
Kōji Kamoji urodził się w Tokio w 1935 r., ale po ukończeniu Akademii Sztuk Pięknych Musashino przyjechał do Polski. Tu zaczął tworzyć. I tu zdarzyło mu się wystawić dzieło, które wywołało skandal.
Historia Japończyka, który został polskim artystą, zaczyna się na pokładzie statku z Jokohamy do Marsylii. W 1922 r. brat jego matki – 23-letni adept buddyjskiej ścieżki zen – Ryōchū Umeda płynął nim, by w Berlinie studiować filozofię dzięki stypendium z Uniwersytetu Buddyjskiego w Tokio. W czasie rejsu poznał Stanisława Michowskiego, syna urzędnika pracującego przy budowie kolei transsyberyjskiej i wschodniochińskiej (zwanej też południowomandżurską), późniejszego podpułkownika lotnictwa i uczestnika drugiej wojny światowej. Michowski, który od 1920 r. mieszkał w Szanghaju, znał język japoński i bawił w czasie podróży rok starszego od siebie Umedę informacjami o swojej ojczyźnie, choć sam znał ją tylko z opowieści, czyli niewiele lepiej niż jego towarzysz. Musiał to być jednak przekaz bardzo sugestywny, bo Umeda zdecydował się odłożyć Berlin na później, aby odwiedzić ojczyznę Fryderyka Chopina. I pozostał w niej aż do września roku 1939.
Quo vadis, Japonio?
I tak Ryōchū Umeda został pierwszym w Polsce lektorem języka japońskiego na Uniwersytecie Warszawskim, w latach 1926–1939 pracował zaś na podobnym stanowisku w warszawskim Instytucie Wschodnim. Zajmował się także tłumaczeniem literatury, przełożył na japoński m.in. Quo vadis Sienkiewicza. Związał