
Chodziłam ostatnio po krakowskim Kazimierzu, kamienice, kraftowe piwa, turyści jedzą w ogródkach pasty, chodziłam, czekając na znajomych, z którymi plan był pójść nad Wisłę, by zrobić coś, co można robić nad Wisłą w Warszawie, ale nie można robić nad Wisłą w Krakowie, i tak chodząc, czekając, weszłam do księgarni Lokator na Mostowej, lśniące półki, błyszczące okładki, mądre serie, zapach kawy, aż się chce zostać bibliofilem, i natrafiłam wzrokiem na nową Dorotę Masłowską, wzięłam tych Innych ludzi w ręce, przeczytałam dwie strony, a że lubię postmodernizm, to już następnego dnia wychodziłam z księgarni Bonito z nowym, zafoliowanym egzemplarzem i szłam Batorego, szłam Karmelicką, mijając kawiarnię z kawą o piance jak z programu graficznego na macu, barbera, paznokcie, stylownię, beauty & spa clinic, szkoły językowe, piekarnię, pierogi i cichy tramwaj Krakowiak sunący wśród banków, plusów i sklepów z odzieżą, a z Masłowską styczności miałam dotąd kilka, czyli raczej niewiele, bo w sumie nie rzucam się na współczesną polską literaturę, a Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną po trzydziestu stronach czytania w Empiku zarzuciłam, znudzona, choć nie tak bardzo jak po filmie, czytałam felietony i to nie raz, widziałam Pawia królowej w Starym… i to chyba na tyle, a mam tak ostatnio, że regularnie bywam na jednym z krakowskich osiedli z blokami w pasy na przemian ciemnoseledynowe/jasnoseledynowe/ciemnoseledynowe/jasnoseledynowe, przez dwa tygodnie codziennie prócz weekendów tym samym idę szlakiem, najpierw z tramwaju w przejście podziemne, a tam w tym przejściu jest pani w sklepie ze ścierkami, wieszaczkami i mydelniczkami we wzorki, która wystawia z okienka głowę jedzącą kromki smarowane dżemem nożem, a inna pani znudzonym wzrokiem, dłubiąc w paznokciach, pilnuje swych warzyw i jest szewc fleki 10 zł 200 metrów w lewo reklamowany przez sklep z cukierkami, sokami, batonikami, ciasteczkami i pasztetami z lodówki, jest i pan grający w przejściu na gitarze, bo w każdym przejściu podziemnym powinien być pan grający w przejściu na gitarze i ten pan czasem nawet gra z papierosem w ustach, siedzi w T-shircie bordowym i sportowych szortach niebieskich łysy na głośniku, grubszy z czarną gitarą i gra, i śpiewa, że „Zawsze tam, gdzie ty”, że „Let it be” i „Nie liczę godzin i lat”, a kilka monet wrzuconych do futerału gitary odbija się w słońcu, które daje po oczach po wyjściu z przejścia podziemnego na powierzchnię, gdzie stoi stary, drewniany wagon reklamujący strzelnicę sportową i Cracovię, kioski warzywa-owoce, klasyczny monopolowy, tania odzież z punktem ksero, bukmacher, wędliny i lśniące buty z wystawy, Lotto plus zdrapki, zoologia plus akwarystyka, po pracy do domu, po domu na pole, kobieta z terierem wygolonym na grzywacza wraca z zakupów, kolejka po lody, bar hamburgery, burgery z plazmą przed wejściem, na której grupka ludzi ogląda przy stolikach Ukrytą prawdę, „zapraszamy na transmisje meczów” grzmi z tablicy kredowej, na ławce siedzą panowie rozprawiający o zaborach i trudnej polskiej historii, jest fryzjer, Bar Mieszczański i GSM, lombard gotówka dla każdego od ręki, starsza kobieta pali na ławce i popija wiśniówkę z małpki chowanej w imitacja skóry torebce, a mama robi synkowi zdjęcia komórką, uśmiechnij się, wyślę babci, babcia się ucieszy, chodź dostaniesz loda w nagrodę, i myślę sobie, czytając tych Innych ludzi w tramwaju i idąc tym osiedlem, że to bardzo fajnie, że Masłowska ma taki świetny słuch i umiejętność wychwytywania tej rzeczywistości, wycinania z niej i wstawiania w te swoje kolaże osiedlowej poezji, wszystko tu jest, od jarmużu po jumanie, TVN i black, najki, xanax, Nissan Qashqai i bombki na święta, dzisiejszy świat to wielki supermarket – pisał profesor Bauman, a u Masłowskiej są ludzie przykryci ogromną stertą zewsząd nadchodzącego, ich nachodzącego badziewia tak, że trudno się do nich w ogóle dostać, leżą na nich telewizje i telewizory, aluminiowe puszki z kolorowym piciem, styropianowe pudełka z kolorowym jedzeniem, bilbordy, foldery, listki tabletek, materiały, z których ciuchy są zszywane, i myśli, i pragnienia, pragnienia, pragnienia chcenia nie-wiadomo-czego, wodzenia z dnia na dzień wzrokiem po kolorach plastiku okalającego ich firmy i serca, ale nawet jakbyś to wszystko w końcu z nich zdjął, dokopałbyś się do nagich ciał wciąż nienaturalnych, bo pouzupełnianych alprazolamem, solą fizjologiczną i regulatorami kwasowości, niewypróżnionych, z tym całym syfem w żołądkach znerwicowanych, Inni ludzie, ludzie jak uniformy, o których nie śniło się nawet Herbertowi Marcuse, a każdy z nich jest dokładnie taki, jaki być powinien, w miejscu, w którym być powinien, gdzie skierowało go urodzenie, wykształcenie, ulubione zespoły, widełki finansowe, każdy bierze i pierze to, co mu wynika z widełek społecznych i tylko można się zastanawiać, czemu inni, od czego, gdzie, co, jak, what the fuck, ale to pewnie taki żart, bo są wszyscy tacy sami. Fajne.