podobnych do siebie przestronnych domach. Gospodarzami są skandynawscy dyplomaci, dziennikarze, przedstawiciele korporacji i inni obcokrajowcy, którzy wręczają nam wizytówki ze skrótami zajmowanych przez siebie stanowisk.
Kiedy pani z administracji oprowadzała nas po mieszkaniu, przepraszała, że jest takie duże. – W naszym kraju każdy, kto chce mieszkać w godziwych warunkach, musi wprowadzić się do apartamentowca – tłumaczyła.
Tak właśnie rozmawia się z Europejczykami. Ich bogactwo to nieszczęście, bez którego nikt nie może się obejść. Kobieta dała mi pęk kluczy z guzikami alarmowymi i wytłumaczyła ich funkcje. Włączyć, wyłączyć. Kiedy jednocześnie naciśniemy „dom” i „gwiazdkę”, w całym budynku uruchomi się alarm i po chwili przyjdzie ochrona.
W razie zagrożenia – „dom” i „gwiazdka”.
Kończę jajko, zjadam humus, przeglądam „Haarec”. Ćwiczę jogę. W piersi czuję lekki ból, jakby mnie coś uwierało. Siadam na podłodze i uważnie rozglądam się po pokoju. Muszę zapamiętać, gdzie wszystko leży. Może znów zechce dać mi znak. Od dwudziestu dni nie zauważyłam żadnej zmiany. Coś musiało się stać. Niczego nie ruszył, nie przestawił, nie zabrał. Wszystko jest we wzorowym porządku i to mnie niepokoi.
W dzielnicach Stara Jafa i Florentin doszło do starć. Obcokrajowców prosimy o omijanie wymienionych dzielnic i wybieranie innych tras.
Z dworu dobiegają krzyki. Dźwięk rozpaczy unosi się ku czystemu, przepastnemu niebu. Krępuje mnie przysłuchiwanie się głosom protestujących ludzi. To tak, jakby przysiąść się do stołu podczas rodzinnej kłótni. Jedyne, co można zrobić, to wbić wzrok w serwetkę i udawać, że jest się głuchym, niemym lub bezgranicznie głupim. Od lat podróżuję po świecie i jestem świadkiem niepokojów społecznych. Powinnam się przyzwyczaić. Zawsze jacyś ludzie się buntują, demonstrują, powstają przeciw władzy. A my jak zwykle montujemy w drzwiach podwójne zamki, automatycznie spuszczane rolety i dostajemy klucze z alarmem.
Nie mamy trosk, więc nie przyłączamy się do protestujących. Jesteśmy bezpieczni, bo wierzymy w systemy, przepływ informacji i pieniędzy. Po takich jak my przysyłają helikoptery.
Każdego lata w Tel Awiwie wybuchają niepokoje. To takie ogólne sezonowe szaleństwo, które zaczęło się w 2011 roku. Przez kilka miesięcy ludzie koczują w namiotach, pozbywają się nagromadzonych emocji, po czym spokojnie wracają do domów.
Mój mąż nazywa aktywistów „biednymi dzieciakami”.
– Mieszkają w miejscu, gdzie wszystko jest spieprzone od czasów biblijnych, a wydaje im się, że naprawią to w sekundę kolorowymi kredkami.
Przypominam mężowi, że ci ludzie wierzą w to, co robią.
I zapewniam, że w tym roku będzie inaczej.
W dzielnicy Florentin dochodzi do starć między protestującymi a policją i wojskiem. Fala demonstracji rozprzestrzenia się na sąsiadującą ulicę Nachalata Benjamina oraz bulwar Rothschilda. Zaleca się unikanie zgromadzeń. Należy ograniczyć podróżowanie po mieście. W miarę rozwoju wypadków będziemy przekazywać najnowsze informacje.
Kilka miesięcy po naszym przyjeździe w mieszkaniu zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Po wysłuchaniu historyjek o Szin Bet mogliśmy się tego spodziewać. Kiedy wykonuje się taką pracę, należy zakładać, że dom jest na podsłuchu, ktoś zamontował kamery, że czytają naszą pocztę i przeglądają kosz z bielizną.
Jednak to, co działo się w naszym mieszkaniu w Tel Awiwie, nie do końca odpowiadało zasłyszanym wcześniej opowieściom. Przekaz nie był chłodny ani złowrogi, nie był też skierowany przeciw mojemu mężowi ani instytucji, w której pracował.
Wiadomości przeznaczono dla mnie.
Na początku to były drobiazgi. Z łazienki zniknął naszyjnik pereł, a potem znalazł się na łóżku. Na półce ktoś postawił papierowe origami, figurkę ptaszka. W wazonie pojawiły się kwiaty. Przedmioty zmieniały miejsce, znikały, po czym gdzieś się pojawiały. Tylko ja mogłam zauważyć te zmiany, ponieważ większość czasu spędzałam w domu. Czasem nie było żadnego widocznego śladu bytności intruza, ale ogólne wrażenie, zapach, coś nieuchwytnego sugerowało jego niedawną wizytę.
Przechadzałam się po pokojach, sprawdzając parapety, listwy podłogowe, szukając dłonią wybrzuszeń, pęknięć, rys. Wydawało mi się, że tak powinna zachowywać się osoba obserwowana, chociaż zdawałam sobie sprawę, że to nic nie da. Trudno znaleźć wyrafinowany sprzęt, jakim dziś posługują się służby.
Nie powiedziałam o niczym mężowi, bo nie chciałam być posądzona o paranoję.
Któregoś popołudnia po powrocie do domu weszłam do sypialni i zobaczyłam starą sukienkę fantazyjnie ułożoną na łóżku. Była żółta i całkiem ładna. Rozejrzałam się bezradnie, nie wiedząc, co robić. Wyszłam z pokoju, z lekką obawą przeszłam się po mieszkaniu, po czym wróciłam do sypialni. Zdjęłam koszulkę, szorty i włożyłam sukienkę. Poczułam na skórze chłód sztywnego materiału. Nie nosiłam jej od lat. Kiedyś, gdy w niej chodziłam, byłam inną kobietą. I teraz nieoczekiwanie znów miałam ją na sobie. Ponownie rozejrzałam się po pokoju, szukając spojrzenia obcego człowieka. Usiadłam na łóżku. Zachowywałam się jak osoba, która wypełniła rozkaz i czeka na dalsze instrukcje. Mój oddech odbijał się echem od pustych ścian.
Kiedy człowiek zdaje sobie sprawę, że jest obserwowany, zmieniają się jego ruchy, fizjologia, wszystko. Inaczej odgarnia kosmyk włosów za ucho, inaczej nalewa wodę do szklanki, zdejmuje ubranie. Zaczyna się teatr. Nie widzę obserwującej mnie osoby, ale czuję na sobie jej spojrzenie.
Nie wiedziałam, co w takiej sytuacji powinnam robić i czuć. Jedyne, co naprawdę czułam, to czyjeś uporczywe spojrzenie. Zdałam sobie sprawę, że żaden mój ruch w mieszkaniu nie ujdzie uwagi obserwatora. Jakiś obcy człowiek poznawał moje prywatne życie.
Obserwator był obcy, ale delikatny i mądry. Wybierał mi książki do czytania. Dotyczyły rzeczy, których szukałam w internecie, tematów poruszanych podczas rozmów telefonicznych. Na drzwiach lodówki znalazłam widokówkę z mojej rodzinnej miejscowości. To jedyne miejsce, którego nie poznał mój mąż.
Pewnego dnia nieznajomy dołączył piosenkę do mojej listy przebojów. Usłyszałam ją, biegnąc wzdłuż promenady z północy na południe wąskim paskiem między granatowym morzem a wysokim, białym miastem. Wiecie, jakie to uczucie nagle usłyszeć piosenkę, którą ktoś dla was wybrał? Jest proste i ożywcze jak błysk fajerwerku.
Nagle na ulicy usłyszałam wybuch. Był tak silny, że zadrżały szyby w oknach. Tłum wpadł w panikę, we wszystkich samochodach w Tel Awiwie włączyły się alarmy i zaczęły ujadać psy. Szkło rozprysło się w drobny mak. Dopiero po jakimś czasie wydarzenie to zrozumiałym językiem opisały serwisy informacyjne.
Ostre starcia w centrum Tel Awiwu. Protestujący rzucają kamieniami, następuje wymiana strzałów, policja używa gazu łzawiącego. W celu zminimalizowania zagrożenia zaleca się unikanie dużych skupisk i pozostanie w domu. W miarę rozwoju wypadków będziemy przekazywać najnowsze informacje.
Widziałam go tylko raz. To było jeszcze przed rozruchami. Wróciłam do domu wczesnym popołudniem i w holu obok salonu zobaczyłam mężczyznę. Zamarłam, ściskając w ręku pęk kluczy. Był wyższy, niż myślałam, ubrany w luźny kombinezon robotnika budowlanego, który wyglądał jak przebranie. Miał bladą, zmęczoną z niewyspania twarz i cienie pod oczami. W jego zielonych tęczówkach dostrzegłam żółte plamki jak mikroskopijne błyskawice.
Zacisnęłam palce na pęku kluczy. „Dom i gwiazdka, dom i gwiazdka”. Stał nieruchomo, opierając się o framugę drzwi, jakby stanowiła jego jedyne oparcie. Patrzył mi prosto w oczy, szukając w nich ratunku.
– Przepraszam – powiedział cicho łamaną angielszczyzną.
Był tak wysoki, że stojąc w progu, musiał schylić głowę, a pokój wydawał się przy nim niedorzecznie mały, jak domek dla lalek. Miałam wrażenie, że to istota z innej planety, która przez przypadek znalazła się w moim mieszkaniu.
Stałam przed nim oniemiała. Zrozumiałam, że to już koniec. Ten człowiek nie popełniał błędów. Nie natknęłam się na niego przypadkiem. Przyszedł się pożegnać.
– To ty – powiedziałam.
Długo mi się przyglądał.
– Jestem nikim – odezwał się po chwili, po czym dodał:
– Nie zapomnij o mnie.
Przyglądał mi się jeszcze przez chwilę, potem zdjął rękę z framugi, odwrócił się i opuścił dom dla lalek. Długo zastanawiałam się, jak mogło do tego dojść, jak ta nieprawdopodobna sytuacja mogła się wydarzyć. Zachodziłam w głowę, dlaczego zależało mu, żeby mnie zobaczyć. Wreszcie zrozumiałam, że było odwrotnie – chciał, abym to ja go zobaczyła.
Tuż obok następuje druga eksplozja, tym razem silniejsza. Okna mogą nie wytrzymać podmuchu powietrza. Szybko otwieram drzwi balkonowe. Gęsta chmura dymu goni za szarym obłokiem wystraszonych nietoperzy, które wzbiły się ponad korony drzew. Dotychczas nigdy nie fruwały za dnia. Są przerażone i zdezorientowane. Tną niebo niczym oszalałe nożyce. Ciemną chmarą obsiadają kolorowe namioty, po czym znów wzbijają się w powietrze, ponad gęsty dym wydobywający się z płonącego samochodu. Płomienie liżą gałęzie, buchają w niebo, atakują ludzi trzymających w górze aparaty komórkowe. Gapie zachowują się jak uczestnicy prastarego rytuału.
Przez dym i ogień przelatuje butelka. Rozpryskuje się na asfalcie szmaragdowym deszczem. Uciekam do mieszkania, krew pulsuje mi w żyłach. Naciskam guzik, żeby opuścić rolety. Klik i wchodzą w metalowe szyny. W zaciemnionej szybie widzę swoje odbicie.
Ludzie opowiadają różne rzeczy. Znają je wszyscy ekspaci. Historie o przesuwanych meblach, znikających zestawach łyżeczek do herbaty, przestawianych wskazówkach zegara, zdechłych rybkach w akwarium. Mówimy, że to Szin Bet, i porozumiewawczo kiwamy głowami, siedząc przy kolacji. Takie opowieści nadają się na anegdoty. Są śmieszne i mają w sobie dużą dozę prawdopodobieństwa. Któregoś dnia coś podobnego może przytrafić się tobie. Wrócisz po pracy do swojego dużego mieszkania i poczujesz, że nie jesteś sam. Co zrobisz, kiedy zdasz sobie sprawę, że ktoś cię obserwuje?
Zanim roleta dotyka posadzki, coś wpada do pokoju. Czarny wirujący przedmiot przecina mrok małym drgającym ciałkiem. Wpada na przeciwległą ścianę, po czym zsuwa się na ziemię. Kucam i dotykam ciemnych złamanych skrzydeł.
Nie są aksamitne. W dotyku przypominają ludzką skórę. Zabłąkany kamień trafia w okno. Szacuję ciężar nietoperza i obserwuję jego malutką śmierć. Jestem cierpliwa. Czekam na moją burzę i moje błyskawice.
Opowiadanie pochodzi ze zbioru Tel Awiw Noir, red. Etgar Keret, Asaf Gawron, wyd. Claroscuro, Warszawa 2015.