To była dzika, ale udana przygoda. Mnóstwo filmów widziałem podczas tegorocznej edycji festiwalu w Cannes i stwierdzam, że miały one niewiele ze sobą wspólnego. Ich rozbieżność i zamaszystość wyceniam na co najmniej frapującą. Oto subiektywne zestawienie tych, o których jeszcze nie napisałem, których moja pamięć skutecznie nie wyparła, które błysnęły, zagrały wyśmienicie i ocalały w procesie selekcji.
Zacznę od tytułu autentycznie pierwszorzędnego – arcydzieła w dziedzinie reżyserii, aktorstwa i inscenizacji. Od opowieści o pozbawionej środków do życia rodzinie, która opracowuje szwindel, by dostać się do willi prezesa firmy informatycznej. Intrygujące? To mało powiedziane. Parasite – jestem o tym przekonany – zyska status dzieła kultowego.
Twórczość wszelakiego rodzaju
Jeśli reżyser utożsamiany ze skandalem, od którego zaczęła się w Cannes walka z Netfliksem, kręci film o nierówności ekonomicznej w swoim kraju, można przypuszczać, że ugiął się pod wielkimi oczekiwaniami środowiska. Jeśli jednak w rzeczonym filmie diagnoza społeczna wiedzie przez obłąkane gatunkowe przewrotki i niespodzianki, które z każdą minutą zaczynają coraz bardziej przypominać wykres EKG, trudno zarzucać mu granie pod publiczkę. Bong Joon-ho wrócił do Cannes z dziełem życia – bezdyskusyjnym opus magnum, totalnym podsumowaniem własnej twórczości, za które otrzymał Złotą Palmę. I słusznie. Akademicka definicja pojęcia filmu „Bongańskiego” mogłaby brzmieć: „Odnosi się do czarnego koreańskiego komediodramatu, w którym opowieść o rodzinie rozumianej jako azyl przed światem płynnie porusza