Całkiem nowa przeszłość Całkiem nowa przeszłość
i
„American Indian Symbols”, Marsden Hartley, 1914 (domena publiczna)
Przemyślenia

Całkiem nowa przeszłość

Tomasz Wiśniewski
Czyta się 7 minut

Ostatnio pojawiło się wiele publikacji, których autorzy postawili sobie za cel wyjaśnić, dlaczego dzisiejszy świat wygląda tak, a nie inaczej. Książki te prezentują nowe ujęcia „historii ludzkości” – syntetyczne i efektowne opowieści uwzględniające najnowsze teorie oraz odkrycia.

Najpopularniejszą tego typu książką jest Sapiens. Od zwierząt do bogów Yuvala Noaha Harariego. Dzieło Graebera i Wengrowa Narodziny wszystkiego znacząco przewyższa jednak większość podobnych prób wartością naukową, świeżością spojrzenia, perspektywami, jakie otwiera, i bezmiarem fascynujących idei.

Książka nie relacjonuje dziejów ludzkości w konwencjonalny, linearny sposób: od prapoczątków po czasy współczesne. Jej autorzy przeprowadzają raczej gruntowny atak na nasze podstawowe sposoby myślenia i kategorie, którymi posługujemy się w rozumieniu własnej przeszłości.

Ucz się od przodków

Kwestionowanie tych kategorii nie jest czymś nowym. Przykładowo w środowiskach antropologicznych podział na społeczeństwa „prymitywne” i „pierwotne” oraz „historyczne” i „cywilizowane” jest ośmieszany co najmniej od połowy XX w. A jednak wciąż dzielimy przeszłość na prehistoryczny „stan natury” (w nim rzekomo nadal znajdują się społeczności „pierwotne”), w którym człowiek właściwie ledwo myślał, miotał się między dramatyczną walką o przetrwanie a własnymi treściami „nieświadomymi”, zanurzony w onirycznej mitologii. Potem wyróżniamy „czasy nowoczesne”, które dopiero ujawniają pełnię ludzkiego potencjału, gwarantują znaczącą poprawę bytu, świadomą decyzyjność i racjonalność.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Często wciąż mamy kłopot z przyjęciem do wiadomości prostego faktu, że nasi nawet najdalsi przodkowie nie różnili się od nas pod względem możliwości intelektualnych i nie ma żadnych podstaw, by tak sądzić. Problem ten dotyczy nie tylko powszechnego postrzegania, lecz także przenika naukę, która wciąż na rozmaite sposoby określa przepaść dzielącą nas od pradziadów, ciągle powielając przekonania o „mentalności prelogicznej”, „świadomości mitycznej”, „myśli nieoswojonej” – podobne teorie cały czas są wykładane na uniwersytetach (sam się ich uczyłem). Takie koncepcje zamiast pomagać, właściwie uniemożliwiają zrozumienie odmiennych kultur i historii ludzkości. W ich ramach staje się zupełnie niezrozumiałe, jak wszystkie najdonioślejsze odkrycia człowieka – obróbka żelaza, garncarstwo czy pismo, które doprowadziły nas do momentu, w którym jesteśmy – zostały dokonane. Infantylizowanie i niepoważne traktowanie człowieka prehistorycznego oraz „prymitywnego” jest również bardzo niebezpieczne i szkodliwe politycznie, ale o tym za chwilę.

Niezwykle fascynującym momentem analiz Graebera i Wengrowa jest zwrócenie uwagi na to, że etnocentryczne uprzedzenia nie pozwalają dostrzec, ile sami nauczyliśmy się od rdzennych społeczności. Są mocne powody, by sądzić, że to dopiero kontakt kolonistów i misjonarzy z rodowitymi populacjami Ameryki Północnej wprowadził do europejskiego obiegu takie idee, jak równość, możliwość racjonalnej debaty politycznej czy kwestionowanie religijnych autorytetów. Jak celnie zauważają autorzy Narodzin wszystkiego, nowożytna Europa, wobec której odczuwamy historyczną więź, tak naprawdę jest nam ‒ ludziom XXI w. ‒ znacznie bardziej obca niż świat amerykańskich społeczności łowieckich, gdzie nie panowały ostre hierarchie społeczne; absurdem wydawała się myśl, że ktoś może komuś rozkazywać albo że ktoś pozostaje głodny czy pozbawiony podstawowej opieki (autorzy przywołują tyleż niesamowite, ile częste przypadki uprowadzeń Europejczyków przez przedstawicieli Pierwszych Narodów; gdy później pojawiła się możliwość powrotu do Europy czy rodaków, porwane osoby nierzadko z niej rezygnowały).

Przywykliśmy traktować wspomniane idee jako dzieło myślicieli oświecenia. Graeber i Wengrow pokazują jednak, że zapiski misjonarzy rejestrujące wypowiedzi lokalnych filozofów cieszyły się ogromną popularnością wśród mieszkańców Starego Świata: traktowano je jako źródło fascynujących, innowacyjnych i niemal szokujących koncepcji, z którymi Rousseau czy Monteskiusz musieli być zaznajomieni. Mimo to my wciąż instynktownie twierdzimy, że to niemożliwe. Zachowane wypowiedzi rdzennych filozofów (już samo to sformułowanie brzmi dziwnie, bo tak przywykliśmy do myśli, że autochtoniczne populacje nie potrafią myśleć logicznymi abstrakcjami) z tamtych czasów odbieramy jako projekcję myśli europejskich, które zostały wykorzystane co najwyżej jako figury literackie (w XIX w. niektórzy nawet posuwali się do teorii spiskowych, że na tym polegała wywrotowa działalność jezuitów chcących obalić stary porządek).

Poza podziałami

Główny atak Graebera i Wengrowa wymierzony jest w projektowanie w przeszłość zjawisk i rozwiązań znanych ze współczesnego świata, jak również wypatrywanie ich śladów w przeszłości oraz nie tylko przypisywanie im ogromnej wartości i doniosłości, lecz także postrzeganie ich jako przebłysków „postępu” bądź czegoś „nieuniknionego”. Dobrym przykładem jest tutaj pojmowanie rolnictwa jako postępu. Autorzy książki ‒ powołując się na głośne badania Marshalla Sahlinsa ‒ zwracają uwagę, że przejście na rolnictwo było w dużym stopniu niezrozumiałe z punktu widzenia łowcy-zbieracza, choć od dawna przyjmuje się, że stanowiło jedno z największych dobrodziejstw ludzkości, które dopiero pozwoliło ją wyżywić. Zgodnie z badaniami Sahlinsa przeciętny łowca-zbieracz pracował na swoje utrzymanie około czterech godzin dziennie, zapewniając sobie bardzo bogatą i odżywczą dietę. Resztę dnia poświęcał na rozrywkę, powinności religijne i drzemki. Pod tym względem przedstawiciele tzw. społeczności pierwotnych nas deklasują. Przejście na uprawę roślin przyniosło pierwszym prawdziwym rolnikom ogrom pracy, epidemie i choroby wynikające z ograniczonej, jednorodnej diety. Etnografia wielokrotnie rejestrowała w nowszych czasach odrzucanie rolnictwa przez ludy zbieracze jako zajęcia nieopłacalnego.

Jeśli spojrzymy dalej w przeszłość i przeanalizujemy liczne nowe odkrycia archeologii, okaże się, że nasze sztywne podziały na ewolucyjne stadia „plemion”, „gromad” czy „wodzostwa” również nie wytrzymują konfrontacji z faktami. W prehistorii dochodziło do wielu interakcji nie tylko w obrębie homo sapiens, lecz także być może z innymi gatunkami homo. Nie wiedzieć czemu, niektórzy wciąż utrzymują, że kiedyś ludzie z konieczności żyli w małych grupach (dziś te teorie propaguje znany polskim czytelnikom i czytelniczkom Robin Dunbar). Narodziny wszystkiego zawierają bogatą dokumentację archeologiczną ukazującą, jak bujne życie społeczne prowadzili ludzie prehistoryczni, w dużej liczbie spotykający się w określonych miejscach i celach ‒ przypuszczalnie handlowych czy religijnych ‒ i jak wiele podróżowali.

Graeber i Wengrow ujawniają naszą dziwną skłonność do upartego trzymania się pozytywnego wartościowania okresów historii, które z dzisiejszego punktu widzenia uznalibyśmy za odstręczające. Pewne epoki są „klasyczne”, inne ‒ „archaiczne” albo „postklasyczne”. Już samo to nazewnictwo uwidacznia ukryte wartościowanie: czas klasyczny to czas splendoru, cywilizacji oraz świetności. Znakomitą ilustracją jest tutaj podział dziejów starożytnego Egiptu na Stare Państwo, Średnie Państwo i Nowe Państwo. Każdy z tych okresów oddzielany jest tzw. Okresami Przejściowymi, które – jak uczą historycy – były czasem chaosu i rozpadu. Co jednak przez ten chaos rozumieć? Nie powstawały wtedy spektakularne dzieła literackie i artystyczne, płyty kamienne czy grobowce uwieczniające dokonania i boskość faraonów. Ale w rzeczywistości były to po prostu czasy osłabienia despotyzmu i wyzwolenia uciskanych. Faktycznie, po tych epokach nie pozostały piramidy, które możemy podziwiać, lecz my ‒ ludzie współcześni ‒ zdecydowanie wolelibyśmy żyć w owych Okresach Przejściowych, niż umierać przy budowie piramid. Patrząc z szerszej perspektywy na nader często rejestrowaną skłonność człowieka do narzucania innym swojej woli, wszystkie te momenty „pozbawione świetności”, czasy rzekomego „upadku i chaosu” powinny budzić naszą większą sympatię, ale też zainteresowanie tym, co wtedy naprawdę się wydarzyło i jaką wartość może to mieć dla nas dzisiaj.

Tematem, któremu autorzy Narodzin wszystkiego poświęcają szczególną uwagę, jest rozmontowanie pewnej zbitki idei traktowanej przez nas jako nierozerwalną: przejście na rolnictwo wiąże się ze wzrostem demograficznym prowadzącym do powstania państwowości; państwo zaś z konieczności ogranicza wolność. Graeber i Wengrow dowodzą ‒ ukazując liczne przykłady pochodzące zarówno z historii, jak i od rdzennych społeczności ‒ że w ludzkich dziejach odnotowano każdą możliwą kombinację stosunków społecznych i nie ma tu żelaznej reguły. Istniały ogromne miasta, które były samorządne; istnieli władcy absolutni, których nikt nie słuchał; istniały populacje, które nie opierały się na rolnictwie ani nie były zhierarchizowane.

Wspólne dobro

Zachwycają pochodzące z Narodzin wszystkiego opisy ogromnego projektu domów komunalnych budowanych w mezoamerykańskim Teotihuacán czy pierwszych wielkich miast świata z terenów dzisiejszej Ukrainy, w których analiza archeologiczna nie wykazała istnienia żadnej hierarchii, lecz przeciwnie – dowiodła, że występowało tam społeczeństwo egalitarne. Fascynuje też interpretacja cywilizacji kreteńskiej, przedstawiająca mocne argumenty na rzecz obecności kapłanek stojących na czele cywilizacji opartej nie na dominacji i przemocy, ale celebrującej życie wspólnoty, w której sama władza była czymś między rytuałem a teatrem.

Autorom oczywiście nie chodzi o to, by wrócić do Rousseau. Dziedzictwo francuskiego filozofa jest częścią problemu, z którym zmagają się badacze. Mimo wszelkich nowych masek i przebrań wciąż posługujemy się ideą „szlachetnego dzikusa”, przypisywaną błędnie Rousseau, albo ‒ podobnie dzikiego ‒ „stanu natury”, w którym wszyscy walczą ze wszystkimi, z wizji Thomasa Hobbesa. Staroświeckość i naiwność tych podejść jest równie oczywista jak ich zaskakująca popularność.

A jednak to, jakie podejście wybierzemy, ma zasadnicze znaczenie. Jeśli nadal będziemy myśleć, że obrany kierunek przemian ‒ nazywany rozwojem lub postępem ‒ jest nieunikniony, pozbawimy się możliwości wyobrażania sobie innych porządków społecznych. W dalszym ciągu będziemy tropić „początki państwa” w starożytnych instytucjach i cywilizacjach, nie zdając sobie sprawy, że współczesne państwo jest jednostką właśnie współczesną i nie ma powodów, by sądzić, że konieczną dla koegzystencji. Narodziny wszystkiego ujawniają wielką, stymulującą różnorodność sposobów organizacji społecznej.

Wyjątkowość tej książki z pewnością polega na tym, że wreszcie w kwestii ludzkich dziejów wypowiedzieli się uznany antropolog (Graeber) i uznany archeolog (Wengrow), a nie historycy czy socjobiologowie. Podejście antropologiczne jest o wiele skuteczniejsze w wyzbywaniu się etnocentrycznych ograniczeń i stronniczości. Wydaje się mało prawdopodobne, by jakikolwiek etnolog napisał dzieło w rodzaju Bogactwa i nędzy narodów Davida S. Landesa, w którym bezpośrednio stawia się tezę o nieuniknionej wyższości, a tym samym niezbędnej i uzasadnionej dominacji Zachodu oraz aktualnych rozwiązań społeczno-politycznych.

Znajomość najnowszych odkryć archeologicznych i literatury etnograficznej to jedno, a drugie to zaangażowanie polityczne samych autorów Narodzin wszystkiego, które pozwala zinterpretować fakty i argumenty w nowym, ciekawym świetle. Graeber jest znany polskim czytelniczkom i czytelnikom z wielu publikacji; w tym miejscu odnotuję tylko jego fascynujący szkic Fragmenty antropologii anarchistycznej, w którym wykazał m.in., że rdzenne społeczności często uważały transakcje oparte na największym zysku za głęboko obraźliwe, tym samym nie godząc się na podstawowe zasady naszej ekonomii z powodów etycznych. Absurdem jest więc sądzić, że ich przedstawiciele nie potrafili wypracować reguł myślenia ekonomicznego i że z tego powodu słusznie zostali pokonani przez silniejszych.

Krytycy Narodzin wszystkiego głosili, że tezy autorów są słabo udokumentowane. Jest to wyjątkowo dziwny argument, bo polskie wydanie zawiera aż 170 stron samych przypisów odsyłających do literatury specjalistycznej i uzupełniających argumentację. Inny głos krytyczny wskazywał na zbyt małe uwzględnienie afrykańskich społeczności, ale w jednym z przypisów znajdujemy informację, że planowano je opracować w kolejnej książce. Niestety David Graeber zmarł w 2020 r., nie doczekawszy publikacji Narodzin wszystkiego

Podsumowując, mamy tutaj do czynienia z prawdziwą ucztą intelektualną i spektakularnym nagromadzeniem najbardziej wywrotowych i stymulujących idei pojawiających się w naukach o człowieku w ciągu ostatnich 30 lat. Ani nie uzasadniają one pesymizmu antropologicznego, ani nie nakazują wiary w nieuchronność systemowych dominacji oraz nierówności, przypominają za to prawdę o niesamowitej, niekończącej się różnorodności świata ludzkiego. 


 

David Graeber, David Wengrow, „Narodziny wszystkiego. Nowa historia ludzkości”, tłum. R. Filipowski, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2022
David Graeber, David Wengrow, „Narodziny wszystkiego. Nowa historia ludzkości”, tłum. R. Filipowski, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2022

Czytaj również:

Pasterze na Saharze Pasterze na Saharze
i
Sahara, Algieria (JAXA/ESA)
Ziemia

Pasterze na Saharze

Łukasz Kaniewski

Lat temu 10 tysięcy największa pustynia świata nie była wcale pustynią, a zieloną krainą pełną jezior i rzek. Znajduje to potwierdzenie zarówno w pracach wykopaliskowych, jak i w obserwacjach satelitarnych. Wysychanie Sahary rozpoczęło się ok. 8 tys. lat temu. 5 tys. lat temu olbrzymi teren był już niemal zupełnie pozbawiony wilgoci i wegetacji.

Wedle powszechnie przyjmowanej dziś teorii Sahara wyschła, ponieważ monsuny, czyli sezonowe wiatry, które zasilały ją w wilgoć, osłabły. Zjawisko to miałoby mieć związek ze zjawiskiem precesji, czyli powolnej wędrówki osi nachylenia Ziemi.

Czytaj dalej